"Show-biznes jest sztuczny"

Występ kanadyjskiej formacji Fucked Up podczas tegorocznego Off Festivalu był jednym z najbardziej spektakularnych koncertów tej imprezy. Widok olbrzymiego wokalisty Damiana Abrahama pokładającego się na tłumie pod sceną pewnie wielu festiwalowiczów zapamiętało na długo. Ale Fucked Up to nie tylko charyzmatyczny frontman, ale też kawał doskonałej, ciężkiej i agresywnej muzyki. Cieszy zatem fakt, że grupa postanowiła powrócić do naszego kraju i 30 listopada zagra koncert w krakowskim klubie Loch Ness. Fucked Up przyjadę tym razem do Polski jako laureaci prestiżowej Polaris Music Prize - jednej z najważniejszych nagród w muzyce alternatywnej. Przed krakowskim koncertem z sympatycznym i elokwentnym Damianem Abrahamem rozmawiał Artur Wróblewski.

Damian Abraham w Mysłowicach fot. Barbara Wadach
Damian Abraham w Mysłowicach fot. Barbara Wadach 

Na początek pozwól, że pogratuluję ci Polaris Music Prize. Jak jako zespól zareagowaliście na przyznanie wam tak prestiżowej nagrody?

Dziękuję za gratulacje. Byliśmy całkowicie zszokowani. Nikt z nas nie spodziewał się, że wygramy. Co więcej, ja byłem przekonany, że nie wygramy! Dlatego nasze zaskoczenie było prawdziwe. Mówiliśmy sobie: "O mój Boże, to się stało!". W ogóle podczas ceremonii rozdana nagród czuliśmy się dziwnie, jak... kryminaliści. Wiem, że wyglądamy dosyć niezwyczajnie, policja i ochrona budynku chodziła za nami cały czas. Przed wejściem do studia przeszukali nas bardzo skrupulatnie. Później skontrolowali jeszcze naszą garderobę. Zastanawiam się dlaczego? Nie wiem, może myśleli, że chcemy kogoś zabić (śmiech)? I jak w takich warunkach mieliśmy jeszcze prawo marzyć o wygraniu Polaris Music Prize (śmiech)? A kiedy odczytano nazwę naszego zespołu, krzyknęliśmy: "Chyba sobie robicie jaja!".

(śmiech) To musiało być przeżycie. Postawmy sprawę inaczej... Jesteście zespołem wywodzącym się z anty-establishmentowego nurtu, jakim jest hard core. Czy nagrody muzyczne cokolwiek dla was znaczą?

O tak! Zwłaszcza Polaris Music Prize ma dla nas znaczenie, bo w pewnym sensie legalizuje nas w mainstreamie. Oczywiście, nagrody nie są tym, na czym nam zależy. Nie zabiegamy o nie. Przyznanie nam Polaris Music Prize bardzo nam schlebia. Dostaliśmy też pokaźna sumę pieniędzy, którą mamy zamiar przeznaczyć na nagranie płyty charytatywnej. Z jednej strony wspaniale się czuliśmy jako zwycięzcy, ale jednocześnie mieliśmy świadomość, że nie dla nagród założyliśmy zespół.

A jakie jest wasze nastawienie wobec show-biznesu?

To dziwne, bo show-biznes jest... dziwny. Ja na przykład uwielbiam oglądać wszelkiego rodzaju programy plotkarskie. Ubóstwiam, gdy jakaś gwiazda zostaje aresztowana. To jest rozrywka! I tym właśnie jest show-biznes. Rozrywką. Show-biznes nie jest prawdziwy. Oglądając te wszystkie uśmiechnięte i zrobione gwiazdy na ceremoniach rozdania nagród, ludzie zapominaj, że to jest sztuczne. Bycie w zespole to coś zupełnie innego. Nie gramy razem, by iść na szpanerską kolację z jakimś celebrytą. Nie gramy razem, by siedzieć przy eleganckim stoliku na jakieś gali i czekać, aż odczytają twoje nazwisko. Bycie w zespole, to wspólne pakowanie sprzętu po koncercie w jakimś zatłoczonym i śmierdzącym potem klubie. To jest prawdziwe! Tak daleko jest show-biznes od prawdziwego życia w zespole.

Fucked Up są w uprzywilejowanej pozycji. Jesteście uznanym zespołem, który robi to, na co ma ochotę. Zero nacisków z wytwórni, pełna swoboda artystyczna.

Tak, to doskonała sytuacja. To jest zresztą główna zasada panująca w zespole. Nie jesteśmy jakiś super znanym zespołem, ale jednocześnie możemy pozwolić sobie na wiele rzeczy. Na przykład przyjechać do Polski. Graliśmy w Chinach, podróżujemy po świecie. Robimy to, na co mamy ochotę. Nikt z wytwórni nie mówi nam, że na przykład nie podoba im się któryś z naszych pomysłów. Nie jesteśmy od nikogo uzależnieni. Poza tym nie mamy menedżera. Sami podejmujemy decyzję. Zresztą nie za bardzo sobie wyobrażam, by miało być inaczej. Teraz pracujemy nad albumem charytatywnym i mam do czynienia z różnymi znanymi muzykami rockowymi i ich menedżerami czy najróżniejszymi osobistymi asystentami. Myślę sobie wtedy: "Słodki Jezu! Dlaczego ktokolwiek chce mieć własnego asystenta? Przecież o wiele łatwiej jest to zrobić samemu?". To jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe i bezsensowne. Działając samemu nadajesz przecież takiej czynności sens.

Może są leniami?

Być może to jest odpowiedź. Ale tak się po prostu dzieje. Wydaje mi się, że ci ludzie docierając do pewnego punktu w życiu, decydują się na takie rzeczy. "Muszę zrobić to... Musze zrobić tamto...". Sprzedają kilka płyt więcej i myślą: "Teraz zatrudniam menedżera". Do niektórych chyba nie dociera, że nie muszą tego robić. Że można zająć się tym w inny sposób. Na własną rękę.


Mówiłeś o tym, że możecie teraz występować w różnych miejscach na ziemi. Czy masz swoje ulubione miasto, jeśli chodzi o koncerty?

Mam, przynajmniej tak mi się wydawało. Ale zawsze jest tak, że kiedy wydaje ci się, że gdzieś zagrasz fantastyczny koncert, okazuje się że występ był przeciętny. Weźmy na przykład Barcelonę. To było moje ulubione miejsce na świecie do grania koncertów. Było do czasu, gdy nie zagraliśmy tam koncertu, który był jednym z najgorszych w naszej karierze (śmiech). Osobiście najbardziej lubię grać w miejscach, w których wcześniej nie występowaliśmy. Wtedy nie wiadomo czego mamy się spodziewać. I nie można ich oceniać na podstawie wcześniejszych występów. Mówić sobie: "Ostatnio jak tu graliśmy to...". To całkowicie nowe doświadczenie.

Koncerty w Chinach były niesamowite. Dzieciaki, które na nie przyszły, szczerze kochają muzykę. Nie jest łatwo być fanem muzyki punkowej czy hardcore'owej w Chinach. Rząd nie pozwala przecież na taką muzykę. To budujące, kiedy poznajesz takie osoby, które naprawdę muszą się starać, by zdobyć muzykę.

Lubię też grać w Toronto. Z prostej przyczyny. Po koncercie wsiadam w metro, jadę od domu i kładę się do własnego łóżka (śmiech).

Czy w Chinach mieliście problemy z cenzurą? Na przykład The Rolling Stones zakazano zagrania piosenki "Brown Sugar"...

Gdybyśmy pojechali tam oficjalnie, to w życiu nie dostalibyśmy zgody na koncerty! Nawet nie wpuściliby nas do kraju! Dlatego prześlizgnęliśmy się udając turystów (śmiech). Gdybyśmy zagrali oficjalnie, rozpętałoby się piekło. I do tego nazywamy się Fucked Up. Ale ta udawana trasa była bardzo interesująca. Te wszystkie podziemne klubu, fani... Bardzo undergroundowe doznanie. Powiem ci, że rząd kanadyjski co roku wysyła do China jakiś zespół. Oczywiście nas wysłaliby na samym końcu, o ile w ogóle (śmiech). Musieliśmy sobie radzić sami, co tylko nadało wartości całemu przedsięwzięciu. Dzięki temu lepiej poznaliśmy Chiny.

Czy Fucked Up mają jakieś rytuały przed występem? Na przykład wypijacie po szklance wody albo wypalacie po papierosie (śmiech)?

(śmiech) Ja nie palę papierosów. Ograniczam się do wypicia tak dużej ilości pepsi, coli i wody, jaka tylko trafi w moje ręce. Mam też zasadę, że jem na 5 godzin przed koncertem. Jeżeli zjadłbym coś tuż przed wyjściem na scenę, to chyba bym zwymiotował. Nie zrozum mnie źle, bo wiesz że uwielbiam wariactwo i szaleństwo na scenie, ale rzygi to już jest lekka przesada (śmiech).

Wasz występ na Off Festival w Mysłowicach był jednym najlepszych. Tak jak powiedziałeś - czyste szaleństwo.

Dziękuję ci bardzo! Występ w Polsce wiele dla mnie znaczył, bo macie wspaniałą tradycję muzyki punkowej i hardcore'owej. To było wspaniałe wreszcie wystąpić dla was. Czytałem sporo o historii waszego kraju, bo studiowałem historię Europy. Niestety, przykre jest to, że spędziliśmy w Polsce jedynie 12 godzin. Tak jednak wygląda trasa koncertowe: przyjeżdżasz i zaraz odjeżdżasz, tak naprawdę nie poznając kraju. Dlatego cieszę się, że wracamy. Mam zamiar pospacerować po Krakowie, odwiedzić jakieś sklepy muzyczne.

Masz szczęście, bo Kraków to jedno z najładniejszych miast w Polsce.

Właśnie takie rzeczy mnie ekscytują, bo ja tak naprawdę nie lubię samych tras koncertowych. Ale odwiedzanie nowych miejsc jest wspaniałe. Gra w zespole umożliwia mi to. Jaka inna praca pozwoliłaby mi na to? Siedząc za biurkiem i odpowiadając na maile raczej nie trafiłbym do Krakowa...

Powiedz mi na koniec czy masz swój ulubiony album 2009 roku?

O tak, ale... (dłuższa chwila zastanowienia)

(śmiech) Zawsze zadając to pytanie mam podobną reakcję rozmówcy. Czy ono jest takie trudne?

Nie, nie, nie! Uwielbiam takie pytania. Uwielbiam rozmawiać o muzyce! Bardzo podoba mi się płyta zespołu Iron Age z Teksasu ["The Sleeping Eye" - przyp. AW]. Jest niesamowita, słucham jej na okrągło. Podoba mi się również świetna siedmiocalówka japońskiej grupy Crow, ale to nie jest płyta długogrająca. Doskonały album wydali również The Horrors. "Primary Colours" to wielka płyta.

To chyba moja ulubiona płyta 2009 roku. Ale przyznam, że jestem zaskoczony, że słuchasz The Horrors!

No cóż, to świetny album (śmiech)! Jedyna piosenka, która mi się nie podoba, to utwór trzeci ["Who Can Say" - przyp. AW]. Ten, w którym wokalista zamiast śpiewać mówi. Tylko przez ten numer "Primary Colours" nie jest moją ulubioną płytą roku. Kurcze, muszę przysiąść i napisać listę ulubionych płyt 2009. Wiesz, robię takie rzeczy co roku, bo jestem walnięty na punkcie muzyki (śmiech). Zazwyczaj myślę, że nie ma żadnej płyty, która bardzo by mi się podobała. Po 5 minutach okazuje się, że są ich setki (śmiech)! Chyba w tym roku będzie to jednak płyta Iron Age. To tacy Cro-Mags palący marihuanę zamiast PCP.

Dziękuję bardzo za rozmowę i do zobaczenia w Krakowie.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas