Pół wieku od debiutu Queen. Niewypał, czy ich najlepsze dzieło?

Queen podczas sesji zdjęciowej promującej pierwszy album (1973) /Michael Putland / Contributor /Getty Images

13 lipca 1973 roku to dla fanów Queen wyjątkowa data. Wtedy ukazał się pierwszy studyjny album brytyjskiego zespołu, "Queen". Album, który otworzył im drogę do kolejnych eksperymentów, a już wkrótce wielkiej kariery.

Wielowarstwowe, harmonijne wokale, surowa gitara, wyjątkowy głos lidera i królewski kunszt. Tak brzmi pierwsza płyta Queen, wydana dokładnie 13 lipca 1973 roku. 

Choć wcześniej Freddie Mercury nagrywał już w studio jako Larry Lurex, to tu po raz pierwszy mieliśmy styczność z produktem wydanym pod legendarnym dziś szyldem. Pierwszy longplay zespołu może być trudnym wprowadzeniem do twórczości grupy, jeśli najpierw poznaje się ich późniejsze dokonania - szczególnie te z lat 80. 

Reklama

Mimo wszystko przez lata krążek nie zestarzał się tak mocno, jak mogłoby się wydawać tym, których znajomość repertuaru zespołu kończy się na wydanej 2 lata później "A Night At The Opera". Na pewno zestarzał się lepiej, niż niektóre naszpikowane syntezatorami kompozycje z połowy lat 80. pochodzące z albumów "The Works" czy "A Kind of Magic".

Od początku wiedzieli, co chcieli osiągnąć. 50 lat debiutu Queen

Glam rock był w pełni rozkwitu, Ziggy Stardust dosłownie dziesięć dni wcześniej pokazał po raz ostatni swoje kosmiczne oblicze. Nie tak daleko Queen szykowali się do wydania pierwszego krążka, którego dziś trudno byłoby - w przeciwieństwie do jego następców - nazwać kultowym. 

"Queen" po latach jest bardzo dobrą próbką tego, co muzycy zespołu z Freddiem Mercurym na czele byli w stanie stworzyć. Po 50 latach niemal w każdym utworze można znaleźć jakiś element, który w dalszej karierze grupy został rozwinięty do autorskich możliwości. Owszem, można stwierdzić, że wówczas wiele było takich płyt i pewnie album nie różni się od wielu innych wydanych w tym okresie przez debiutujące zespoły, które szukały swojego miejsca na muzycznej scenie. 

Ale żaden z innych zespołów nie miał tak genialnego wokalisty. I takiego kopa. I riffu na miarę "Keep Yourself Alive"! Wspominam o glam rocku, ale jego najmocniej dało się odczuć w zewnętrznym wizerunku - bo album w środku można byłoby bardziej przyrównać do dokonań Led Zeppelin, które powoli najlepsze lata miało już za sobą. Krążek wyprodukował Roy Thomas Baker, ten sam, który odpowiadał za cztery kolejne longplaye Queen. To on odpowiadał za nawarstwienie instrumentów i wokali, co tworzyło efekt otaczania muzyką słyszaną z głośnika. 

Tak potrafiła tylko Królowa

Z pierwszą płytą Queen mam sporo pozytywnych wspomnień, a śledząc piosenkę po piosence widzę spory eklektyzm w budowie tracklisty. Po wspomnianym już otwieraczu, który wśród mocno rockowych kompozycji ma swoich pobratymców w postaci "Liar", nieco eterycznego "My Fairy King", "Great King Rat" czy "Son and Daughter", jest też miejsce na swobodne i nostalgiczne ballady ("Doing Alright"; wyśmienite "The Night Comes Down"). Glam-rockowa, inspirowana heavy metalem i zahaczająca o prog rock i rock'n'rolla (głównie w "Modern Times Rock'n'roll") płyta nie zrodziła wielkich przebojów na miarę złotych czasów Queen, ale pozwoliła zespołowi ukształtować swoje odrębne "ja". Dała też im przestrzeń do eksplorowania nowych ścieżek, a za sprawą intrygującego lidera umieściła później Królową na tronie.

Płyta przepadła na listach przebojów. W USA dotarła do 83. miejsca, mimo to pokryła się złotem. Pierwotnie recenzje były dość mieszane, ale zachwycał się nią m.in. magazyn Rolling Stone pisząc, że jest "znakomita" i może zapełnić pustkę po Led Zeppelin. Późniejsze lata przyniosły krążkowi należyty szacunek - m.in. w 2016 roku magazyn Classic Rock uznał go nawet "drugim najlepszym w historii zespołu". Nie omieszkał wspomnieć o niepowtarzalnym brzmieniu gitary Briana Maya, a słuchanie "Queen" przyrównał do oszałamiającego zjawiska.

Dopisek na tylnej stronie okładki, że żaden syntezator nie został użyty podczas nagrywania krążka, dowodzi tylko, jak bardzo niezależni i spójni ze swoją wizją chcieli być. To, że zespół dopiero rozkręcał swoje esencjonalne brzmienie, które usłyszeliśmy na kolejnych płytach, najlepiej dowodzi ostatnia kompozycja na płycie. Powolne, jakby nieskończone "Seven Seas of Rhye" odradza się w dopracowanej pieczołowicie, szybszej wersji na kolejnym albumie (notabene ta wersja kradła show na koncertach Queen aż do 1986 roku i ostatnich występów z Mercurym). 

Tylko Królowa tak potrafiła.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Queen | Freddie Mercury | John Deacon | Roger Taylor | brian may
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy