Reklama

Sziget Festival 2023: dzień pierwszy. "Przez moment, gdy tańczę, jestem wolna"

Obfity w tym roku sezon festiwalowy. Kot tęskni, ja od dwóch miesięcy nie śpię i marzę o domowym obiedzie, dlatego na dobitkę i już powolne dobijanie do brzegu - Sziget Festival. Impreza, która jest dla mnie dziwnym połączeniem Pol'and'Rocka i Open'era, gdzie ludzie w białych koszulach ze strefy VIP słuchają największego mainstreamu, a kawałek dalej gość przebrany za klauna skacze do koreańskiego folk-popu.

Obfity w tym roku sezon festiwalowy. Kot tęskni, ja od dwóch miesięcy nie śpię i marzę o domowym obiedzie, dlatego na dobitkę i już powolne dobijanie do brzegu - Sziget Festival. Impreza, która jest dla mnie dziwnym połączeniem Pol'and'Rocka i Open'era, gdzie ludzie w białych koszulach ze strefy VIP słuchają największego mainstreamu, a kawałek dalej gość przebrany za klauna skacze do koreańskiego folk-popu.
Florence and The Machine na scenie Sziget Festival 2023 /Joseph Okpako/WireImage /Getty Images

Pierwsze, co zauważyłam po wejściu przez bramki? Zmienił się układ pola, co było bardzo smutne, bo rok temu uczyłam się po nim poruszać przez całe sześć dni. Na szczęście to nie jedyne, co się zmieniło, bo organizatorzy, na przykład, posłuchali skarg z zeszłego roku i rozłożyli więcej mat na ziemi, dzięki czemu, miejmy nadzieję, będzie mnie pyłu, który trzeba było gryźć przy oddychaniu. Potwierdzę po szóstym dniu.

No i tak próbując się odnaleźć na tej wyspie, trafiłam pod scenę Global Village. Moją ulubioną! Akurat grał pierwszy zespół tego dnia, czyli reggae'owe, węgierskie Manaky. Chciałoby się usiąść na trawie i nie ruszać stamtąd już nigdy, ale... szkoda nie zobaczyć reszty. I żałowałabym, gdyby nie było mnie na koncercie Destroy Boys. Kilka razy pisałam, że wiecie, że nie przepadam za wokalistkami, choć mam kilka takich, które lubię. Ale ostatnio doszło ich tyle, że to zdanie już chyba nie ma sensu. W każdym razie Alexia Roditis dołącza do tego zacnego grona. Razem zresztą z drugą prowadzącą show - Violet Mayugbą. Dawno nie byłam na tak dobrym punkowym koncercie.

Reklama

Stamtąd prosto pod dużą scenę, gdzie grali Foals. Szkoda trochę, że o tej porze, a nie jak było odrobinę później i ciemniej. Ale ktoś w dzień musi grać i sztuką jest, żeby to udźwignąć. Tutaj się udało, trzeba obiektywnie stwierdzić, choć muzyka wcale nie moja. Kawałki typu "Spanish Sahara" też na pewno lepiej brzmiałyby w mniejszym klubie niż na scenie, pod którą część ludzi słucha, część przechodzi właśnie do namiotu z piciem, a pozostali czekają na wejście na diabelski młyn.

Kolejny zespół na Global Village - folk-rockowy Mordai - potwierdził tylko tezę z ubiegłego roku, że Węgrzy mają naprawdę dobrych muzyków. Znów żal było odchodzić. A może to też po prostu sentyment do tej sceny..? Następny przystanek to Los Bitchos. Brytyjska grupa gra muzykę, nazwaną przez "Rolling Stone" "a globe-trotting psychedelic surf-disco safari" (trudno to oddać w języku polskim), a dla tych, którzy lubią nowe słówka - to cumbia, przywieziona z Ameryki Południowej, a dokładnie z Kolumbii. Tu już było mocno tańczone. Pozdrawiam też chłopaka, który przez cały koncert grał na powietrznej perkusji. Gdyby były zawody w graniu na niewidzialnych instrumentach, to byś wygrał, mistrzu. I nawet solówki na basie mi się podobały. Te na prawdziwym, nie na wymyślonym. Tequila!

Szybki skok pod dużą scenę, gdzie grał Sam Fender. Imo - za mało żywiołowa rzecz, jak na taki festiwal. Ludzie, jak na Mad Coolu, przyszli niby na koncert, żeby móc mówić, że byli na koncercie, ale tak naprawdę gadali ze znajomymi i nie mieli pojęcia, co się dzieje. Sama też zawinęłam się stamtąd dosyć szybko. W tym samym czasie na jednej ze scen grały szatany z Harmed, a na Global Village - koreańskie ADG7. Miałam iść od razu z koncertu Fendera na DropYard, gdzie zaczynała Alyona Alyona, ale byłam akurat koło Village, więc mówię: "A, zajdę". I to była najlepsza decyzja ever. Patrzyłam, jak ludzie tańczą do śpiewanego po koreańsku folk-popu i nie miałam serca stamtąd odejść. Byliście kiedyś na koreańskiej dyskotece? No to żałujcie.

Na Alyonę też w końcu trafiłam. I ok, zgodziłam się, że wokalistki mogą być w porządku. Ale raperki to już na pewno nie, co Oliwka? Otóż nie powiem tak. Dorzucam na playlistę. Potem znów przemieszczenie pod rockowy namiot, gdzie już na scenie bawili Viagra Boys. Najlepszy wśród znanych mi zespołów występujących w kowbojskich kapeluszach. Szwedzi zdecydowanie podtrzymali punkową energię w namiocie, rozpaloną przez Destroy Boys.

Na ostatni koncert dużej sceny - Florence and the Machine - poszłam, przyznaję, z przyzwoitości. Dlatego, że jak jest okazja posłuchać znanej nazwy, to należy iść i sprawdzić. I... to dla mnie największe pozytywne zaskoczenie pierwszego dnia. Jakby nazwać ten koncert natchnionym, to nie będzie przesada. Do tego moment, kiedy Florence zeszła do publiczności i śpiewała, dotykając ich twarzy i rąk. Stałam dużo dalej, a i tak miałam ciarki. Mam nadzieję, że ci spod barierek nie pomdleli. Absolutnie doskonały koncert. Jaką piosenką by to opisać? Może: "Gdy słyszę muzykę, czuję rytm / I przez moment, gdy tańczę / Jestem wolna".

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy