Reklama

Gary Moore: Jego śmierć dla wielu była szokiem. Odszedł w samotności w hotelu

Pod koniec lat 80. Gary Moore był niezadowolony ze swojej kariery. Nie potrafił cieszyć się jej owocami i to pomimo tego, że jego ostatni album "After the War" został przyjęty przez krytyków i słuchaczy niezwykle ciepło, a tytułowe nagranie cieszyło się sporą popularnością. Zawsze surowy dla siebie i dla muzyków, z którymi współpracował, niezmiennie dążył do perfekcji, co często doprowadzało do konfliktów na tle artystycznym. Moore czuł się całkowicie wypalony i niezadowolony. Szukał czegoś, co pozwoliłoby mu na nowe otwarcie. W efekcie tych rozmyślań powstał album, który jak sam twierdził, uratował jego samego i dał nowy zapał do pracy, przerwanej niespodziewaną śmiercią.

Pod koniec lat 80. Gary Moore był niezadowolony ze swojej kariery. Nie potrafił cieszyć się jej owocami i to pomimo tego, że jego ostatni album "After the War" został przyjęty przez krytyków i słuchaczy niezwykle ciepło, a tytułowe nagranie cieszyło się sporą popularnością. Zawsze surowy dla siebie i dla muzyków, z którymi współpracował, niezmiennie dążył do perfekcji, co często doprowadzało do konfliktów na tle artystycznym. Moore czuł się całkowicie wypalony i niezadowolony. Szukał czegoś, co pozwoliłoby mu na nowe otwarcie. W efekcie tych rozmyślań powstał album, który jak sam twierdził, uratował jego samego i dał nowy zapał do pracy, przerwanej niespodziewaną śmiercią.
Gary Moore uznawany jest za jednego z najwybitniejszych gitarzystów w historii rocka /Watal Asanuma/Shinko Music /Getty Images

Przyglądając się życiu wybitnego gitarzysty, można odnieść wrażenie, że miotał się niczym elektron, z pasją wnikał w nowe projekty i odbijał się od nich w poszukiwaniu czegoś nowego. Ciągle głodny doznań muzycznych, doskonalący swój warsztat instrumentalny i wokalny szukał w muzyce czegoś, co przyniosłoby mu całkowite spełnienie. Gary Moore zaczynał w Belfaście jako młody chłopak, który z perfekcją wykonywał piosenki The Beatles. Po przeprowadzce do Dublina dołączył do blues rockowego zespołu Skid Row, gdzie poznał Phila Lynotta. Ta przyjaźń zaowocowała przez lata wieloma doskonałymi muzycznymi momentami. Sfrustrowany stylistycznymi ograniczeniami grupy, skorzystał z zaproszenia Lynotta i dołączył do jego formacji Thin Lizzy.

Reklama

To współpraca z tym zespołem zaowocowała popularnością, jaką zaczął cieszyć Gary Moore i chociaż zastąpił w grupie swojego kumpla z wczesnych lat - Erica Bella, ich przyjaźń przetrwała przez lata. Jednak nawet w Thin Lizzy nie zagrzał miejsca na stałe. W ciągu pięciu lat odchodził i wracał trzykrotnie, zawsze kuszony przez Phila Lynotta, który uważał, że najpiękniejsze rzeczy w historii grupy działy się tylko wtedy, kiedy z boku na gitarze grał Gary. Z biegiem czasu muzycy Thin Lizzy zapadali się w alkoholowej i narkotycznej otchłani, co doprowadziło do ostatecznego rozwiązania grupy. Nie przeszkodziło to jednak Moore'owi nagrać na swoje solowe projekty razem z wokalistą irlandzkiej formacji dwóch genialnych przebojów.

Lata 80. to pasmo mniejszych i większych sukcesów gitarzysty. To wtedy ponownie jego drogi przecięły się ponownie z kumplem z dzieciństwa. Eric Bell mieszkał w Londynie i często spotykał się z muzykiem i stał się jego powiernikiem. Gary Moore przez całą swoją karierę solową zdawał się uciekać z cienia Thin Lizzy, ale paradoksalnie swój największy przebój z tamtych czasów stworzył ponownie z Philem Lynottem. "Out in the Fields" ukazał się w 1985 roku, tuż przed śmiercią słynnego basisty.  

Gary Moore - utalentowany gitarzysta. Niespełniony artysta?

Pewnego wieczoru w 1989 roku Eric Bell odebrał telefon od Moore'a. Ten użalał się nad swoją twórczością, twierdząc, że ma wrażenie, że kręci się w kółko. Powiedział przyjacielowi, że właśnie przesłuchał swoje piosenki, powstałe w ostatnich latach i czuje się zażenowany tym, co usłyszał. Nie był w stanie identyfikować się z dotychczasową twórczością. W pewnym momencie rzucił nawet do słuchawki: "Patrzę na siebie i widzę jakiegoś gościa wystrojonego niczym Def Leppard. Mam dość". Poprosił przyjaciela, żeby przypomniał mu kilka piosenek, które grali razem w bluesowych czasach w Belfaście, a ten z radością podrzucił kilka tytułów.

Kilka miesięcy później świat zobaczył Gary'ego Moore'a ubranego w garnitur, co miało być sygnałem całkowitej zmiany stylistycznej w jego życiu, który z niezwykłym liryzmem śpiewał kolejne wersy cudownej ballady "Still Got the Blues (For You)". Jego gitara nie była już niczym scyzoryk rozcinający w przebojowy sposób rockowe powietrze, ale delikatnie łkała ciepłem i liryzmem kolejnych riffów. Świat pokochał nowe oblicze genialnego gitarzysty, a cały album "Still Got the Blues" okazał się wielką muzyczną górą, na którą wdrapał się Moore, aby wreszcie z satysfakcją i spełnieniem popatrzyć na świat.

Powrócił do swoich artystycznych, bluesowych korzeni i zrobił to z niezwykłą dbałością i wyczuciem. Porzucając hard rockową przeszłość zbudował na nowo siebie, jako muzyka, cieszącego się wreszcie artystycznym spełnieniem, co udowadniał przez kolejne lata. Niestety sława to zazdrosna kochanka i często upomina się o swoje najzdolniejsze dzieci. Gary Moore zmarł na zawał serca podczas wakacji w Hiszpanii. Jego ciało znaleziono w hotelowym pokoju, a w jego krwi wykryto alkohol w znacznie zawyżonej ilości, co było zdaniem lekarzy bezpośrednią przyczyną zgonu.  

"Był krzepkim gościem, a nie ofiarą rocka" - mówił wstrząśnięty Eric Bell, gitarzysta Thin Lizzy, gdy poinformowano o śmierci Moore'a.

Pogrzeb artysty był taki jak jego życie - skromny, bez udziału mediów. Muzyk został pochowany na cmentarzu przy kościele św. Małgorzaty w niewielkim Rottingdean niedaleko Brighton (Wielka Brytania). W ostatnim pożegnaniu towarzyszyła mu rodzina i najbliżsi przyjaciele. Najstarszy syn - Jack - i jego wujek Cliff Moore podczas pogrzebu wykonali irlandzką balladę "Danny Boy". Utwór - często pojawiający się na pogrzebach - nagrywali m.in. Judy Garland, Glenn Miller, Bing Crosby, Johnny Cash, Tom Jones, Roy Orbison, Elvis Presley i Andrea Bocelli.

"Loved beyond the stars" (Ukochany wśród gwiazd) - taki napis widnieje na jego grobie.

Słynny gitarzysta zostawił po sobie wiele wspaniałych kompozycji, które stanowią część kanonu muzyki rockowej. Dziś przypomnimy sobie te najpiękniejsze.

Still in Love with You - Thin Lizzy (Nightlife, 1983)

Jedna z kilku zaledwie kompozycji, której w czasach swojej współpracy z irlandzką grupą współautorem był Gary Moore. Nagranie ukazało się na płycie "Nightlife" i było przez lata najchętniej wykonywanym przez zespół utworem na żywo. Swoje wersje nagrali Curt Smith (Tears for Fears) na solowej płycie "Soul on Board" i Sade na albumie "The Ultimate Collection".

Wild Frontier - Gary Moore (Wild Frontier, 1987)

Po śmierci Phila Lynotta Moore zagłębił się w swoje irlandzkie korzenie w poszukiwaniu inspiracji. Chociaż z perspektywy czasu produkcja, nawiązująca do wcześniejszych nagrań gitarzysty kłóci się nieco z przesiąkniętym muzyką ludową przedsięwzięciem, to jednak tytułowa kompozycja ma niesamowitą siłę przekazu i brzmi niczym hymn tęsknoty za ojczyzną.

Parisienne Walkways - Gary Moore & Philip Lynott (Back on the Streets, 1979)

Pierwszy udany, solowy przebój Gary Moore’a, który dotarł do ósmego miejsca w Wielkiej Brytanii. Ta wspaniała ballada jest jednym z najpopularniejszych nagrań muzyka, a gitarowy riff, obok tego z "Still Got the Blues (For You)", jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych momentów w twórczości Moore’a. Kompozycja napisana i nagrana wspólnie z Philipem Lynottem jest przykładem doskonałej chemii łączącej obu artystów. 

Need Your Love So Bad - Gary Moore (Blues for Greeny, 1995)

Stara bluesowa kompozycja Little Willie Johna z 1955 roku, której świetności dodała wersja Fleetwood Mac, powróciła na albumie "Blues for Greeny", nagranym przez Moore'a w hołdzie dla Petera Greena, wokalisty supergrupy, który zaśpiewał ją w 1968 roku.

Oh Pretty Woman - Gary Moore & Albert King (Still Got the Blues, 1990)

Jeden z największych i najbardziej wpływowych gitarzystów bluesowych wszech czasów, Albert King połączył siły z irlandzkim muzykiem w przebojowej kompozycji, która była pierwszym singlem zwiastującym nadejście arcydzieła, jakim był album "Still Got the Blues". 

Out in the Fields - Gary Moore & Philip Lynott (Run for Cover, 1985)

Po rozpadzie Thin Lizzy Philip Lynott zmagał się ze swoim uzależnieniem. Z pomocą przyszedł mu Gary Moore, zapraszając przyjaciela do współpracy. Efektem działań okazał się jeden z największych przebojów w karierze obu muzyków utwór. Fantastyczna kompozycja dwóch irlandzkich gwiazd odnosiła się do trwającego w tamtym czasie w Irlandii Północnej konfliktu. 

Empty Rooms - Gary Moore (Victims of the Future, 1983)

Jeden z nielicznych momentów w twórczości artysty w latach 80., kiedy porzucił ostre riffy na rzecz delikatnej ballady, jednak nie zapomniał o swojej wirtuozerii, ozdabiając piosenkę doskonałą, zapadającą w głowie solówką. "Empty Rooms" stał się hymnem nieszczęśliwie zakochanych i porzuconych.

Still Got the Blues (For You) - Gary Moore (Still Got the Blues, 1990)

Popularny w Europie muzyk wskoczył do zestawienia 100 najlepiej sprzedających się singli w Ameryce tylko ten jeden raz. Genialna ballada, z niezapomnianym gitarowym riffem, wyśpiewana z pełną czułością przez Moore’a, stała się jego wizytówką i jedną z niezapomnianych kompozycji wszech czasów.

After the War - Gary Moore (After the War, 1989)

Z pewnością to jeden z tych utworów, który na przełomie lat 80. i 90. królował w stacjach radiowych. To jedna z ostatnich wypraw muzyka w rejony przebojowego hardrocka, którą to drogę porzucił po wydaniu płyty "Still Got the Blues". Smaczku całości dodaje udział w nagraniu Andrew Eldritcha z Sister of Mercy, którego głos pojawia się w chórkach.

Cold Day in Hell - Gary Moore (After Hours, 1992)

Tak jak "Oh Pretty Woman" jest genialnym otwarciem płyty "Still Got the Blues", tak dwa lata później ta kompozycja pokazała siłę elektrycznej, blues rockowej gitary Gary'ego Moore’a. Od pierwszych dźwięków piosenka zaczyna wirować w naszych uszach, udowadniając, że muzyk doskonale trzymał się wyznaczonej kilka lat wcześniej artystycznej drogi i czerpał z tego satysfakcję.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gary Moore
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy