"Rock'n'roll zawsze karmił się skandalami i wybrykami"
To już 20 lat... W maju 1992 roku ukazał się debiutancki album zespołu Wilki, który za sprawą takich przebojów, jak "Son Of The Blue Sky" czy "Eli lama sabachtani" szybko wywindował zespół Roberta Gawlińskiego na szczyty popularności. Polskę owładnęła prawdziwa "wilkomania", leżaki na straganach uginały się pod pirackimi kopiami płyty "Wilki", a lider zespołu szybko zaznał, co oznacza życie w rock'n'rollowym tempie.
Z okazji reedycji albumu "Wilki" Robert Gawliński w rozmowie z Arturem Wróblewskim przypomniał początki zawrotnej kariery Wilków.
Powiedziałeś wywiadzie dla RMF, że byłeś trochę niezadowolony z debiutu Wilków, który - tu cytat - "nagrałem dla moich fanów z Jarocina. A tymczasem okazało się, że załapały się na nią 15-latki". To był koszt wydoroślenia z muzyki nowofalowej?
Robert Gawliński: - (śmiech) Można tak powiedzieć. Z muzyki zimnofalowej czy nowofalowej, która grałem z zespołem Madame, wyrosłem bowiem w momencie, gdy rozstałem się z tym ze-społem. Oni dalej grali, a ja odszedłem do Made In Poland z Krakowa. W sumie zespół z podobnego nurtu, ale chłopaki z Made In Poland muzycznie zaczęli już trochę inaczej kombinować. To było mi bliższe. Ciężko mi to nazwać i określić jako gatunek muzyczny to, co robiliśmy z Made In Poland. Na pewno było temu bliżej do brit popu, niż do muzyki nowofalowej. Graliśmy ładne melodie i rytmy się drastycznie zmieniły. Artur Hajdasz [perkusista zespołu] zaczął grać inaczej... To miało szansę na fajną kontynuację, ale życie potoczyło się tak, jak się potoczyło.
- Ja naprawdę nie spodziewałem się, że debiut Wilków spodoba się nastolatkom, że znajdą tam piosenki dla siebie. Fakt, że to były inne czasy. Początek lat 90., głód muzyki na rynku... Wówczas większość zespołów zamarła, a na pewno nie było o nich głośno. Nawet o tych, które kontynuowały działalność muzyczną z lat 80. A pierwszy singel z debiutu "Wilków" to był utwór "Nic zamieszkują demony", który był w pewnym sensie ukłonem w stronę publiczności nowofalowej. Drugi singel "Eroll" to był pierwszy przebój zespołu. Jednak dopiero kiedy wyszedł "Son Of The Blue Sky", czyli trzeci singel, to pojawił się efekt - nazwijmy to - "wilkomanii". Gdzie się nie pojawiłem na ulicy, to ktoś albo słuchał mojej muzyki, albo ją sprzedawał. Początek lat 90. to był przecież handel uliczny. To były przejawy wolnego rynku, pierwsze ruchy biznesowe ludzi. Taki czas.
- Myślę też, że "Son Of The Blue Sky" trafiło na taki moment. To udana kompozycja, ale według mnie wielkie przeboje muszą trafić w optymalny dla nich moment. Wszyscy odzyskaliśmy wtedy prawdziwą niepodległość ,wszyscy myśleli: "Kurde, teraz ten kraj będzie się rozwijał". Marzyliśmy o rozwijających się kabaretach, teatrach, kinematografii... Niestety, bardzo szybko staliśmy się trochę takim krajem hamburgera i coca coli. Niemniej, jednak coś tam się udało. "Son Of The Blue Sky" było takim dowodem, że Polak też potrafi. Bo kiedy ta piosenka zaistniała na antenie, to była porównywana do przebojów Bon Jovi czy Guns N' Roses (śmiech). Do tuzów światowych. Niejednokrotnie słyszałem opinię dziennikarzy, że polski zespół pokazuje światową formę. W radio po naszym utworze puszczano na przykład "Knocking On Heaven's Door". Tak to wyglądało.
- Później Kuba Wojewódzki zrobił o mnie duży artykuł w powstającej wówczas jego gazecie "Brum". Do dziś mam ten egzemplarz. Wówczas Kuba zapytał mnie, co będzie z piosenką "Eli lama sabachtani". Powiedziałem mu, że nie wiem. Wydawało mi się, że następnym singlem będzie "Beniamin" albo "Amiranda"... Kuba zadeklarował, że jeśli zdecyduję się na "Eli lama sabachtani", to on podejmie się realizacji teledysku. Od słowa do słowa... Porozmawiałem z moim wydawca i stwierdziliśmy, że to jest dobry pomysł. Zrobiliśmy klip do "Eli lama sabachtani", a do radia wybraliśmy jako singel "Aborygena". To się jakoś tam przemiksowało i fajnie to wyszło.
Wspomniałeś o "wilkomanii"... Był taki jeden moment, kiedy pomyślałeś sobie: "Kurcze, naprawdę jestem gwiazdą".
- Chyba każdy artysta przeżywa taki moment. On przychodzi zupełnie z zaskoczenia i nagle. Trudno mi uwierzyć w to, że człowiek jest czymś więcej, niż tylko normalnym Robertem Gawlińskim, który przedtem grywał w klubach z różnymi zespołami, a teraz wszyscy chcą go nosić na rękach. To jest bardzo trudny moment w życiu artysty. Czasami to moment kluczowy. Jeśli się uwierzy, że jest się półbogiem, to później jest już tylko coraz gorzej. Z wielu powodów. Kiedy zyskujesz taką popularność, od razu pojawiają się chętni ludzie, którzy poczęstują cię fajnymi "dragami" czy fajnym drinkiem, którzy mają ochotę z tobą przebywać, mają ochotę pokazać ci fajne miejsce. Mówię o mężczyznach i o kobietach. Trudno jest zachować status quo, być niewzruszonym i mówić, że to mnie nie dotyka.
- Podam taki przykład. Przed sukcesem miałem dwudziestu dobrych znajomych, z czego pięciu prawdziwych przyjaciół. A później dwustu pięćdziesięciu znajomych, którzy dzwonili i nagrywali się na sekretarkę: "Robert, wpadnij na Starówkę! Zrobimy to i tamto!". To strasznie denerwowało moją żonę. Gdy ona odbierała telefon, to pytali Monikę, czy jest "Król Starówki". Ona dostawała wtedy piany (śmiech).
- Zdarzało się, że nadużywałem wówczas alkoholu i substancji prawnie zakazanych. To był taki moment, kiedy człowiek głupieje. To trwało chyba rok. Oczywiście to nie była balanga non stop, ale było tego dużo. Po roku urodziły mi się dwojaczki i trzeba było zastopować. Dobrze, że tak się stało.
Z tego co wiem, w trasę z zespołem jeździła żona Monika i dzieci. Z jednej strony rock'n'roll, a z drugiej rodzina i małe dzieci. Jak odnajdywałeś się w takich okolicznościach?
- Ciężko mi powiedzieć, jak się w tym odnajdywałem, bo to była szalona trasa. Ta, na którą zabraliśmy synów, trwała półtora miesiąca. Pojechała z nami niania. W autokarze wymontowano tylne siedzenia i chłopcy tam w kojcu podróżowali. Byli bardzo mali, naprawdę mali, mieli z półtora roku. Natomiast na pewno było to dla nich fajna przygoda. Poza zespołem i ekipą techniczną, często podróżowali z nami fani, więc podczas podróży mieli strasznie dużo wujków i cioć. Każdy chętnie się z nimi bawił, bo byli kontaktowymi i radosnymi dzieciakami. Po półtoramiesięcznej trasie zaczęli już właściwie mówić.
Wcześniej wspomniałeś o narkotykach i alkoholu. Jak wyglądało w praktyce hasło "sex drugs & rock'n'roll" w Polsce w pierwszej połowie lat 90.?
- Super (śmiech)! Lata 90. dla rock'n'rolla to był chyba złoty wiek. Otworzył się zdrowy rynek muzyczny. W ciągu roku przestały obowiązywać te wszystkie pomysły komunistyczne i post-komunistyczne. Pojawiła się szansa na robienie fajnej muzyki i fajną zabawę. Pojawiły się normalne ciuchy w komisach i sklepach, pierwsze salony samochodowe. Zmieniał się świat, który przedtem był czymś pomiędzy Związkiem Radzieckim a Koreą Północną. Świat, który nie napawał optymizmem. A w latach 90. to się wszystko zmieniło. Zaczęły się też pojawiać kluby, w których grano żywą muzykę. Jednym z takich legendarnych i słynnych klubów, był Fugazi. Tam naprawdę był fajny tygiel, codziennie grała inna kapela. Podobnie w Akwarium, gdzie spotykali się muzycy rockowi i jazzowi. Powstawały fuzje, na czym ja również skorzystałem, bo przecież później nagrywałem płyty o zabarwieniu folkowo-jazzowym. To był fajny tygiel...
- Jednej rzeczy, której zabrakło - a my pokapowaliśmy się dopiero pięć-sześć lat po czasie - to był fakt, że muzycy wyprowadzili się z klubów studenckich. Wcześniej one były dla nas wszystkich ostoją. Ja właściwie wychowałem się w Stodole, ale miałem też kolegów z niedalekiego Remontu. To był totalny tygiel pomysłów artystycznych oraz oczywiście zabawowych. W Stodole na przykład spotykali się artyści z różnych kręgów. Siadali przy jednym stoliku i biesiadowali. Popijali browary, wino czy coś mocniejszego. Ale to były twórcze dyskusje. To nie było po prostu żłopanie wódy, miało to jakiś wymiar... Pamiętam Zbyszka Hołdysa, Wojtka Waglewskiego, Kazika Staszewskiego... Zdarzały się rozmowy z panem Janem Ptaszynem Wróblewskim czy nawet z ludźmi z kręgów oldschoolowego, bigbandowego jazzu. Dzięki tego typu spotkaniom młodzi twórcy mogli się bardzo dużo dowiedzieć i rozwijać. To była jedyna lepsza rzecz w tamtych czasach, w czasach "komuny".
- A rock'n'roll? Zawsze karmił się skandalami i wybrykami. Nam ich też nie zbywało...
A jak wspominasz polski rynek muzyczny w tamtym czasie - teraz z perspektywy 20 lat? Początek polskiego kapitalizmu, powstają wytwórnie płytowe, kasety i albumy świetnie się sprzedawały pomimo panoszącego się wówczas piractwa na bazarach, ale też w sklepach muzycznych. Ponoć pierwszy album Wilków właśnie w wersji pirackiej można było dostać również w normalnych sklepach z płytami.
- Pirackie płyty Wilków na pewno były sprzedawane na straganach. Ale nie tylko płyty, bo jednak przede wszystkim milionowe nakłady kaset. I to nie tylko w Polsce, ale również zagranicą. Po tym, jak Polska odzyskała niepodległość, nasze radiostacje słuchane były chętnie w krajach ościennych. Przypuszczam, że mógłbym sobie za te nielegalnie sprzedane płyty i kasety kupić ze trzydzieści willi. A tak stać mnie było na mieszkanie w kredycie w Warszawie (śmiech). Tyle, co uzyskałem za pierwszą płytę Wilków. Nie miałem samochodu, bo po prostu nie było mnie na niego stać. Mało tego, dopiero po roku grania koncertów mogłem sobie kupić pierwszą gitarę z prawdziwego zdarzenia. Wcześniej grałem na takim instrumencie, o którym nie mogę wypowiedzieć się pochlebnie.
Proszę sobie wyobrazić, że debiut Wilków ukazuje się w 2012 roku. Byłby taki sukces, jak 20 lat temu?
- Myślę, że pierwsze single w ogóle nie byłyby grane w radiach. Może zagrałyby je Trójka i Radio Wawa. A wydaje mi się, że "Son Of The Blue Sky" byłoby przebojem, tak jak wtedy. Graliśmy ten utwór w różnych składach, wykonywałem go również ze składami solowymi, zmienialiśmy go trochę, a nawet nie trochę, bo graliśmy go w wersji reggae, akustycznej, bardziej elektronicznej, bardziej miękkiej, na pewno nie rockowej... I za każdym razem ten utwór się bronił. Siła "Son Of The Blue Sky" tkwi w kompozycji, melodii. Ten utwór miałby szansę zaistnieć.
- A czy "Eli lama sabachtani" byłoby przebojem? Trudno powiedzieć. To były inne czasy. Piosenki Edyty Bartosiewicz się wspomina z nutą sentymentu i to były świetne rzeczy. Ale czy teraz zaistniałyby w radiu? Są w życiu artysty takie momenty, kiedy muzyka bardziej się przyjmuje. Każdy człowiek, który tworzy czy pisze, ma takie momenty. Czasami sam artysta już się nudzi swoim dziełem. Bywa tak, że kiedy zdobędzie się już popularność, to później... To jest tak, jak z narodzinami gwiazdy, która w końcu umiera. Gaśnie, gaśnie, gaśnie powoli. Czasami się zdarza, że jeszcze dwa razy rozbłyśnie pięknie na niebie. Oczywiście, za gwiazdą wciąż podróżuje rój meteorytów, bo tak właśnie wyobrażam sobie wiernych fanów. Kupują kilka tysięcy płyt - mówię tu o Polsce. A pewnie drugie tyle ludzi kupuje moje płyty może przypadkiem, a może po prostu chcą sprawdzić, co tam ten Gawliński tym razem nagrał (śmiech). W przypadku takiej piosenki, jak "Baśka", przybywa wielu ludzi, którzy przy zespole zostają. Są też tacy, którzy dwa lata bawią się przy tej muzyce, bo "Baśka" jest na topie, a później odchodzą.
- To są normalne koleje losu każdego zespołu i na każdym etapie. Kiedy pojawia się pierwszy sukces, zależy już tylko od zespołu, co oni z tym zrobią. Tutaj jako przykład mogę podać zespół Pectus. Osiągnęli sukces, ludzie ich polubili, a w zespole coś się zepsuło i się rozpadli. Tak się też zdarza. Wokalista i reszta muzyków grają osobno. I może tak się zdarzyć, że żaden z tych zespołów nic fajnego już nie zrobi, bo zespół to jest jednak konglomerat ludzkich emocji, pragnień, suma doświadczeń i wrażliwości. Losy zespołów są bardzo różne. Bardzo rzadko się zdarza, jak to jest z U2 czy The Rolling Stones, że grają razem w tym samym lub prawie w tym samym składzie przez całe artystyczne życie.
Dziękuję za rozmowę.