Jeff Buckley zginął w tragicznych okolicznościach. Ciągle porównywał się do ojca
Jego życie nadawałoby się na scenariusz dobrego filmu. Nie byłaby to jednak lekka opowieść do obejrzenia po stresującym dniu, raczej dramat z tajemnicą w tle. Jeff Buckley w latach 90. był uznawany za jednego z najlepszych rockowych wokalistów i wiele osób wróżyło mu wielką karierę. Pewnie by ją zrobił, gdyby nie to, że nagle zginął. Jego współpracownicy do dzisiaj nie potrafią wyjaśnić, dlaczego to się właściwie stało i co naprawdę działo się z muzykiem tuż przed śmiercią.
Jeff Buckley był jedną z tych osób, które talent dostały w genach. Matka artysty, Mary, była pianistką i wiolonczelistką, a jego ojciec, Tim, grał folk i jazz. Nie spodziewajcie się jednak historii o tym, jak rodzice wspólnie z synem muzykowali w wolnym czasie. Rozwiedli się, kiedy Jeff był jeszcze małym dzieckiem. Gitarzysta spotkał później ojca tylko raz. Buckley senior był akurat wtedy zajęty pracą i niezbyt zainteresował się wizytą, zresztą wydarzyło się na to kilka miesięcy przed śmiercią Tima z powodu przedawkowania mieszanki używek, leków przeciwbólowych i alkoholu.
Znacznie większą rolę w muzycznym wychowaniu przyszłej gwiazdy odegrał ojczym Buckleya, Ron Moorhead, na co dzień mechanik samochodowy. To on wręczył chłopakowi płyty Led Zeppelin, a potem pomógł 12- latkowi, który już świetnie grał na gitarze, zdecydować, że chce w życiu zająć się muzyką. Po ukończeniu Loara High School w Anaheim, zresztą tej samej placówki, w której uczył się wcześniej Tim i w której na szkolnych korytarzach Jeff miał okazję spotykać Gwen Stefani, młody artysta trafił do słynnego Musicians Institute w Los Angeles.
Szkoła szkołą, ale wiadomo, że najlepiej poznaje się świat muzyki w praktyce, więc Buckley pracował jako gitarzysta sesyjny i udzielał się w kilku zespołach. Wokalista nie został jednak zauważony w żadnym z nich, lecz ostatecznie udało mu się zyskać rozgłos. Zdecydował o tym przypadek.
Firmy biły się o kontrakt
Artysta szukał swojego miejsca i szansy na zaistnienie, więc przeprowadził się do Nowego Jorku. Tak się złożyło, że wkrótce organizowano tam koncert ku czci jego ojca. A kto lepiej zaśpiewałby piosenki Tima, niż jego syn? "Męczyło mnie, że nie byłem na jego pogrzebie, że nigdy nie mogłem mu niczego opowiedzieć. Pomyślałem, że w ten sposób okażę mu swój szacunek" - powiedział Jeff magazynowi "Rolling Stone". Występ okazał się nie tylko świetnym hołdem dla Tima, ale również - dla wielu osób - okazją do odkrycia talentu jego syna.
Buckley miał jednak świadomość, że nie zniósłby ciągłych porównań do osoby, której nie miał nawet okazji dobrze poznać, więc zdecydował się pójść własną muzyczną drogą, w stronę rocka. Wokalista grywał w niewielkich nowojorskich klubach, ale to wystarczyło, żeby został zauważony w branży, chociaż to akurat bardzo skromne określenie sytuacji, w które wytwórnie płytowe walczą o podpisanie kontraktu z artystą. Pierwszym wydawnictwem Jeffa był koncertowy mini album, nagrany właśnie w jednym z takich klubów.
Prawdziwą sensację na rynku Buckley wywołał dopiero prawie rok później, kiedy ukazał się album "Grace". To nie była płyta, która podbiłaby listy przebojów, zresztą najpopularniejszym utworem z niej okazał się cover "Hallelujah" Leonarda Cohena. Był to jednak album, dzięki któremu świat odkrył nowego wokalistę. Człowieka, który dysponował niesamowitym głosem, a przy tym serwował muzykę inną niż wszystko, co wtedy królowało na rockowej scenie. Jeff stał się ulubieńcem wrażliwców i tych, którzy szukali w muzyce jakiegoś powiewu świeżości. Nic dziwnego, że po premierze "Grace" artysta był w trasie aż przez trzy lata.
Koncerty okazały się dodatkową machiną promocyjną, więc wytwórnia i współpracownicy artysty zaczęli wypytywać o drugą płytę. Nie jest wielką tajemnicą, że wielu muzyków po świetnym debiucie dostaje na hasło "drugi album" gęsiej skórki. Z Jeffem było podobnie. Wokalista czuł ogromną presję, chciał coś zmienić w swojej muzyce, ale jednocześnie bał się, że nowa płyta nie okaże się wystarczająco dobra.
Przyjaciele artysty wspominali, że Buckley był wtedy tuż po 30. urodzinach, a praca nad piosenkami sprawiła, że stał się nerwowy, niepewny i powtarzał, że chciałby być tak dobry, jak jego ojciec. Jeff musiał jednak w końcu zmierzyć się z wyzwaniem. Artysta pracował nad muzyką między innymi z Tomem Verlainem, liderem słynnej grupy Television, ale wiele piosenek, który powstały dzięki tej współpracy, ostatecznie trafiło do kosza.
Z płyty pod roboczym tytułem "My Sweetheart the Drunk" nic więc nie wyszło. Buckley był rozczarowany, stwierdził, że w tej sytuacji najlepiej będzie zacząć od nowa. Muzyk przeprowadził się więc do Memphis, postanowił sprowadzić tam swój zespół i jeszcze raz zabrał się za tworzenie piosenek na drugi album. Wieczorami Jeff grywał solowe koncerty w tamtejszych klubach. Ci, którzy mieli okazję je oglądać, mogą wspominać to do końca życia, bo wkrótce okazało się, że kolejnych występów już nie było.
"Nie wolno tu pływać!"
29 maja 1997 roku Buckley czekał na swoich muzyków, którzy mieli dotrzeć do Memphis. Artysta planował dalszy ciąg prób z nowymi piosenkami. W oczekiwaniu na kolegów wokalista i jego przyjaciel, a przy okazji technik Keith Foti, jeździli po mieście wynajętym samochodem. Muzyk zamierzał kupić auto, ale w Memphis miał tylko na razie rower. Jeff i Keith planowali trochę pograć w sali prób, ale artysta nie mógł trafić do miejsca, które było przygotowywane dla jego zespołu. Panowie stwierdzili, że zamiast błądzić, pojadą nad rzekę.
Trafili nad Wolf River, dopływ Missisipi. Okolica była brudna, na brzegu leżało sporo śmieci, ale to nie powstrzymało Buckleya przed wejściem do wody. Muzyk, w koszulce, jeansach i wysokich butach na nogach, stwierdził, że popływa. Keith znał okolicę i wiedział, że to zły pomysł. Foti krzyknął kilka razy: "Nie wolno tu pływać!", ale Jeff nie słuchał. Wokalista śpiewał głośno "Whole Lotta Love" i wchodził coraz dalej w głąb rzeki. "Stary, co ty robisz?" - wołał Keith.
Blisko tego miejsca przepływała akurat łódź, która wywołała spore fale. Technik powiedział później magazynowi "Rolling Stone", że odwrócił się na chwilę, żeby przestawić magnetofon z dala od wody, a kiedy spojrzał znów na rzekę, Buckleya już nie było. Keith próbował szukać przyjaciela, jednak nie widział nawet śladu Jeffa. Foti pobiegł więc do najbliższej budki telefonicznej i wezwał policję.
Funkcjonariusze szybko zorientowali się, że akcja jest skazana na porażkę. Poszukiwania muzyka nie przynosiły efektu, nic nie dało nawet sprowadzenie na miejsce helikopterów ani oświetlenie całego brzegu. Nie pomagało na pewno to, że woda w tym miejscu była dość mętna i wręcz szara od brudu. Akcję ostatecznie przerwano, a zagadka zniknięcia muzyka wyjaśniła się 4 czerwca 1997 roku. Jeden z pasażerów łodzi America Queen zauważył na brzegu ciało zaplątane w gałęzie. Gene Bowen, współpracownik muzyka, który został poproszony o identyfikację zwłok, nie miał wątpliwości: "To Jeff".
Nagle się oświadczył i został opiekunem motyli
Badania nie wykazały we krwi Buckleya narkotyków, jedynie niewielką ilość alkoholu. Medycy orzekli, że artysta "przypadkowo utonął". To jednak nie powstrzymało fali spekulacji. Wiele osób podejrzewało, że Jeff popełnił samobójstwo. Współpracownicy wokalisty nie ukrywali, że Buckley zachowywał się przed śmiercią dość dziwnie. Być może była to po prostu reakcja na stres związany z nagrywaniem albumu, ale zachowanie muzyka bywało niepokojące. Artysta znikał na przykład bez wyjaśnienia na kilka dni, ale to nie wszystko.
Dave Lory, menedżer wokalisty, powiedział w wywiadzie dla "NME": "Próbował kupić dom, którego nikt nie zamierzał sprzedawać. Chciał kupić samochód, który wcale nie był na sprzedaż. Oświadczył się swojej dziewczynie Joan. Zgłosił się nawet do pracy w charakterze opiekuna motyli w zoo w Memphis - robił wiele rzeczy nietypowych dla siebie. Myślę, że tęsknił za jakimś poukładaniem. Chciał normalnego życia". Menedżer wspominał, że kiedy w środku nocy dostał telefon z informacją o wypadku, wiedział, że jego podopieczny już nie znajdzie się żywy.
Prochy muzyka trafiły do jego matki. To właśnie ona zajęła się w kolejnych latach gromadzeniem pamiątek i wspomnień po synu, a także ochroną jego twórczości. Mary na przykład zaprotestowała, kiedy wytwórnia postanowiła wydać album, nad którym Jeff pracował z Tomem Verlainem i którego nie zamierzał publikować. Guibert wynegocjowała, żeby wydawnictwo zatytułowane ostatecznie "Sketches for My Sweetheart the Drunk" składało się z dwóch krążków i zawierało również utwory demo, które jej syn później szykował na drugi album, a których nie zdążył już nagrać.
"Jakiś Jeff czy John próbuje się z tobą skontaktować"
Wielu fanów do dziś nie wierzy w wersję o wypadku Jeffa. Ze spiskowymi teoriami walczyła wiele razy matka artysty. Również ojczym wokalisty wspominał, że rozmawiał z pasierbem na kilka dni przed tragedią i Buckley wydawał mu się wtedy szczęśliwy. Muzyk pochwalił mu się na przykład, że rzucił palenie i przestał jeść mięso. Menedżer Dave Lory przyznał, że kilka lat po śmierci wokalisty poszedł do medium.
"Jakiś Jeff czy John próbuje się z tobą skontaktować. To ma coś wspólnego z wodą" - usłyszał. Kobieta powiedziała mu rzeczy, o których wiedzieli tylko on i Jeff. Kiedy dotknęła bransoletki, która należała do muzyka, dodała: "Nie wiem, czy to ma sens, ale on nie chciał, żeby tak się stało, chociaż nie walczył. To nie twoja wina. Można już odpuścić".
Po śmierci Buckleya ukazało się jeszcze wiele jego płyt, głównie kompilacji i nagrań koncertów. Być może dzięki temu spełniło się "życzenie" artysty, który stwierdził kiedyś: "Właściwie nie muszę zostać zapamiętany. Mam nadzieję, że moja muzyka zostanie".