"Notoryczna debiutantka" Agata Karczewska: Czarny koń ze złamaną nogą
- Osiągnięcie sukcesu wymaga czasu i ogromu pracy. Nie ma co się nastawiać na brak przeszkód, bo łatwo się rozczarować - opowiada Interii Agata Karczewska, która za nagraną w duecie z Johnem Porterem płytę "On the Wrong Planet" zdobyła Fryderyka.
Agata Karczewska (sprawdź!) tworzy muzykę z pogranicza amerykańskiego folku i country. W 2019 r. ukazał się jej debiutancki album "I'm Not Good at Having Fun", który zdobył nominację do Fryderyka w kategorii Album roku blues. Otrzymała też Mateusza - nagrodę radiowej Trójki dla młodych artystów.
Szersza publiczność mogła ją poznać na wiosnę 2017 r. - wówczas wokalistka i gitarzystka pojawiła się w reaktywowanym "Idolu" w Polsacie, z którym pożegnała się w etapie klubowym. Ze łzami z oczach żegnała ją jurorka Ewa Farna, która do końca nie mogła pogodzić się z tym werdyktem.
W 2020 r. artystka zakwalifikowała się do finału prestiżowego amerykańskiego konkursu International Songwriting Competition. Ma na koncie występy na Pol'And'Rock Festival (dawny Przystanek Woodstock), Open'er Festival w Gdyni, Festiwalu w Jarocinie, Spring Break w Poznaniu, Halfway Festiwal w Białymstoku. Koncertowała także w Portugalii, Niemczech, Słowenii, Francji i Czechach. Poprzedzała m.in. Nosowską czy duet Mazolewski/Porter.
Agata Karczewska jako "notoryczna debiutantka". Laureatka Fryderyka powraca
Agata Karczewska będzie jedną z uczestniczek NEXT FEST Music Showcase & Conference w Poznaniu - wystąpi 20 kwietnia w The Dubliner Irish Pub (początek godz. 21:30).
W ramach projektu Estrady Poznańskiej stworzyła utwór "No Way to Say Goodbye" w duecie z Johnem Porterem. Kontynuacją ich współpracy był wydany w czerwcu 2023 r. album "On The Wrong Planet", który zebrał znakomite recenzje (m.in. 5. miejsce w polskim podsumowaniu ub. roku serwisu Muzyka Interia). Pod koniec marca płyta otrzymała też Fryderyka (album roku blues).
Michał Boroń, Interia: Poza gratulacjami za Fryderyka idzie od razu pytanie - po co laureatce tej nagrody impreza taka jak Next Fest, pomyślana przecież przede wszystkim jako wsparcie dla debiutantów?
Agata Karczewska: - Dziękuję. Od razu do głowy przychodzi mi tytuł płyty Much "Notoryczni debiutanci". Ja trochę tak się czuję, że muszę nieustannie debiutować. Myślę, że czasami zapomina się o tym, że nie tylko debiutanci potrzebują wsparcia. Jako artystka tworząca muzykę dość niszową w Polsce, jaką jest alternatywne country czy americana, mam problemy z przebiciem się do szerszego grona słuchaczy. Wiąże się to również z tym, że nie wydaję się w żadnej dużej wytwórni, więc z góry moje możliwości promocyjne są znacznie skromniejsze. Next Fest to kolejna doskonała okazja, żeby przypomnieć się ludziom, zasygnalizować, że jestem i nadal piszę piosenki.
Co chciałabyś wynieść z Next Festu - jako wykonawczyni i jako uczestniczka? Byłaś już na Spring Breaku, więc wiesz, czym to się je i jak to z grubsza wygląda.
- Next Fest z założenia jest imprezą, która przyciąga ludzi szukających nowych brzmień czy inspiracji. Ta idea bardzo mi się podoba. Lubię to całe szlajanie się po Poznaniu od klubu do klubu i chłonięcie nowej muzyki. Jako artystka chciałabym, żeby po moim koncercie chociaż kilka osób przekonało się do country i wróciło później do moich piosenek.
Czy showcase w większym stopniu niż inne festiwale daje możliwość podpatrzenia innych wykonawców, wymiany wiedzy i doświadczeń? Czy postawiłaś sobie jakiś cel w związku z występem w Poznaniu?
- Formuła showcase'u zdecydowanie bardziej sprzyja rozszerzaniu kontaktów i z takiej imprezy zawsze wraca się z kilkoma nowymi znajomościami. Dla mnie jako osoby introwertycznej jest to zwykle wyzwanie, ale zamierzam być bardzo otwarta i ciekawa tego, co będą mieli do zaprezentowania inni artyści.
Widać, że branża cię zauważyła już chwilę temu, bo masz też na koncie nominację do Fryderyka 2020 za swój album "I’m Not Good At Having Fun". Masz w związku z tym poczucie, że nie jesteś już całkiem anonimową osobą, że jest ci trochę łatwiej?
- Niestety w branży muzycznej, która jest niesamowicie dynamiczna, takie momenty "sławy" szybko przemijają i nie ma co się na nich skupiać. Staram się o nie myśleć o tym, czy jestem rozpoznawalna i skupiać na swojej pracy artystycznej. Zauważenie przez branżę jest oczywiście bardzo miłe, ale to nie tak, że nominacja do Fryderyka czy nawet otrzymanie statuetki, wszystko zmienia.
Mówiłaś Interii, że przeżyłaś i widziałaś wszystko pod kątem radzenia sobie samemu na scenie. To mobilizuje czy wręcz przeciwnie - skoro zrobiłam wszystko, a nie przekłada się to na lepsze propozycje, nowe oferty, to może zniechęcać. Jak to jest u ciebie?
- Oczywiście mam jakieś chwile zwątpienia, co zwykle związane jest z tym, że wkładam w coś cały nakład sił, a później nie przynosi to wymarzonych efektów. Całe szczęście są to tylko momenty i szybko udaje mi się z nich wychodzić. Myślę, że jestem już na tyle doświadczoną i świadomą artystką, że wiem, że osiągnięcie sukcesu wymaga czasu i ogromu pracy. Nie ma co się nastawiać na brak przeszkód, bo łatwo się rozczarować.
Szersza publiczność poznała cię jeszcze przed współpracą z Johnem Porterem - za sprawą telewizyjnego "Idola", w którym Ewa Farna zalała się łzami, kiedy okazało się, że odpadasz z programu. Patrząc z perspektywy już dobrych kilku lat, warto było? Powtórzyłabyś to doświadczenie, w tej lub innej stacji? Czy raczej nigdy więcej?
- Absolutnie nie żałuję udziału w tym programie. Poszłam do "Idola" z określonymi założeniami i celem, który całe szczęście udało mi się osiągnąć. Dzięki występowi w telewizji ludzie się o mnie dowiedzieli i poznałam moją menedżerkę, z którą pracujemy do dzisiaj. Telewizyjny show daje też dużo wiedzy na temat tego, czego się nie chce. Dla mnie to było jednorazowe doświadczenie, które akurat w tamtym momencie mojego życia miało dla mnie sens. Nie wybieram się do kolejnych programów tego typu.
Czy takie pokazanie się w telewizji w talent show można jakkolwiek porównać do idei showcase'u? W sumie i tu, i tu można mówić o rywalizacji o uwagę i czas słuchaczy.
- Myślę, że w pewnym stopniu można to porównać, bo trochę jest to podobne doświadczenie wystawiania się na ocenę innych. Uwaga ludzi jest rozproszona, trzeba umieć skupić uwagę słuchaczy. To, co jest dużo bardziej interesujące w showcasie niż w telewizji, to to, że artyści prezentują swoje własne utwory. Są na prawdziwej scenie, przed prawdziwymi ludźmi, a występy na żywo szybko weryfikują bardzo dużo rzeczy, które łatwo ukryć przy użyciu magii telewizji. Dla mnie naturalnie najbardziej intrygujące są osoby, które piszą własne utwory, talent show promuje raczej świetnych wokalistów i wokalistki, a nie songwriterów czy songwriterki.
Niedawno wypuściłaś singel "Dark Horse", który zapowiada twój nowy album, zdradzisz coś więcej? Czujesz się takim czarnym koniem, identyfikujesz się z tym hasłem?
- Trochę czuję się takim czarnym koniem, bo nie dość, że gram country, to jeszcze śpiewam po angielsku. Ale kompletnie nie przeszkadza mi ta rola. Jeżeli chociaż jedna osoba dzięki mnie pomyśli sobie, że to country to jednak nie jest takie złe, będę bardzo zadowolona. "Dark Horse" jest zapowiedzią mojej EP-ki, która ukaże się jesienią. Można się spodziewać smutnych kowbojskich piosenek.
Padł przy tej okazji zwrot o czarnym koniu ze złamaną nogą. Bardziej chciałabyś zmienić ten system, szeroko pojęty świat i jego reguły, czy trafić po prostu szerzej do tego w sumie niszowego ale całkiem sporego grona, którzy są z "wrong planet"?
- Mnie jest bardzo dobrze w miejscu, w którym się znajduję. To, co może chciałabym zmienić, to pozbycie się tych krzywdzących stereotypów związanych z country w Polsce. Marzy mi się też, żeby w muzycznym świecie było trochę więcej autentyzmu a mniej kalkulacji. Oczywiście mam ambicję dotyczące podbijania świata, ale wolałabym mniejsze ale oddane grono wrażliwców z "wrong planet" niż rzesze słuchaczy, którzy nie będą rozumieli tego, o czym śpiewam.
Miałaś okazję występować m.in. na Pol'and'Rocku, Open'erze, Jarocinie czy Halfway w Białymstoku. Na papierze wygląda to całkiem fajnie, a jak to dokładnie było z twojej strony? Ważne chwile, cenna nauka czy jednak świadomość, że jesteś gdzieś dla trochę przypadkowej publiczności?
- Czasami w najbardziej zaskakujących i przypadkowych sytuacjach spotyka się najciekawsze osoby. Każdy występ w nowym miejscu jest cennym doświadczeniem i wszystkie z wymienionych festiwali wspominam ze wzruszeniem. Zdecydowanie najbardziej "moim" miejscem był białostocki Halfway, bo kameralny, alternatywny i skupiony na słuchaniu muzyki. Jest mi niezmiernie przykro, że ten festiwal przestał istnieć. Ale zderzenie się z kompletnie inną publicznością podczas Jarocina czy Pol'and'Rocka też było bardzo ciekawe. Takie sytuacje budują tożsamość artystyczną i naprawdę umacniają.
Zaczęliśmy od Fryderyków, kończymy na Fryderykach. Czy będzie kontynuacja czegoś, co na swój użytek nazwałem Me And That Woman, czyli projektu z Johnem Porterem?
- Z założenia był to projekt pomyślany na jedną płytę, więc raczej nie planujemy kontynuacji. Myślę, że i John i ja chcemy się skupić na swoich solowych rzeczach. Ale też nie ma co definitywnie skreślać tego pomysłu, może coś jeszcze kiedyś razem nagramy. Jesteśmy w ciągłym kontakcie i nasza przyjaźń nie umrze razem z zakończeniem projektu.