Jazz Jantar 2023: "Co ja właśnie przeżyłem?" [RELACJA]
To mój drugi festiwal jazzowy w tym roku, choć w zupełnie innej formule i klimacie niż lipcowy Jazz Around. Oba jednak spełniają tę samą funkcję - udowadniają, że jazzmani naprawdę nie grają przypadkowych nut i że jazz ma tyle kolorów, że jeśli nie przekonuje was scat i free jazz, to nadal jest szansa, że chętnie polecicie w muzyczne sci-fi.
Musimy na początek ustalić dwie rzeczy. Po pierwsze: jazz to, obok metalu, nasz najlepszy eksportowy muzyczny towar, o czym wie cały świat, a Polacy zazwyczaj nie zdają sobie sprawy. Można tu wspomnieć choćby Jazz Jamboree, który jest jednym z najstarszych tego typu festiwali w Europie, albo Michała Urbaniaka robiącego karierę w samej stolicy jazzu, czyli USA. No i Grammy do Polski też powędrowało za sprawą jazzowego albumu "Night in Calisia".
Po drugie: gdyby zaznaczać na mapie najważniejsze historyczne miejsca związane z polską muzyką, to Trójmiasto zasłużyłoby na wielką, czerwoną kropkę. To tutaj działała popularna w latach 80. i 90. scena alternatywna, która urodziła takie zespoły jak Bielizna, Apteka czy Golden Life. Stąd jest NRD, którego "Sport i Religia" to podobno najlepsze możliwe wprowadzenie w świat yassu. No i Totart, o którym można poczytać np. w książce "Artyści, wariaci, anarchiści".
Tutaj też możecie wpaść na Ladies' Jazz Festival i Festiwal Jazz Jantar, który był przyczynkiem do powstania tego tekstu. Festiwal odbywa się w miejscu nieprzypadkowym, bo w klubie Żak, którego początki sięgają lat 50. ubiegłego wieku. Co prawda od tego czasu klub zmienił siedzibę i przestał być klubem studenckim, ale nadal mocno stawia na alternatywę w muzyce, filmie i teatrze. Gdybyśmy chcieli nagrać polską wersję "If These Walls Could Sing", to Żak mógłby zostać głównym bohaterem.
Pisałam, że formuła Jazz Jantar jest inna niż festiwalu Jazz Around. Niż w sumie większości festiwali muzycznych. Bo Jazz Jantar nie trwa dwa czy trzy dni po brzegi wypełnione muzyką, tylko jest podzielony na trzy bloki: wiosenny, letni i jesienny, a każdego festiwalowego wieczoru można posłuchać dwóch zespołów.
Ten pomysł, szczególnie jeśli chodzi o trudniejszy w odbiorze jazz, jest według mnie świetny, bo czasem za dużo muzyki na żywo, to też niezdrowo. I mówi wam to człowiek żyjący z pisania o muzyce. Niektórzy twierdzą, że nie ma czegoś takiego, jak "za dużo koncertów", ale naprawdę jest i to bardzo niefajne uczucie, bo niby się cieszysz, że jesteś na koncercie, ale chcesz do domu, a jednocześnie jest ci głupio, że zamiast słuchać, zastanawiasz się, kiedy będzie można się ewakuować. No, w każdym razie na Jazz Jantar tak nie ma. Tutaj można po pracy albo innych aktywnościach wpaść na trzy godziny i, w alternatywie do patrzenia w telewizor, posłuchać dobrych zespołów.
Mnie udało się dotrzeć na 9 i 10 listopada. Czwartkowy wieczór mieli otworzyć muzycy PoiL Ueda, jednak z powodu choroby wokalistki koncert musiał zostać odwołany. Z jednej strony szkoda, bo zespół prog-rockowy połączony z tradycyjnymi japońskimi pieśniami brzmi ciekawie. Z drugiej strony na ich miejsce weszła Anna Gadt z zespołem (Mateusz Kołakowski - fortepian, Maciej Garbowski - kontrabas, Krzysztof Gradziuk - perkusja) i nowym materiałem "Hope is an Anchor", więc dostaliśmy dobry koncert za dobry koncert.
Drugi zespół to The Necks w składzie: Chris Abrahams - fortepian, Tony Buck - perkusja, Lloyd Swanton - kontrabas. Panowie stanęli na scenie po raz pierwszy od czterech lat, a na deskach Jazz Jantar dokładnie po dekadzie, bo ostatnio na festiwalu wystąpili 9 listopada 2013 roku. I to był koncert, który zapamiętam na całe życie. Trwający ponad godzinę, grany bez przerwy materiał najpierw zabiera w trans, a potem, przez natężenie dźwięków, doprowadza do momentu, w którym każda kolejna nuta zaczyna być niepokojąca. Kiedy napięcie zaczyna spadać, odczuwasz podziw, ale też... ulgę? i cały czas zadajesz sobie pytanie: "Co ja właśnie przeżyłem?". Jeśli rozmawiać o transcendencji w muzyce, to właśnie z The Necks. Po ostatnim dźwięku perkusji na widowni przez kilka sekund panowała całkowita cisza, a potem nagle wszyscy zerwali się do owacji na stojąco. Niekomfortowo fascynujące.
W piątek jako pierwsi wystąpili Francuzi z grupy Festen, którą tworzą: Damien Fleau - saksofon, syntezator, Maxime Fleau - perkusja, Jean Kapsa - fortepian, syntezator, Oliver DeGabriele - gitara basowa. I to kolejna odsłona jazzu, bo tym razem dostaliśmy... spin-off do "Blade Runnera". To, jak panowie zabierają słuchaczy w podróż, najlepiej przedstawił Damien, który zaczął koncert od słów "Do zobaczenia później". Jeśli chętnie sięgacie po Vangelisa, koniecznie sprawdźcie też Festen.
Drugi koncert tego dnia to tradycja festiwalu, czyli premiera albumu trójmiejskiego artysty. Mowa tutaj o Krystynie Stańko, która wraz z zespołem (Dominik Bukowski - wibrafon, marimba, kalimba, xylosynth, Paul Rutschka - gitara basowa, Michał Bąk - kontrabas, Mikołaj Stańko - perkusja, instrumenty perkusyjne) zaprezentowała nowy album "Eurodyka". Wokalistka zaprosiła tez gości - na scenie pojawili się: Laura Marti, João de Sousa oraz grający na trąbce Piotr Wojtasik.
To był koncert, po którym wraca się do domu z ciepłem w sercu. Ciarki pojawiły się po pierwszych zaśpiewanych słowach i trwały tak przez kolejne piosenki, zaśpiewaną przez Laurę tradycyjną pieśń ukraińską, "Porto" z magicznym głosem João... Ale nie tylko muzyka mnie tutaj urzekła. Było też to, czego często na koncertach mi brakuje - bliski kontakt z publicznością, przy jednoczesnym autentycznym cieszeniu się z bycia na scenie. Sprawdźcie tę płytę, zawitajcie na koncert, gwarantuję, że będzie wam po tym lżej.
Jak wspomniała kurator festiwalu, Magdalena Renk-Grabowska, niektórzy mówią, że Jazz Jantar prezentuje taki przekrój muzyki, że jest "niespójny", a niektóre zestawienia koncertów są dziwne albo wręcz nie do przyjęcia. A ja myślę, że to największy plus tego festiwalu, dzięki któremu jazz przestanie być postrzegany jako muzyka grana przez jazzmanów dla jazzmanów i niezrozumiała dla innych. Głębokie ukłony i na pewno - do zobaczenia!