Justin Timberlake w Tauron Arenie: Spektakl muzyczny, pozytywna energia i… Happy Birthday dla fanki
Ostatnie tygodnie zdecydowanie nie były najłatwiejszym czasem w życiu prywatnym Justina Timberlake'a. Czy w jakiś sposób wpłynęło to na jakość jego show w Tauron Arenie organizowanego przez Live Nation w ramach The Forget Tomorrow World Tour? Bynajmniej. Fani muzyka, którzy 26 lipca odwiedzili krakowski obiekt, mieli okazję wziąć udział w perfekcyjnie wyreżyserowanym spektaklu światowej klasy, w którym sama muzyka wciąż była na pierwszym miejscu.
Przystawka
Zanim doszło do rozpoczęcia koncertu, parkiet rozkręcał obecny na małej scenie DJ Andrew Hypes. Pochodzącego z Richmond artystę można było dostrzec już na słynnym koncercie z serii NPR Tiny Desk w charakterze wsparcia Justina Timberlake’a, ale tutaj musiał sobie poradzić sam z rozgrzaniem publiczności. I trzeba przyznać, że udało mu się to perfekcyjnie.
Oczywiście gro puszczanych przez niego utworów stanowiły kojarzone przez każdego przeboje takie jak chociażby "Drop It’s Like Its Hot" Snoop Dogga czy "Umbrella" Rihanny. Ogromnym zaskoczeniem była natomiast obecność w jego setliście... "Kolorowych snów" Just 5. Niedawno zreaktywowany boysband dowodzony przez Bartka Wronę z pewnością powinien być dumny. Trybuny drżały, parkiet drżał, robiło się coraz goręcej, aż w końcu na ekranie sceny zaczęły pojawiać się wizualizacje z Justinem Timberlake'iem w roli głównej.
Zobacz również:
Halo, tu Justin
Prawdę mówiąc, przy tego typu koncertach największa obawa tkwi w tym, na ile postać charyzmatycznego artysty przyćmi warstwę muzyczną. Tu nie było tego problemu. Justinowi towarzyszyła jego stała ekipa koncertowa, Tennesee Kids, składająca się zarówno z muzyków (w tym tańcującej sekcji dętej!), wokalistów, jak i tancerek oraz tancerzy. Chociaż Timberlake nieustannie był w centrum całego widowiska, nie dało się nie zwrócić uwagi na to, ile daje z siebie reszta. Choreografie, synchronizacja, odnajdowanie miejsca na scenie. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, ile niektóre z widocznych sytuacji wymagały prób. A kiedy do Justina podbiega tancerka, on nie ma prawa jej widzieć, a i tak "toną" w synchronicznym tańcu ze sobą, doskonale wiedząc, co i w którym momencie powinni robić, to wiesz, że komuś tu naprawdę zależało na tym, aby zrobić show dopięte na ostatni guzik.
Muzycznie mieliśmy przelot po całej solowej dyskografii Justina. Były tu obecne utwory z najnowszego krążka "Everything I Thought It Was", takie jak "No Angels" czy "Selfish", ale też absolutne klasyki pokroju "Cry Me A River", "Rock Your Body", "SexyBack", "My Love" czy "Say Something". Nie brakowało smaczków - kiedy po "Can’t Stop The Feeling" w Tauron Arenie zaczęła wybrzmiewać linia basowa z "Good Times" Chic, do której po chwili dołączyła reszta muzyków, czuć było zaskoczenie wśród publiczności, która po chwili dała się porwać tańcu.
Bo jeżeli miałbym powiedzieć, co czułem ze sceny, na której występował Justin wraz z Tennesee Kids, to masę pozytywnej energii, której zwyczajnie nie da się udawać. Od razu widać, że występowanie przed publicznością i wspólne granie sprawia im niesamowitą radość. Tę energię po prostu czepią nie tylko z samych reakcji słuchaczy, ale również wzajemnie od siebie. Rzecz totalnie zaraźliwa.
Scenografia też była dopracowana do perfekcji. Wielki prostopadłościan umieszczony na haczykach wędrował po scenie, służąc to raz jako element ekranu głównego, to niespodziewanie przejeżdżając na przód sceny. Wizualizacje czy filmy na nim wyświetlane nieustannie korespondowały z tym, co działo się na scenie. Chociaż najciekawsze było to, co działo się z nim na sam koniec, ale o tym może za chwilę.
Kontakt z fanami? 10/10
Co najbardziej utkwi mi w pamięci po latach, jeżeli mowa o koncercie Justina Timberlake'a? Z pewnością jego niezwykle otwarty kontakt z fanami. To facet, który w przerwie między numerami rozmawia, żartuje, zaczepia. Absolutnie niesamowitym momentem była rozmowa ze stojącą pod sceną fanką, Patrycją, która - jak się okazało - w dniu koncertu miała urodziny. Justin, na wieść o tym, nakazał swoim Tennesee Kids zagrać "Happy Birthday", a do jego śpiewu po chwili dołączyła cała publiczność obecna na Tauron Arenie w Krakowie. Kamera została skierowana na Patrycję, która nie była w stanie ukryć wzruszenia, zapewne udzielającego się znacznej liczbie obecnych wśród publiczności fanów.
Kiedy natomiast w trakcie grania "Play" Justin przechodził z dużej sceny na małą, idąc po płycie, reagował na wyciągnięte dłonie, uśmiechał się do fanów. Gdy dotarł już na małą scenę, gdzie grał między innymi "Suit & Tie" czy "Flame", brał telefony obecnych fanów i robił sobie z nimi zdjęcie, nie przerywając wykonywania piosenek. Profesjonalizm, opanowanie, a przy tym poczucie, że w każdym momencie Justin i jego świta po prostu doskonale się bawią. Na małej scenie w pewnym momencie zaczął grać na gitarze, aby wykonać m.in. "Say Something" wyśpiewane wspólnie z publicznością.
Podczas kończącego koncert "Mirrors", muzyk znalazł się na wielkim prostopadłościanie, który zaczął unosić się nad płytą Tauron Areny. W pewnym momencie konstrukcja pochylała się, a wraz z nią Justin, który pokazał tym samym, że ma pełną kontrolę nad sercami swoich fanów i nie waha się przed moment, aby z tego nie korzystać. Drobne rozczarowanie, że zabrakło jakiegoś klarownego pożegnania - muzycy zniknęli, na ekranie wyświetliły się napisy osób zaangażowanych w spektakl wraz z fragmentami prób. Tylko co z tego, skoro przez resztę czasu miało się nieustannie wrażenie, że dla takich koncertów warto żyć?
Nic dziwnego, że organizator wydarzenia, Live Nation, umożliwił Justinowi powtórzenie koncertu 27 lipca. To było niezapomniane wydarzenie muzyczne, ale naprawdę warto zaznaczyć, że organizacyjnie zadziałało tu wszystko - zabrakło kolejek, przepychanek, nieprzyjemnych sytuacji, a zarówno wejście na obiekt, jak i opuszczenie go były nad wyraz sprawne. Kiedy natomiast w trakcie koncertu zauważyłem, że jedna z fanek na płycie poczuła się gorzej, ekipa medyczna szybko to wyłapała i zareagowała. Taki powinien być standard.