Reklama

W poszukiwaniu L.u.c.

L.u.c. zaczynał poważną przygodę z muzyką w psychorapowej formacji Kanał Audytywny. Później, już jako solista, stworzył autorską przestrzeń artystyczną, łączącą wszystkie aspekty sztuki. Za realizację swojej wizji i talent otrzymał prestiżowy "Paszport Polityki". I nie ma zamiaru spocząć na laurach. - Wciąż szukam pomysłu na siebie - przekonuje.

Ubrany w intensywnie czerwoną bluzę z kapturem, szerokie dżinsy i również jaskrawoczerwone trampki, szczupły i zaskakująco wysoki, L.u.c. już w trakcie luźnej rozmowy przed wywiadem ujawnił drzemiącą w nim artystyczną intuicję, umiejętność postrzegania i kojarzenia elementów wydawałoby się do siebie nie pasujących. I bardzo silny zmysł estetyczny - kiedy usiadł na czerwonym fotelu w studiu od razu zauważył na monitorach, że wygląda w bluzie "jak wielka czerwona kula z wystającą głową".

Miał założyć złoty kaftan

Nic zatem dziwnego, że laureat "Paszportu Polityki" nieswojo czuł się jako student prawa na wrocławskim uniwersytecie. Choć - jak przyznaje - po studiach czekała go "finansowa wygoda".

Reklama

- Przygotowano mi pozłacany kaftan, w który miałem się tylko wślizgnąć i wsunąć. Miałem przejąć kancelarię i klientów... No, ale przepraszam (śmiech). Każdy dzień mojej twórczości jest samoistną odpowiedzią na pytanie, dlaczego nie zostałem prawnikiem. Ze wskazaniem na teledyski, w których oblewam się mlekiem z posypką galaretową, keczupem i chodzę z pędzlami przyklejonymi do stopy i kolana... Wydaje mi się, że niektórzy klienci mogliby postrzegać mnie jako nie do końca odpowiedzialną osobę (śmiech). A to jednak odpowiedzialny zawód - komentuje.

To było bardzo "nie-spoko"

Kulturą hiphopową aktywnie zainteresował się po pasmie nieszczęść i przykrości, jakie go spotkały po przeniesieniu się na studia do Wrocławia.

- Moja droga życiowa stanęła na skraju depresji, na skraju przepaści wyrytej różnymi koparkami zjawisk, które miały miejsce wokół mnie. Jedna wielka koparka to porzucenie kobiety. Druga potężna koparka w postaci smoka zażerającego ziemię to strata przyjaciół. Trzecia koparka to studia, które miażdżyły mnie totalnie. Nagle stanąłem w życiu w takim momencie, w którym wszystko mi się zawaliło: przyjaźnie, pasje, związek z kobietą, właściwie cele mojego życia. Wtedy zacząłem przelewać pierwsze wersy - wspomina dodając, że wpadł w objęcia rapu po tym, jak dotarło do niego, że nie potrafi śpiewać.

Dziś z sentymentem, ale też nieukrywanym zażenowaniem, wspomina pierwsze skomponowane i nagrane wersy.

- Znajomi mówili mi, że są "spoko". Teraz wiem jednak, że to nie było "spoko", to było bardzo "nie-spoko" (śmiech). Dzisiaj trudno się nie wstydzić tego. Dlatego dziękuję wszystkim moim przyjaciołom za ten miły gest wsparcia. Ale to dało mi motywację do kolejnych nagrań i dotarcia do miejsca, w którym dziś tak naprawdę jestem - zaznacza.

Rozgrzewka

Po drodze był jeszcze Kanał Audytywny, w którym rozwinął się talent L.u.c.a i który był przystawką do dania głównego w postaci solowych projektów artysty.

- Bardzo sobie cenię dokonania Kanału Audytywnego. Były to pierwsze proste dźwięki, mimo wszystko wykrzywione, ale jednak proste. To powodowało, że były one przystępne, bo moja kariera solowa często skręcała w dosyć skrajne drogi. Nawet bardzo skrajne, co wiele mi utrudniło. Kanał był takim wypośrodkowaniem, co było całkiem spoko. Brakowało mi jednak konceptualizmu. To było fajne, ale to była dla mnie rozgrzewka przed drogą stricte konceptualną. To były niezapomniane chwile, początki, fascynacja. Wtedy patrzyło się wyłącznie na scenę... Dziś życie mnie trochę uciera i choćbym chciał, to jednak jeżeli ktoś po koncercie próbuje przenocować mnie na snopkach siana, to ciśnienie trochę mi rośnie. Takie rzeczy mnie irytują, patrzę na sprawy dookoła. A wtedy to była tylko muza i muza. Piękny i naiwny czas - mówi z wyraźnym rozrzewnieniem.

"Przeskakuję z szufladki do szufladki"

Za sprawą Kanału Audytywnego i pierwszych solowych albumów, a pewnie i również image'u, L.u.c. szybko został wrzucony do worka z napisem "rap". Artysta, nie odcinając się od kultury hiphopowej, nie ukrywa, że szufladkowanie mocno go denerwuje. Pewnie też dlatego jego projekty "Planet LUC" i "39-89. Zrozumieć Polskę" były nie tylko ponadgatunkowe, ale przede wszystkim wychodziły ponad tradycyjne podziały na dziedziny sztuki.

- Wyskoczyłem z szufladki hip hopu, bo zrobiłem muzykę filmową z fragmentami instrumentalnymi i orkiestrowymi. Jednocześnie zostałem włożony do szufladki bycia artystą historycznym... To szufladkowanie mojej osoby jest mega irytujące. Tak, skaczę po tych szufladkach. Każdym kolejnym albumem pokazuję, że ja w żadnej ze szufladek długo nie zabawię. Faktycznie udało mi się zrobić coś niezwykłego albumem "39-89. Zrozumieć Polskę", bo on rzeczywiście docierał szeroko, do większego grona. "Planet LUC" to jeszcze była dość hiphopowa płyta, z dużą ilością sampli, a jej tryb opowiadania był mocno hiphopowy. Albumem "39-89. Zrozumieć Polskę" i paroma sytuacjami około historycznymi absolutnie wyskoczyłem z tego. To też był mój cel, by wciąż eksperymentować i się rozwijać. Spróbować z muzyką filmową. Rzeczywiście, przeskakuję z szufladki do szufladki. Wyskoczyłem z jednej, ale włożono mnie do drugiej - zaznacza.

"Ludzie mają mnie za ćpuna"

Interdyscyplinarny projekt "39-89. Zrozumieć Polskę" przyniósł mu jedną z najbardziej prestiżowych nagród kulturalnych w Polsce - "Paszport Polityki".

- To było super zajebiste przeżycie. Zwłaszcza dla człowieka, który wielokrotnie był poklepywany po głowie, ale jednocześnie przyciskano guzik z napisem: "Zabierzcie stąd tego zjeba". Wielokrotnie odczuwałem, że jestem człowiekiem niezrozumianym, dlatego taka nagrodę odczułem potężnie. To było docenienie mnie, które naprawdę wiele zmieniło w moim życiu. U nas w społeczeństwie panuje artystyczna ksenofobia. Jeżeli czegoś się nie rozumie, to większość osób odnosi się do tego agresywnie i krytycznie. Jeżeli czegoś nie rozumieją, to uważają, że to jest złe. Jeżeli coś jest zakręcone, to nie jest to w porządku, bo trzeba się w to zagłębić. "Paszport Polityki" pomógł mi przekonać ludzi, że coś co jest bardziej skomplikowane i pokręcone, ma w sobie więcej treści i można w tym pogrzebać, wcale nie musi być złe. Może być wręcz ciekawe i wartościowe, bo można to wiele razy odczytać na różne sposoby - mówi.

- Nagroda oczywiście też była spełnieniem największego marzenia, bo to jedna z najważniejszych nagród kulturalnych w Polsce. Nie kojarzę innej nagrody, która byłaby wyznacznikiem pewnego poziomu. Popatrzmy na artystów, którzy ją otrzymali: Fisz, Leszek Możdżer, Skalpel czy Katarzyna Nosowska. To są wszystko postacie, które konsekwentnie idą swoją drogą. Nie patrzą na trendy i robią swoje. Wciąż potrafią się odnaleźć i uniknąć tej potężnej presji, którą dziś stawiają media, aby w nich być. W gruncie rzeczy presji, by się zewsić i spłaszczyć do poziomu żartów Karola Strasburgera. Potężna nobilitacja i szczęście. Uszczęśliwiło mnie, że ktoś o docenił tyle lat kreowania. Te wory pod oczami... Kiedy zdejmę okulary, ludzie mają mnie za ćpuna. Ale to nie od koksu, tylko od łączenia czterech galaktyk sztuki. Ja często jestem jednocześnie montażystą, reżyserem, aktorem, tekściarzem, producentem, kompozytorem... To wszystko jest bardzo męczące. A ta nagroda była taką chwila, kiedy pomyślałem, że warto było - dodał.

Przypomnienie w telefonie: pić wodę!

Jeżeli już L.u.c. sam wywołał temat używek...

- To jest takie modne powiedzieć, że moją największą używką jest muzyka i sztuka (śmiech). To jest zabawne, ale tak trochę jest. Nie powiem, że nie cenię sobie pewnych rzeczy i używek. Ale ja mam taki charakter, że jestem nadwrażliwcem. Lubię nadinterpretować, nadekspresywnie komunikuję i tak też działają na mnie wszelkie używki. Dla mnie jedna chmura to jest 300-krotne przekroczenie głębi obrazu Salvadora Dali. Po jednym małym winie jestem kolesiem leżącym na ulicy, pijanym i zmasakrowanym. Drobne ilości już mnie przenoszą do innego świata. Niewiele mi trzeba. Staram się jednak mieć czas dla przyjaciół i dla resetujących chwil, aczkolwiek wymaga to niestety wpisania w kalendarz i ustawienia przypomnienia. Nawet mam ustawione przypomnienie w telefonie, że muszę pić wodę i herbatę. O jedzeniu jakoś jeszcze pamiętam - mówi ze śmiechem, kończąc wypowiedź łykiem wody mineralnej.

"Mam świadomość tego, że kopiuję"

Uhonorowanie "Paszportem Polityki" zmobilizowało L.u.c. do jeszcze większego wysiłku. I to dosłownie, bo wydany w październiku album "PyyKyCykyPyFF" w całości oparty na dźwiękach, które wyszły z ust artysty. L.u.c. nie ukrywał w wywiadach, że była to ciężka praca fizyczna, a sam album określił mianem "życiowego wyzwania".

- Parę lat szukałem pomysłu na siebie. Każda z płyt była jego poszukiwaniem. A albumem "PyyKyCykyPyFF" stawiam na to, co uważam że jest we mnie najmocniejsze: przekaz tekstowy, ale też dźwięki, które ze mnie wypływają. Wiele rzeczy, które komponowałem, to były dźwięki, które słyszałem w głowie i przekładałem na klawisze. Tym razem postawiłem na filtrowanie przez siebie i szeroko pojęty beatbox, w którym nie jestem mistrzem a amatorem, uczę się tego. To było dla mnie potężne wyzwanie. W jakiś sposób dla mnie osobiście ten album był ważny, bo faktycznie był największym przełomem pod względem eksperymentowania. To znaczy na tej płycie nie ma rzeczy których nie ma. Mam świadomość tego, że kopiuję mając jednocześnie nadzieję, że jestem 10, a nie 1015. Album "PyyKyCykyPyFF" jest tą drogą, którą chciałbym teraz pójść. Drogę doskonalenia się w wokalu. I będę nią konsekwentnie kroczył, bo wiele lat koncertowania wciągnęło mnie w stronę beatboxu. Chcę na to postawić.

"Będzie od ciebie śmierdzieć"

"PyyKyCykyPyFF" to kolejne dzieło, którym L.u.c. uderza po polskich absurdach i estetyce naszego kraju, którą określa mianem "sztampolandu".

- Niedorzeczności jest u nas mnóstwo, a ja jestem trochę perfekcjonistą. Chciałbym, żeby każdy dzień był wykreowany jak przygoda z książek Tolkiena czy filmów George'a Lucasa, gdzie wszystko jest idealnie dopieszczone. A w sztampolandzie, jakim jest Polska, ta wizja jest okrutnie deptana przez wielkie potwory, będące hybrydą ikarusów, blokowisk pomalowanych w seledyny i róże, nierównych dróg, pleksji i kiosków, zmieszanych z kolejką na poczcie. Tych rzeczy jest mnóstwo, a to jest estetyka Polaków. Jest to traumatyczne - komentuje, przywołując naszą historię i lata 1939-1989, kiedy - jak powiedział - "każda myśl lotna, niczym motyl schwytany siatkę, była sprowadzana do gruntu i zamykana w słoiku". Mało lotny jest również nasz muzyczny mainstream. To temat, który podrażnił L.u.c.

- Bądźmy szczerzy! Konsekwentnie i odważnie trzeba mówić, że włączenie radia może grozić tym, że ludzie na ulicy się od ciebie odsuną. Dlaczego? Będzie od ciebie śmierdzieć gównem, którym cię to radio obryzga. To jest traumatyczne, jak niski jest poziom mainstreamowej piosenki. Jak cholernie one są robione pod tą przeciętność i nijakość, która ma się lać z głośników. Po to tylko, by jak największa ilość nie słuchała go, ale żeby go nie wyłączyła. A jak go nie wyłączą, to usłyszą tą cholernie ważną reklamę, która ma przynieść nam złote nakładki do pedałów w naszych mercedesach - krytykuje artysta.

- Jesteśmy na etapie wczesnej komercji, mega żenującej komercji, agresywnego kapitalizmu, z ulotkami wchodzącymi do mieszkań i wydzwanianiem do nas, jak tylko ktoś wyczuje, że nasze dochody są większe, niż 2000 zł miesięcznie. To się również przekłada na sztukę. Popkultura jest o tyle traumatyczna, że nie ma kompletnie miejsca na rzeczy inne. Poza mainstreamem gitarowego grania - w którym na szczęście są postaci, które ja lubię i szanuję, jak na przykład Nosowska czy Muniek - brakuje miejsca na nową sztukę. Sztukę, którą ja lubię i cenię, a która rozrasta się na potężny front: od elektroniki, przez alternatywnego rocka, aż po awangardowy jazz. Jest mnóstwo ludzi, którzy taka muzykę grają, ale kompletnie nie mają się gdzie prezentować. I to mnie boli, bo ten mainstream jest na całym świecie. Wszędzie jest kiełbasa i wódka. Ale mam wrażenie, choć mogę się mylić, że na świecie kultura mainstreamowa stanowi jakieś 60-70%. U nas to jakieś 98% . To jest traumatyczne i to mnie boli. Zawsze musi być troszeczkę żartu Strasburgera i Drozdy, ale brakuje miejsca na inne rzeczy. To jest bolesne - przyznaje.

Trudna miłość do Polski

Nie ma jednak tego złego...

- Zostaliśmy społeczeństwem, które jest mocno okaleczone przez historię, w którym irytuje mnie mnóstwo rzeczy. Od kolejek na poczcie, które są wyrazem braku szacunku dla obywateli, po polityków, którzy masakrycznie funkcjonują... Nawet nie chcę w ten temat wchodzić (śmiech). Tych tematów jest sporo, z czego akurat ja się cieszę. Bo w takiej Austrii, gdzie wszystko jest poukładane i dość idealne, gdzie autostrady ciągną się przez doliny, przez które chodzą idealne krowy, pachnące, z dzwoneczkami... Nie wiem, czy tam miałbym o czym pisać. Polska to jest zajebiste miejsce, bo jest tyle rzeczy, o których można napisać, tyle się dzieje... Ja to w jakiś tam sposób kocham. To jest ta moja postać: gościa maksymalnie krytycznego i wyszukującego błędów, a z drugiej strony miłującego ten chaos troszeczkę - powiedział na koniec L.u.c., który na trudnej miłości do Polski zbudował imponującą karierę. A wszystko przecież mogło się skończyć w pewnej kancelarii prawniczej w dolnośląskiem...

Artur Wróblewski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: L.U.C.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama