"Cały ten rap": Ślizganie się po powierzchni [RECENZJA]

Rafał Samborski

Szczerze mówiąc nie do końca wiem, do kogo skierowany jest netflixowy hit "Cały ten rap". Dla znawców polskiego rapu podawane informacje będą zbyt powierzchowne, pozbawione wielu ważnych momentów z historii rodzimego hip-hopu. Laicy natomiast za to zasypywani są zbyt wieloma niedopowiedzeniami, aby zrozumieć fenomen tej muzyki. Której jest tu zdecydowanie za mało.

W serialu "Cały ten rap" pojawił się m.in. O.S.T.R.
W serialu "Cały ten rap" pojawił się m.in. O.S.T.R.AKPA

Nie ukrywam, że zapowiedź "Cały ten rap" nie wyglądała może intrygująco, ale pozwalała pomyśleć, że w końcu ktoś postanowił nagrać rodzimy odpowiednik świetnego "Hip-Hop Evolution". Amerykański dokument doskonale przybliżał historię kultury hip-hopowej ze szczególnym naciskiem na aspekt muzyczny, ujawniając wiele ciekawostek, które nie były znane nawet największym znawcom. Na potrzeby tamtej pozycji przeprowadzano też wywiady z postaciami totalnie zapomnianymi, bez których dzisiaj muzyka ta byłaby w zupełnie innym miejscu. Przede wszystkim był to dokument zgodny z proponowaną nazwą: pokazywał faktycznie ewolucję hip-hopu na przestrzeni kilku dekad. A "Cały ten rap" nie za bardzo nawet obrazuje całość zagadnienia.

Pierwszy odcinek polskiej produkcji faktycznie przedstawia się intrygująco. Pokazane są nam początki, wpływ transformacji ustrojowej na to, z jakiej pozycji wychodzili raperzy, skąd wziął się tak mocno wpisany w tę muzykę bunt i jak zastąpił pozycję wcześniej obstawianą przez punk. Ale już od odcinka drugiego, traktującego w dużej mierze o mediach i biznesie, jaki wszedł do rapu, narracja zaczęła się mocno rozchodzić.

Otóż to. Nie za bardzo dowiemy się, co działo się w latach 2005 do 2017. Od czasu końca pierwszego boomu na rap w Polsce, można było odnieść wrażenie, że gatunek w Polsce nie istniał. Zabrakło zupełnie informacji o rewolucji podziemnych raperów czy wpływie VNM-a oraz Gedza na legitymizowanie śpiewu, przez co przejście z dominacji klasycznego rapu do trapu na rynku zdaje się bardzo nagłe. Gdzie tak ważne pozycje dla rozpoczęcia drugiego boomu, jak film "Jesteś Bogiem" oraz płyta "Równonoc" Donatana? Hip-hop w Polsce po powrocie do mediów głównego nurtu był czymś zupełnie innym. Ale skąd? Dlaczego? Tego już się nie dowiemy.

Kiedy dokument opowiada o początkach rapu, a na ekranie pojawia się wyjątkowo kiepsko wypadający Oki, wspominając numer Analogii i DJ-a 600V z 2003 roku jako rzeczy oldschoolowej (oldschool z syntetycznymi, timbalandowymi brzmieniami?), zaczyna to zgrzytać również merytorycznie. To nie jedyna rzecz. Płomień 81 występujący z numerem z 2005 roku, a podpisany jako fragment z 1998 roku? Jest. Numer Meza "Nikt nie kocha Meza", doklejony jako cześć beefu z Tym Typem Mesem, którym tak naprawdę nie był? Jest (nie mówiąc o tym, że postronny widz nie za bardzo zrozumie, o co w tym beefie chodziło). Verba podpisana jako Werba? Również to mamy. To drobnostki, ale "Władca Pierścieni" Petera Jacksona udowodnił doskonale, że na obraz całości składają się przede wszystkim szczegóły.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dokonano ogromu niesprawiedliwości i zakłamywania rzeczywistości. Bo skoro już mówi się o zjawisku hip-hopolo, to dlaczego nikt nie dał wypowiedzieć się kilku osobom utożsamionym z tym nurtem? I skąd równanie kariery Meza oraz Ascetoholix, którzy wywodzili się jednak z hip-hopowych korzeni, z Norbim będącym postacią zupełnie spoza? Dlaczego Trzeci Wymiar pojawia się tylko w kontekście hip-hopolo i "Dla mnie masz stajla", gdy później cieszyli się powszechnym szacunkiem znawców gatunku? Dlaczego pojawiają się O.S.T.R i Spinache, ale zmarginalizowano zupełnie łódzką scenę rapową? Co to za "Cały ten rap", kiedy skala zjawisk, jakimi są Quebonafide i Taco Hemingway, zostają niemal pominięte, a od nich ważniejsza zdaje się chociażby kariera Bambi?

Jak zrozumieć ten ogromny nacisk na majorsy i uwielbienie dla algorytmów serwisów streamingowych? Jak w odcinku o raperkach wytłumaczyć brak nawet drobnych wzmianek o Lilu, AdMie czy Gonix, ale dociśnięto w zamian niekojarzone z tym gatunkiem Modelki do narracji, które wprost traktowane są jako produkt, którym poświęcono całkiem pokaźny kawałek tortu? I skąd w ustach wykonawczyń słowa "grupa dziewczyn - tego nie było wcześniej", skoro mieliśmy wspomniane Paresłów i pominięte masę innych projektów? Braki brakami, ale w dokumencie wypowiadają się tu postacie ważne, a kiepsko wykorzystane w przedstawianych historiach (Aśka ze SNUZ, Peja, O.S.T.R). A to naprawdę tylko mała część moich zarzutów.

Trudno też nie uniknąć wrażenia, że oprócz odcinka o producentach - skądinąd najbardziej udanego - nie za wiele tu muzyki. Gdyby spojrzeć na rap z perspektywy, jaką przedstawiają twórcy, mielibyśmy przede wszystkim do czynienia ze zjawiskiem socjologicznym, któremu po prostu towarzyszy jakaś muzyka. To wierutna bzdura i kiedy z ust O.S.T.R-a słyszymy w końcu, że niegdysiejsze wojenki o prawdziwość hip-hopu wydają się śmieszne, bo "to tylko muzyka", to balonik w podświadomości pęka z ogromną mocą.

Bardzo narzekam? Owszem. Bo technicznie to dokument zrobiony w sposób nowoczesny, efektowny. Ale wiele tematów ważnych traktowanych jest powierzchownie, a w niektóre tematy wkładane jest za to zbyt dużo wysiłku, jak na ich wpływ na kulturę. Przy czym nie są to rzeczy, których nie da się naprawić. Jeżeli "Cały ten rap" dostanie kolejne sezony, jestem przekonany, że pewne rozpoczęte wątki można by było znacząco rozwinąć. Liczę na to, bo mimo mojego narzekania, nie mogę uznać czasu spędzonego przed telewizorem jako zupełnie stracony. Chociażby dla tych wypowiedzi Pezeta, w których skryta jest masa zgorzknienia i rozczarowania, pokazująca, że niekoniecznie jest tak cudownie, kolorowo i z uśmiechem, jak próbuje to przedstawić chociażby reprezentant nachalnie reklamowanego serwisu streamingowego.

Cały ten rap, reż. Piotr Szubstarski, wyd. Netflix

4/10

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas