Jazz Around Festival 2023: pierwszy dzień. Tyle dobra w jednym miejscu [RELACJA]
Większość ludzi słysząc samo słowo "jazz", robi "ugh" i otrząsa się z niesmakiem. Bo to jakieś dźwięki bez żadnego ładu, grane przez jazzmanów dla innych jazzmanów, bo nikt inny tego nie rozumie. Kłamstwo. Wystarczy pójść na taki Jazz Around, żeby się przekonać, że jazz może naprawdę dobrze bawić.
Drugiego dnia ubiegłorocznego Tak Brzmi Miasto, siedząc z kolegą na schodkach, omawialiśmy koncerty z poprzedniego wieczoru. Pamiętam, że mnie wtedy coś wygnało do domu przed końcem imprezy - pewnie gorączka, bo jak się nie przeziębię na festiwalu, to się nie liczy. W każdym razie nie dotrwałam do ostatniego koncertu. "Co ty, nie byłaś na Klawo?!" - krzyknął mój rozmówca, po czym oburzony wstał i odszedł byle dalej ode mnie. Dobra, znowu kłamstwo. Siedział jeszcze ze mną potem, ale oburzony był.
Nadrobiłam swoje błędy i przepraszam siebie, że dopiero teraz byłam na Klawo pierwszy raz. Nie dość, że świetnie grają, to jeszcze bawią się przy tym, jakby jutra miało nie być. Jeśli ktoś myśli, że jazz jest nudny, to koniecznie musi iść na ich koncert. Sprawdźcie też ich inne projekty, jak Artificialice albo aleph א, zapewniam, że się nie zawiedziecie.
Szybki przeskok na drugą scenę w katowickim MCK, gdzie rozgrzewali się już After 'Ours. To projekt Michała Martyniuka - Polaka, który na stałe mieszka w Nowej Zelandii - i jego nowozelandzkiego przyjaciela, Nicka Williamsa. Mniej więcej w połowie koncert zaczął być nieco monotonny, bo było wiadomo, co usłyszymy dalej, ale... czy to jest zarzut? W sumie to nie, bo dobrze się do tego bujało. Jak dla mnie mogliby grać tę samą piosenkę przez cały występ i też bym nie narzekała. A w ramach polecajki leci piosenka "See The Light".
Następnie zespół MaBaSo i Kuba Badach, który, mam nadzieję, nie posądzi mnie w końcu o prześladowanie. Po prostu bywamy często w tych samych miejscach. Jakieś 100-lecie Disneya, Obywatele Republiki, Wodecki Twist... I teraz Jazz Around. I bardzo się cieszę, bo doczekałam się czegoś innego niż śpiewanie (bardzo ładne, owszem) polskich klasyków. MaBaSo tworzą Bernard Maseli, Michał Barański i Dano Soltis. "My strasznie rzadko gramy, jak teraz nas zobaczycie, to potem najwcześniej za pięć lat. Jak Poluzjanci gramy, teraz to zauważyłem" - mówił Maseli, przytykając do zespołu Badacha, który po latach powrócił na trasę.
Jeśli idzie się na koncert MaBaSo, tak o, zobaczyć, co to za zespół, to można być trochę zaskoczonym. "Wymyśliliśmy trasę 'Back to school', graliśmy w Teatrze Roma. Cała sala wyprzedana, my zaczynamy grać te nasze kocopoły i publiczność po drugim kawałku już patrzy ze wzrokiem: 'Gdzie popełniliśmy błąd'" - wspominał Badach, a Maseli dodał, że "potem nawet ktoś napisał, że MaBaSo wykorzystał Kubę Badacha". Trudno opisać ten koncert, ale było to, no... było to przeżycie, które polecam każdemu.
Na koncert Marka Napiórkowskiego trzeba było przemieścić się do sali NOSPR-u i to już było pierwsze dobre doświadczenie, bo budynek w środku naprawdę robi wrażenie. Czasem na koncertach robię tak, że zamykam oczy i daje myślom gdzieś odlecieć, bo wtedy inaczej odbiera się, to co płynie ze sceny. W pewnym momencie na przykład wyobraziło mi się, że jest ciemno, cicho, tylko ten soundtrack w tle, a ja biegam ulicami i czegoś szukam. A potem Napiórkowski powiedział, że kompozycja nazywa się "Blurry Memories". Czysta magia tej muzyki.
Zaraz potem znów przeskok w zupełnie inny klimat, na koncert The Comet Is Coming. Coś dla fanów elektroniki. Ich muzyka doskonale koresponduje z nazwą - może to siła sugestii, a może faktycznie jest w niej coś niepokojącego. Momentami przychodziło mi na myśl, że ten koncert jest chyba tylko dla najwytrwalszych, bo był to naprawdę zmasowany atak dźwiękami. Ale mi i jeszcze całej sali ludzi się podobało. A saksofonista - King Shabaka - ma prawdopodobnie cztery płuca. Inaczej to, co wyprawia na scenie, jest nie-mo-żli-we.
Na koniec jeszcze dwa zespoły, znacznie łatwiejsze w odbiorze. Najpierw Ole Børud, czyli norweski muzyk, który w swojej dyskografii ma i muzykę soulową, i metalową, i hardcore'ową... Dla mnie chyba wygrali pierwszy dzień festiwalu. Płyta kupiona. Druga grupa to Incognito z Wielkiej Brytanii. Największy skład na scenie, bo doliczyłam się aż dwunastu osób.
W trakcie tego koncertu usłyszałam, że "dzisiaj jest świetnie, ale jutro to dopiero będzie sztos". Brzmi obiecująco. A wracając do hotelu szkoda było wkładać słuchawki do uszu, żeby nie zagłuszać sobie tego, co leciało w głowie po ostatnim występie. Oliwka ma dzień dziecka.