Reklama

Blaze na wyciągnięcie ręki

"We are motherfuckers. We play metal!" - tak przedstawił swój zespół Blaze Bayley, były wokalista Iron Maiden, podczas wtorkowego (17 marca) koncertu we Wrocławiu. Kto nie był, niech się nawet nie przyznaje.

Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego po odejściu Bruce'a Dickinsona zespół Iron Maiden postanowił zaangażować Blaze'a Bayleya. Owszem, jest znakomitym wokalistą, co udowodnił chociażby na albumach sygnowanych własnym nazwiskiem. Ale ze swoim niskim głosem najzwyczajniej w świecie nie pasował do Ironów. O ile nie dorównuje Dickinsowi możliwościami wokalnymi, o tyle jednak jako frontman sprawdza się równie dobrze, a może nawet lepiej. Bluźnierstwo? Trzeba było przyjść do klubu "Alibi" i zobaczyć Blaze'a w akcji!

Po rozstaniu z jednym najsłynniejszych metalowych zespołów świata Blaze wydał cztery albumy studyjne i dwa koncertowe, w tym nagrany podczas Metalmanii w 2007 roku "Alive In Poland". Wrocławski koncert był częścią trasy promującej płytę "The Man Who Would Not Die" z 2008 roku. Na tym albumie wreszcie przestał oglądać się za Iron Maiden i wypracował swój własny styl.

Reklama

Koncert otworzył wrocławski InDespair. Następnie na scenie pojawił się włoski Rain. Na pierwszy rzut ucha można było pomyśleć, że zespół ten ma więcej wspólnego z Iron Maiden niż sam Blaze. Inspiracje członków Rain są jednak szersze, o czym mogły świadczyć chociażby zagrane przez nich covery The Cult - "Rain" (i wszystko jasne) i AC/DC - "Highway To Hell".

Można mówić, że są utwory, których po prostu nie da się zepsuć i które zawsze rozruszają publiczność, a "Highway To Hell" jest niewątpliwie jednym z nich. Byłoby to jednak krzywdzące dla Rain, bo grupa dała naprawdę dobry koncert. Wokalista od początku nawiązywał kontakt z publicznością, a pod koniec zadedykował jej utwór "Rain Crew". Zespół spodobał się na tyle, że schodząc ze sceny, słyszał swoją nazwę, skandowaną przez publikę pod sceną, a to dużo jak na support. Bisów jednak nie było.

Kilka minut przed godz. 22 na scenę wyszedł Blaze Bayley. Gdyby przeszedł koło mnie na ulicy, nie poznałbym go. Skrócił swoje mocno przerzedzone już włosy i ukrył je pod bandaną. A swoją aparycją (i wagą!) coraz bardziej przypomina Meat Loafa.

Blaze skupił się, jak można się było spodziewać, na utworach z nowej płyty. Na początek tytułowy "The Man Who Would Not Die" i "Blackmailer", w dalszej części m.in. świetnie przyjęte "Voices From The Past" i "Samurai". Trwający półtorej godziny koncert zakończył się niemal thrashowym "Robot". Nie zabrakło też oczywiście kawałków z "The X Factor" i "Virtual XI", po które Maiden na swoich koncertach sięga bardzo rzadko. Usłyszeć "Clansman", "Lord Of The Flies", "Futureal" i "Man On The Edge" w klubie, z oryginalnym wokalistą na wyciągnięcie ręki? Do tej pory mogliśmy o tym tylko pomarzyć.

Jednak wcale nie one były gwoździem programu. Ani trochę nie odstawały od nich gorąco przyjęte numery z solowych płyt, takie jak "The Launch", "Leap Of Faith" i "Identity". Czuło się, że to był koncert Blaze'a Bayleya, a nie tylko byłego wokalisty Iron Maiden, który opiera swój występ na repertuarze tej właśnie grupy.

Zadziwiała niska frekwencja. Widząc tłumy na koncertach Illusion, Kazika na Żywo i Kata (wszystkie miały miejsce w ostatnich miesiącach we Wrocławiu), myślałem, że kryzys nie dopadł fanów ostrego grania. Aż tu nagle przyjeżdża jeden z najbardziej znanych metalowych wokalistów i zastaje zaledwie około 150 osób. Nie jest to oszałamiająca liczba dla kogoś, kto kilka lat wcześniej występował na stadionach i w dużych halach.

Jednak widać było, że epizod z Żelazną Dziewicą nie sprawił, że woda sodowa uderzyła mu do głowy. Blaze skracał już i tak mały dystans między publiką a sceną, podchodził do fanów najbliżej, jak się dało, przybijał piątki i wciągał do zabawy nawet tych, którzy stali z boku i podpierali ściany.

"Ta trasa jest powrotem do korzeni" - mówił Blaze ze sceny. "Nie jesteśmy gwiazdami rocka, jesteśmy muzykami". Podziękował fanom za lojalność i obiecał, że po koncercie będzie podpisywał płyty i robił zdjęcia z każdym, kto sobie tego zażyczy, tak długo, jak będzie trzeba. A jeśli zamkną klub, to stanie na ulicy. Szczerość antygwiazdora czy chwyt pod publikę człowieka, który próbuje udowodnić sobie i innym, że spadek z pierwszej ligi nie stanowił dla niego problemu? Myślę, że ci, którzy tam byli, nie mieli wątpliwości.

Oprócz wielu wystudiowanych gestów i min, które ma w swoim arsenale każdy rasowy rockman, na twarzy Blaze'a widać było po prostu radość, gdy fani śpiewali i skakali razem z nim. Może za bardzo stara się pokazać, jaki z niego równy gość. Ale dla mnie to, co powiedział tego wieczoru, było bardziej wiarygodne niż powtarzane przez Dickinsona od 25 lat "Scream for me..." (tutaj zwykle pada nazwa miasta albo kraju, w którym grają).

Blaze oczywiście słowa dotrzymał i chętnie pozował do zdjęć z fanami, chociaż na ulicę wychodzić nie musiał.

Artur Gabrych, Wrocław

(Listy do redakcji)

Kolejne koncerty Blaze'a w Polsce odbędzie się w Poznaniu ("Eskulap", 18 marca) i Warszawie ("Progresja", 16 kwietnia).

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wrocław | wokalista | MAN | W.E. | koncert | Blaze Bayley
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy