Colours of Ostrava: Żyj kolorowo (relacja)

Różnorodność, wolność i piknikowy charakter. Taki właśnie jest festiwal Colours of Ostrava. /Maciej Kanik /

Krótka opowieść o tym, dlaczego tuż za naszą południową granicą da się zrobić festiwal, którego u nas zrobić nie można, ale też o tym, że lepiej nie spać w płonącym łóżku.

Licząca ponad 200 tysięcy mieszkańców Ostrawa to ważny punkt na mapie Czech - węzeł komunikacyjny, ośrodek akademicki i do lat 90., kiedy zamknięto kopalnie i hutę, jedno z najważniejszych miast przemysłowych kraju. Dzisiaj Ostrawa stawia na turystykę, ale nie burzy starych zakładów i nie buduje na ich miejscu aquaparków z aluminium i szkła, lecz stare industrialne przestrzenie zamienia w muzea i centra kulturalne. Imponujące i na swój sposób groźne budynki huty Dolní Vítkovice to dziś wulkan kreatywności, gospodarz wielu imprez, w tym największego festiwalu muzycznego w okolicy, czyli Colours Of Ostrava. Na te kilka lipcowych dni ponure gmachy i kominy zatapiają się w świecie pełnym dźwięków i - zgodnie z nazwą festiwalu - kolorów. Za każdym zaułkiem coś się dzieje, gra muzyka, ludzie tańczą lub rozmawiają, ktoś sprzedaje coś smacznego lub pięknego, ktoś kupuje, wszędzie słychać śmiech.

Reklama

Pod wieloma względami to wielobarwne miasteczko przypomina węgierski festiwal Sziget, ale impreza w Ostrawie jest nieco mniejsza, toczy się bardziej leniwym tempem i przyciąga bardziej zróżnicowaną wiekowo publiczność. Tu zarówno nastolatki są wśród swoich, jak i ich rodzice, którzy już przezwyciężyli kryzys wieku średniego i znowu chcą zaszaleć, jak drzewiej bywało. A jedni i drudzy nie wchodzą sobie w drogę, bo każdemu program festiwalu oferuje inne atrakcje - ci, którzy unosili się nad ziemią przy Imagine Dragons raczej nie wzruszali się podczas koncertu Midnight Oil.

Tu dochodzimy do wspomnianych na wstępie cech Colours of Ostrava, które odróżniają czeską imprezę od propozycji, które mamy nad Wisłą. Po pierwsze - rozpiętość stylistyczna. W Ostrawie właściwie wszystko może się zdarzyć, każdy może zagrać. Oczywiście, ze względu na skalę imprezy, dominuje pogranicze alternatywy (bo wierni fani) i mainstreamu (bo zasięg), ale trafiają się zarówno propozycje radykalne, jak i artyści, którzy zapewne są bohaterami czeskiego odpowiednika Lata z Radiem. Nie wyobrażam sobie na przykład poprockowego pieśniarza o repertuarze podobnym do tego, który niejaki Michal Hrůza zaprezentował w piątkowe popołudnie (z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej!) na Open’erze czy właściwie jakimkolwiek polskim festiwalu poza Opolem - a tu proszę, nie ma dwóch światów, nie ma roztrząsania czy to aby obciachowe, czy nie. Ludzie śpiewają refreny, bawią się, czas miło płynie nawet tym, którzy - jak niżej podpisany - krzywią się słysząc, co właśnie dobiega ze sceny.

Pomaga atmosfera pikniku, u nas w takim stopniu niemożliwa do osiągnięcia ze względów prawnych. Wciąż obowiązuje przecież ustawa o imprezach masowych, w myśl której publiczność festiwalowa jest do poskromienia tylko, jeśli oddzielić miejsce w którym spożywa alkohol od miejsca w którym tańczy. Teoretycznie ma to swoje dobre strony - na festiwalach w naszym kraju nikt nie śmieci plastikowymi kubeczkami pod sceną (ale i tu nie: wystarczyło wprowadzić za kaucją kubki wielorazowego użytku, co zresztą praktykują już niektóre polskie festiwale), mniejszy jest chaos i w dodatku nie ma obawy, że ktoś tak zapamięta się w tańcu, że obleje cię resztką piwa.

Ale dopiero na takim Colours of Ostrava uczestnik festiwalu czuje się, że naprawdę zażywa wolności, że spędza czas tak jak chce, nieograniczony strefami i płotami. To wbrew pozorom poważna sprawa, bo kwestia restrykcyjnych regulacji osłabia konkurencyjność polskich festiwali wobec imprez zagranicznych, w tym odbywających się po sąsiedzku. Na rynku muzycznym epoki globalizacji oferta programowa wszędzie wygląda podobnie, więc rywalizacja odbywa się na niuanse, drobne udogodnienia i trudny do zdefiniowania, ale łatwy do wychwycenia klimat. Nie sprzyjają temu surowe przepisy narzucone festiwalom, które służą ludziom do wyrwania się z krępujących ich na co dzień norm i reguł. Idę o zakład, że Polaków na Colours of Ostrava jest znacznie więcej niż Czechów na jakimkolwiek polskim festiwalu i to nie tylko dlatego, że w ogóle jest nas więcej. 

Po trzecie wreszcie, skoro program ma dla każdego coś miłego i skoro każdy może przejść przez festiwal swoim tempem i szlakiem, przyciąga on bardzo szeroką publiczność. Wielopokoleniowe rodziny, hordy małolat z wiankami we włosach, ale i spore grupki statecznych fanów klasycznego rocka z siwą skronią oraz mięśniem piwnym skrytym pod koszulką Pink Floyd. I żadna grupa wyraźnie nie dominuje, nikt nie czuje się tu obco. Nikt też się szczególnie nie spieszy, nikt nie przepycha, wszyscy leniwie przepływają z jednego krańca festiwalu na drugi w poszukiwaniu kolejnych wrażeń.

A tych jest niemało i trzeba wreszcie je opisać. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że trzy dni spędzone na Colours of Ostrava to za mało, by ów festiwal poznać oraz z tego, że przemieszczanie się pomiędzy największymi scenami nie daje jego pełnego obrazu. Ale co poradzę, skoro właśnie na nich działy się rzeczy, które budziły moje zainteresowanie?

O przewagach Michaela Kiwanuki tylko słyszałem - nie mogłem dotrzeć na ten koncert, gdyż w zupełnie innym miejscu festiwalu, w zacnym gronie dziennikarzy muzycznych z Polski, głowiłem się nad zagadnieniem "Kam směřuje polská hudba?" (odpowiedź brzmi: ku świetlanej przyszłości). Zaskoczeniem in plus był za to niejaki Faada Freddy, raper, beatboxer (wspierany na scenie przez zastęp innych beatboxerów i okazjonalnie przez lokalny chór) i przede wszystkim showman z Senegalu, który porwał publiczność świetnym warsztatem, ale i zaraźliwą radością. Chyba nikt z ludzi zgromadzonych pod sceną nie znał tych piosenek, ale co z tego? Rytm jest uniwersalnym językiem.

Czwartkowy wieczór na największej na festiwalu Česká Spořitelna Stage organizatorzy zaplanowali jako ryzykownie spokojny. Norah Jones wraz z zespołem całkiem nieźle sobie z tym poradziła, ale trudno się było oprzeć wrażeniu, że takie dźwięki i ten głos sprawdziłyby się lepiej w nieco bardziej kameralnych warunkach. Bardziej podobał mi się więc Unkle, który chwali się już materiałem z zapowiadanej na sierpień płyty "The Road: Part 1". Znakomitej zresztą, co wiem już dzięki tajnemu odsłuchowi dla dziennikarzy, ale w czym utwierdziłem się również na koncercie. I choć niepodrabialnego głosu Marka Lanegana w singlowym "Looking for the Rain" nieco brakowało, koncert mógł zahipnotyzować, a w mocniejszych momentach wręcz oszołomić. Cieszę się, że Unkle przeżywa drugą młodość - mniej, że wykrakali i ten deszcz, o który się dopominali, rzeczywiście lunął, gasząc piknikową atmosferę letniej, upalnej nocy.

Piątek na Colours of Ostrava miał sporo do zaoferowania - od ognistego rockabilly w wykonaniu tubylczego Twisted Rod, przez oudrockowy trans Speed Caravan, po piękne, tęskne pieśni Dudu Tassy z Izraela. Mnie szczególnie urzekły trzy koncerty, z których dwóch nie obejrzałem w całości, bo - przekleństwo festiwali - rozgrywały się w tym samym czasie. Po pierwsze St. Paul & The Broken Bones, chyba mój numer jeden całego festiwalu. Frontman tej amerykańskiej grupy ma co prawda aparycję zmaltretowanego nudnym życiem księgowego upadającej firmy z wyludniającego się miasteczka (ktoś kojarzy Drew Careya?), ale już głos i osobowość sceniczną prawdziwej gwiazdy. Propozycja sekstetu z Alabamy to rasowy, podkuty bluesem, łamiący serca soul, zwieńczony znakomitym śpiewem Paula Janewaya, który i namiętnym niskim warknięciem potrafi zaczarować, i przekłuć duszę jak balon niewiarygodnym falsetem. Jeśli do tego dodać jego brawurową stylówę i ostrożne, acz sugestywne pląsy - mamy zwycięzcę Colours of Ostrava 2017. I nie jestem w tej opinii odosobniony, bo reakcja publiczności była tak żywiołowa, że nawet St. Paul & The Broken Bones tracili chwilami swój super cool dystans, oszołomieni tym, co dzieje się pod sceną.

Z bólem serca opuszczałem więc ten koncert, ale koniecznie chciałem zobaczyć, jak radzi sobie Hańba! Oczywiście, nie byłem im do niczego potrzebny, bo porwali publiczność do tego stopnia, że pod sceną kręciło się regularne pogo, ale i z moich dwóch lewych rąk przyjęli żarliwe oklaski, jako wróżbę zwycięstwa. Niesamowite są te sukcesy Hańby! za - choćby i tak niedaleką - granicą. Niby rzecz hermetyczna, nasza, osadzona w konkretnym historycznym i językowym kontekście, a jednak działa. My, Polacy, możemy Hańbę! rozumieć, ale innym widocznie wystarczy, że ją czują. To działa na poziomie oryginalnego, spójnego konceptu, od ich strojów, przez instrumentarium, po muzykę łączącą tradycję ze współczesnością. Jestem przekonany, że po premierze drugiej płyty - "Będą bić!", zapowiadanej na koniec wakacji - Hańba! tylko poszerzy pole rażenia. I oczywiście trzymam kciuki.

Nie wiedziałem, czego spodziewać się po reaktywowanym niedawno Midnight Oil. Zawsze szanowałem, ale wielkim fanem nie byłem. Trzeba jednak sprawdzić, w jakiej formie są starsi panowie z Antypodów, skoro już zdarza się okazja i... choć było dość głośno, wyraźnie słyszałem, że nie tylko mi szczęka opadła. Australijska formacja zachwyciła znakomitym brzmieniem, każdego z instrumentalistów z osobna, jak i całej paczki razem. Takiej rasy, takiej klasy nie słyszałem na żadnym innym koncercie tego festiwalu. Energią i żarliwością imponował też Peter Garrett, to aż niesamowite, że facet ani trochę nie zardzewiał za ministerialnym biurkiem. A już finał koncertu tej, niezmiennie zaangażowanej społecznie, formacji mógł się nie tylko podobać - mógł wzruszyć. Najpierw Midnight Oil zagrali dedykowany ciężko pracującym robotnikom "Blue Sky Mine" (a przypominam, że znajdowaliśmy się na terenie nieczynnej kopalni!), po czym poprawili porywającą wersją "Beds Are Burning". "Jak możemy tańczyć, gdy ziemia się obraca / Jak możemy spać, kiedy płoną łóżka..." - przyznaję, że poczułem się nieswojo słysząc tę pieśń w chwili, kiedy na polskich ulicach działa się historia.

Sobotnie lenistwo przerwała gwałtowna burza, która nieco poprzestawiała program, komplikując życie m.in. Nouvelle Vague, Laury Mvuli i Jamiroquai. Ten ostatni zaczął z opóźnieniem, deszcz wciąż jeszcze padał, pod nogami ogromne kałuże - to wszystko nie przeszkodziło jednak tysiącom coloursowiczów w kompulsywnym tańcu na kosmicznej dyskotece. Jest coś takiego w muzyce Jamiroquai, że jej słuchanie w nadmiarze może nużyć - bo jednostajne tempo, bo gęsto - chyba, że posłuchacie głosu ciała i się jej poddacie. A już ruszaniem się do Jamiroquaia znudzić się nie sposób, więc tańczyli wszyscy, którzy po tych paru dniach festiwalu dali radę jeszcze utrzymać się na nogach. I choć nowe utwory nie żarły aż tak mocno, jak klasyki w rodzaju "Space Cowboy", "Supersonic" "The Kids" czy "Cosmic Girl", i choć kilku piosenek ewidentnie brakowało, z "Virtual Reality" i moim ulubionym "Deeper Underground" na czele, trudno było o lepsze zakończenie tego kolorowego weekendu. No, chyba że ktoś miał więcej energii niż ja, wytrwał do późnej nocy i dał się wystrzelić w kosmos Francuzom z Justice. Trochę zazdroszczę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy