"Kiedy jesteś gorący, muszą pojawić się płomienie"

The Killers to gwiazdy rocka na miarę XXI wieku: ułożeni, uprzejmi, maksymalnie profesjonalni, stroniący od używek. Nie udają buntowników i nie brzydzą się listami przebojów. 18 września ukaże się ich czwarty album - "Battle Born".

Brandon Flowers dysponuje niepodrabialną barwą głosu - fot. Scott Barbour
Brandon Flowers dysponuje niepodrabialną barwą głosu - fot. Scott BarbourGetty Images/Flash Press Media

Zespół z Las Vegas, który gościł w Polsce podczas tegorocznego festiwalu Coke Live w Krakowie, sprzedał od początku kariery 16 milionów płyt na całym świecie. Warto dodać, że szczyt ich popularności przypadł na początek kryzysu fonograficznego, więc ta liczba mogłaby być znacznie bardziej imponująca.

Liderem zespołu jest mormon Brandon Flowers, uchodzący za jednego z najprzystojniejszych i zarazem najbardziej skromnych frontmanów na świecie (fanem The Killers jest inny sławny mormon - Mitt Romney). Od samego początku, a więc od 2001 roku, towarzyszy mu trzech kumpli: Dave Keuning (gitara), Mark Stoermer (bas) i Ronnie Vannucci (perkusja).

Zaliczyli wymarzony debiut. Singel "Somebody Told Me" stał się przebojem na każdej szerokości geograficznej. Dużą popularnością cieszyła się również kolejna piosenka z albumu "Hot Fuss" (2004 r.) - "Mr. Brightside" (w teledysku występuje Izabella Miko). Niektórzy przecierali oczy i uszy ze zdumienia, gdy dowiadywali się, że The Killers nie są Brytyjczykami, tylko Amerykanami. Byli najbardziej brytyjską z amerykańskich grup; zresztą fascynacji wyspiarskim indie rockiem wcale nie ukrywali.

Później nagły zwrot akcji: druga płyta "Sam's Town" okazała się listem miłosnym do Ameryki, jak mówili sami muzycy. Zarówno w warstwie muzycznej, nawiązującej do twórczości Boba Dylana czy Bruce'a Springsteena, jak i tekstowej.

Trzeci album i kolejna wolta: wydawnictwo "Day & Age" było najbardziej zabawowe, radosne i taneczne. Do tego stopnia, że część krytyki uznała ten album za symboliczny koniec tzw. nowej rockowej rewolucji.

Nie dotknął więc "Zabójców" żaden "syndrom drugiej płyty", ani inny kryzys czy załamanie formy. Choć prasowe wróbelki ćwierkały, że panowie - po sześciu latach grania bez przerwy (2004-2010) - byli już sobą zmęczeni. I pewnie dlatego zarządzili półtoraroczną przerwę. W tym czasie Flowers wydał wyborną płytę "Flamingo". Po powrocie zaszyli się w studiu i długo z niego nie wychodzili. Tak długo, że pojawiły się obawy, czy "Zabójcom" przypadkiem nie brakuje weny. Tym bardziej, że byli zdruzgotani samobójstwem koncertowego saksofonisty zespołu - Tommy'ego Martha.

Nad czwartym albumem "Battle Born" czuwało aż pięciu klasowych producentów: Daniel Lanois (U2), Steve Lilywhite (U2, The Rolling Stones, Morrissey), Stuart Price (Madonna, Lady Gaga, Kylie Minogue), Brendan O'Brien (Pearl Jam, AC/DC) i Damian Taylor (The Prodigy, Bjork). Przy takim natłoku uznanych nazwisk istniało ryzyko, że "Battle Born" okaże się niespójnym, przekombinowanym, "eklektycznym" potworkiem. Na szczęście tak się nie stało.

Sprawdźcie, co o nowej płycie powiedzieli Brandon Flowers i Ronnie Vannucci w wywiadzie dla INTERIA.PL.

Czujecie się mocniejsi po przerwie?

Brandon: - Przerwa w działalności dobrze nam zrobiła. Pozwoliła nam się zregenerować, naładować akumulatory. Teraz czujemy, że jesteśmy gotowi. Możemy się skupić na tym, co jest istotą naszej pracy, co jest istotą The Killers. Myślę, że tak - jesteśmy silniejsi.

Ronnie, podobała ci się solowa płyta Brandona?

Ronnie: - Tak, bardzo.

Ale nie tak bardzo jak nagrania Killersów?

Ronnie: - Nie... trudno powiedzieć. To bardzo odmienne wydawnictwa. Dla mnie fajne było zobaczyć pewną zmianę u Brandona. Szczególnie w warstwie tekstowej. Myślę, że niektóre z tych tekstów były najlepszymi, jakie kiedykolwiek napisał. Poza tym to świetne piosenki.

Pojawiły się pogłoski, że Muse przesunęli premierę swojej płyty "The 2nd Law", ponieważ nie chcieli konkurować z waszym albumem "Battle Born". Czy Muse mają powody, żeby się was obawiać?

Brandon: - Nie wydaje mi się. Ron to dobry kumpel Doma - ich perkusisty.

Ronnie: - Nie wiem, czemu przesunęli premierę, ale myślę, że to ciekawa sytuacja. Jednak nie postrzegam tego w kategoriach rywalizacji.

Brandon: - Nie sądzę, żeby się nas bali. Oni mają swoją siłę.

"Day & Age" było takim zabawowym zwrotem w waszej dyskografii. Jaki kierunek obraliście na "Battle Born"?

Brandon: - Dojrzewamy, rozwijamy się, staramy się trzymać tego, co najlepiej nam wychodzi w tym zespole. To jest ten główny koncept.

Przy okazji "Day & Age" część fanów zaczęła narzekać, że wolą jednak gitary z "Sam's Town". Którą grupę fanów usatysfakcjonujecie?

Ronnie: - Wydaje mi się, że na każdym z naszych albumów było coś ciekawego dla szerokiego spectrum odbiorców. A przynajmniej lubię tak myśleć. "Battle Born" to kombinacja naszych dotychczasowych dokonań, choć z tendencją do nieco cięższej strony brzmienia. Dla nas najważniejsza jest nasza własna satysfakcja. To my musimy być zadowoleni z piosenek, które nagraliśmy. I mamy nadzieję, że słuchacze do nas dołączą.

Tytuł "Battle Born" to hasło wyeksponowane na fladze stanu Nevada. Nawiązuje ono do wojny secesyjnej. Dlaczego zdecydowaliście się przywołać to hasło?

Brandon: - Fraza "battle born" była dla mnie od zawsze źródłem inspiracji. Te słowa to studnia, do której się udawałam, by z niej czerpać. Można je zastosować do tak wielu aspektów życia, nie muszą przecież odnosić się bezpośrednio do walki militarnej.

Jaka była najdziwniejsza sytuacja, która przydarzyła wam się podczas koncertów?

Ronnie: - Każdy koncert jest dziwny. Wszystko dziwnie brzmi na scenie. Basista rzuca mi dziwne spojrzenia.

A cóż takiego dziwnego jest w byciu gwiazdą rocka i krzyczących fanach?

Ronnie: - Fani? No nie wiem, często mamroczą niewłaściwe słowa piosenek.

Może wasze piosenki są dla nich za trudne?

Ronnie: - Mówię o Amerykanach. Cholerni Amerykanie. Wiesz, czasami zdarza się, że coś się zapali podczas występu. Bywa. Shit happens. Kiedy jesteś gorący, muszą pojawić się płomienie.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas