Goran Bregović i Kayah znów razem na scenie: Zielone szaleństwo
Od momentu wydania albumu "Kayah i Bregović" minęło już 17 lat. Wydawnictwo odniosło w Polsce spektakularny sukces, osiągnęło status ówczesnej diamentowej płyty i zgarnęło mnóstwo branżowych nagród. Ze świecą szukać w Polsce człowieka, któremu obce będą takie utwory jak "Prawy do lewego", "Śpij kochanie, śpij" czy "Nie ma, nie ma ciebie". Nic więc dziwnego, że Hala Koło w Warszawie w czwartkowy (8 września) wieczór wypełniła się szczelnie.
Mimo upływu czasu publiczność nie zapomniała o tym duecie, o czym świadczy przeniesienie koncertu z dużego i tak klubu do wielkiej hali. Powszechnie wiadomo, że współpraca na linii Kayah - Goran Bregović układała się różnie, a gorzkie słowa padły z jednej i z drugiej strony. Chyba mało kto przypuszczał, że do wspólnego koncertu kiedykolwiek dojdzie. Oficjalne potwierdzenie wspólnego występu od razu wywołało ogromne emocje. Koncert został szybko wyprzedany, a przed halą można było spotkać osoby z kartkami "kupię bilet".
Jako support zagrały Siostry Matkowskie z zespołem i zaprezentowały licznie zgromadzonej publiczności tradycyjne kompozycje cygańskie. Po ich występie zapanowała trzydziestominutowa przerwa, co znaczy ni mniej ni więcej tyle, że tyle wynosiła czasowa obsuwa rozpoczęcia koncertu gwiazd wieczoru.
Goran Bregović, cały w bieli, pojawił się na scenie ze swoim 8-osobowym zespołem Goran Bregović Wedding and Funeral Band i bałkańska impreza rozpoczęła się od niezawodnego "Gas Gas". Publiczność chłonęła każdy dźwięk i nie trzeba było jej namawiać do zabawy. Zespół zagrał kilka swoich nowszych numerów, w tym piosenkę "Quantum Utopia" (pierwotnie duet z Eugenem Hützem, głównym wokalistą Gogol Bordello).
Gdy na scenie pojawiła się bosa Kayah, cała hala huknęła obezwładniającym aplauzem! Artystka wyglądała olśniewająco w zielonej, zwiewnej sukni. Kolejne siedem wspólnie zagranych utworów wybrzmiało razem z setkami głosów. Zakładam, że refren do "Śpij kochanie śpij" mógł być słyszalny w okolicach centrum Warszawy. Kolejne "Byłam różą" i "To nie ptak" wypadły świetnie, mimo kłopotów z odsłuchami. Miałam wrażenie, że muzycy nie słyszą się wzajemnie, jednak trzeba pamiętać, że problemy techniczne nie obezwładniają artystów takiego formatu. Było po bałkańsku: dużo improwizacji i spontaniczności.
Gdy Kayah zapowiedziała dłuższą przerwę na papierosa wiadomo było, że za chwilę usłyszymy "Ta-bakierę". Kasia opowiedziała historię swojego pierwszego, bardzo emocjonującego, spotkania z Goranem i ze śmiechem wspominała swoją pierwszą z nim rozmowę. Brzmiała mniej więcej tak:
- Czy piosenkę "Ta-bakiera" śpiewa Cesaria Evora?
- Tak!
- Acha.
Następnie przyszła pora na "Nie ma, nie ma ciebie" i "100 lat młodej parze". A pierwsze dźwięki numeru "Prawy do lewego" nie mogły przemknąć nierozpoznane. Publiczność szalała i śpiewała, mimo, że zespół zagrał ten utwór w za niskiej dla Kayah tonacji. Po weselnych szaleństwach artystka zeszła ze sceny, odprowadzana długimi oklaskami.
Goran Bregović swoje największe hity zostawił sobie na drugą część koncertu. To wtedy właśnie usłyszeliśmy m.in. "Marushkę", "Gypsy Reggae", "Balkaneros" czy "Mesecinę". Muszę szczerze przyznać, że poczułam bałkański klimat festiwalu w Gučy, na którym miałam okazję być. Bregović bezbłędnie zawiaduje swoim zespołem, a muzycy w lot łapią jego najdrobniejsze gesty. W czasie tego koncertu dużą odpowiedzialność wziął na siebie bębniarz - nie dość, że grał, to śpiewał w zasadzie większość piosenek, a sam maestro dośpiewywał mu chórki. Na koniec mogliśmy posłuchać absolutnych muzycznych petard w postaci "In the Death Car" (mój przeukochany utwór), "Bella Ciao" czy "Kalasnjikov".
Natomiast organizatorzy na pewno zbiorą baty za usterki organizacyjne w postaci długich kolejek do toalet czy stoisk z napojami, ale też, a raczej przede wszystkim, za przedziwny wybór miejsca koncertu. Niemniej jednak: była to z pewnością prawdziwa bałkańska muzyczna uczta dla ucha młodszych i starszych słuchaczy.
Ewa Szymańska, Warszawa
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***