Odyseja Nergala, czyli mieć i być
Kiedy tuż przed świętami między skarpetkami męskimi w pasy a garnkami stalowymi na wagę zobaczyłem w dyskoncie z owadem w szyldzie biografię Nergala, coś we mnie pękło.
Wyobraźcie sobie na moment Wojtka Szmarzowskiego kręcącego komedię, walczącą w kisielu Beatę Tyszkiewicz czy Krystynę Pawłowicz na imprezie LGBT. I choć przelatująca mi wówczas przez głowę myśl o rodzinnym czytaniu "Spowiedź heretyka" przy wigilijnym drzewku wydała mi się równie niedorzeczna, zapłakałem.
Wychodzi na to, że nawet w Boże Narodzenie krzywe popytu i podaży mogą ułożyć się w odwrócony krzyż. Za prawa rynku trudno winić Nergala.
Pobieżne zbadanie trzech największych serwisów plotkarskich w Polsce daje wynik około tysiąca informacji związanych z Nergalem, począwszy od rowerowych wycieczek z Dodą, przez wygraną walkę z białaczką, peregrynacje po stacjach telewizyjnych i pokazach mody, po rewelacje w stylu "Nergal odgryzł głowę... misia" i objawione konstatacje Korwin-Piotrowskiej, wyroczni rodzimego show-bizu, o "wykształceniu, oczytaniu i megainteligencji" Nergala (tak jakby każdy metalowy muzyk z zasady musiał być idiotą).
Przesypywanie "rzeczywistości" z gracją szpadla w tego rodzaju wirtualnych przystaniach dla intelektualnie zbłąkanych nie jest zresztą żadnym odkryciem. Kibicuję Nergalowi od dobrych 20 lat i doskonale pamiętając Behemoth z początku lat 90., dzisiejsza pozycja tej grupy na międzynarodowej arenie napawa mnie dumą. Tak samo jak cieszy mnie fakt, że za sprawą zainteresowania Nergalem terminy typu "death metal" przestały być zagadką dla osób tak odległych branży muzycznej jak Monika Olejnik czy Magdalena Środa. Z tego punktu widzenia sprowadzanie Adama Darskiego wyłącznie do roli celebryty, postaci z ulicy Sezamkowej, irytuje jeszcze bardziej. Teraz jednak zaczynam zastanawiać się, czyja w tym wina.
Dziś popijając napój energetyczny sygnowany nazwiskiem lidera Behemoth, można pograć w grę wideo, w której jedna z postaci mówi głosem "najlepiej ubranego 2012" Nergala. Już niebawem na "AmbaSSadę" Machulskiego, w której Nergal zagrał Ribbentropa (ze zwiastunów wynika, że nad wyraz udanie), będzie też można dojechać oficjalnym motorem Behemotha. Nie widzę w tym nic złego. Być i mieć to sztuka.
Pomijam rejwach ortodoksyjnych fanów metalu, dla których pozamuzyczna działalność Nergala odarła Behemoth z nimbu wyjątkowości, zmieniając naszą eksportową gwiazdę numer jeden w ciekawostkę przyrodniczą, o której z sardonicznym uśmieszkiem w telewizji śniadaniowej wypowiadaj się znawcy tematu pokroju Kingi Rusin czy Bartosza Węglarczyka. Warto jednak pamiętać, że dyskontować sukces trzeba umieć. Biznes jak każdy.
Co innego muzyka. Ta zdaje się schodzić na coraz dalszy plan (choć ostatnio coś jakby ruszyło). Kiedy blisko cztery lata temu na tych samych stronach pisałem o frustratach szydzących z romansu Nergala z Dodą, śmiałem się z ich naiwności i zacietrzewienia. Dziś ten śmiech jest we mnie jakby cichszy. Mitrężenia się Behemoth z nową płytą, skoro jest czas na sesję w "Gali", przy całym wyostrzeniu takiego przykładu, nie potrafię zrozumieć. Komu bowiem swój sukces zawdzięcza Behemoth? Kto chodzi na koncerty i kupuje ich płyty? Czytelniczek kolorowych czasopism raczej tam nie znajdziemy.
Zastanawiam się również, ile ten szał jeszcze potrwa. Nie wątpię, że największą miłością Adama wciąż pozostaje muzyka. To talent jakich w Polsce mało, a jednocześnie pierwszy w tym kraju metalowy muzyk, którego znają wszyscy. Na tę skalę w środowisku metalowym nikt dotąd nie przetarł tych szlaków. Paradoksalnie optymistyczne jest to, że Nergal ma świadomość, co wielokrotnie podkreślał, że proces trawienia wszystkożernych mediów, prędzej czy później, kończy się wypróżnieniem.
Czytaj także: