Andrzej Zaucha: 30. rocznica śmierci. "Ja jestem facet, co w saksofon dmie!"

Andrzej Zaucha to jeden z najwybitniejszych polskich wokalistów /Tomasz Gawalkiewicz /Agencja FORUM

Wydawałoby się, że o Andrzeju Zausze powiedziano i napisano już wszystko. Był ulubieńcem publiczności, którą, jak nikt inny, umiał rozbujać. Dosłownie - widzowie na jego koncertach tańczyli tak, jak im Zaucha zaśpiewał. 30 lat temu, 10 października 1991 roku, Polskę zszokowała wiadomość o jego tragicznej, a zarazem brutalnej śmierci. Kim był jeden z najlepszych wokalistów w historii polskiej muzyki?

Andrzej Zaucha jest dla pokoleń muzyków wzorem do naśladowania. Z wykształcenia był zecerem, a z miłości do rhythm-and-bluesa - wokalistą, a także muzycznym samoukiem. Nikt inny na polskiej scenie nie potrafił tak brawurowo zaśpiewać "Georgia on My Mind" Raya Charlesa, a jednocześnie motywu przewodniego do uwielbianej przez dzieci "Wieczorynki" - "Gumisiów". Jednak Zaucha był nie tylko wokalistą, ale także... saksofonistą. 

W piosence napisanej dla niego przez Wojciecha Młynarskiego śpiewał "Ja jestem facet, co w saksofon dmie / Taką mam pracę, nie najlżejszą, nie", co dobrze obrazowało trud, z jakim wiązała się na początku lat 70. jego muzyczna pasja i talent. Zaucha to też artysta kabaretowy, który występował m.in. w grupie Sami, wraz z Krzysztofem Piaseckim i Andrzejem Sikorowskim. No i na końcu - również aktor teatralny. 

Reklama

Jego fenomenalna rola w spektaklu "Pan Twardowski" była ostatnim z jego życiowych, artystycznych momentów. Wychodząc z krakowskiego Teatru STU po zakończonym spektaklu, wybierał się właśnie na urodziny przyjaciela, Andrzeja Sikorowskiego. Nie dotarł na nie - zginął zastrzelony na teatralnym parkingu.  

Gdy wszystko się zaczęło

Andrzej Zaucha był synem Matyldy Zauchy-Feit i Romana Zauchy. Głównie dzięki ojcu, który grał w zespołach do tańca, młody Jędrek mógł podszkalać się w grze na instrumentach. Już w wieku ośmiu lat zastępował swojego tatę, grając na perkusji. W poszczególnych etapach jego edukacji szkolnej, a także poza szkołą angażował się w działalność różnych zespołów, a gdy przerwał naukę w liceum, ukończył szkołę zawodową ze specjalnością zecera. 

Niewielu wie, że pasja do muzyki nie była jedynym możliwym wyborem dla wokalisty. Zaucha był bardzo utalentowany w sportach i trenował kajakarstwo. W 1963 roku w mistrzostwach Polski juniorów dowodzona przez niego drużyna wywalczyła brązowy medal, a rok później - w jedynce i czwórce - stanął na pierwszym miejscu podium. 

Jak czytamy w książce Jarosława Szubrychta, "Życie, bierz mnie", Zaucha był wówczas jednym z najlepszych kajakarzy w Polsce. "Andrzej wpiep***ł tam ludziom, którzy później byli olimpijczykami. Pół Polski nie mogło się nadziwić, jak to możliwe. Taki chłopaczek pokonał tych wszystkich wielkoludów! Oni mieli już pod 180 centymetrów wzrostu, napakowani, a jego w tym kajaku ledwie było widać!" - mówił w rozmowie Jacek Chadziński, kuzyn Zauchy. W wieku 16 lat Andrzej porzucił kajakarstwo m.in. dlatego, że muzyka wydawała się dla niego bardziej interesująca. Ponoć nigdy nie żałował tej decyzji i specjalnie nie wracał wspomnieniami do tego czasu.

Kiedy wygrała muzyka

Gdy w młodym Andrzeju kłębiły się myśli, czy zostać sportowcem, czy muzykiem, zadebiutował jako perkusista w amatorskim zespole Czarty. Później został solistą grupy Telstar. W 1966 roku po raz pierwszy pojawił się na deskach scen klubów studenckich, a jego profesjonalna kariera nabrała tempa wraz z występami jako wokalista w jazzrockowym zespole Dżamble

Ich występ m.in. na festiwalu "Jazz nad Odrą" w 1969 roku we Wrocławiu pozwolił na zaprezentowanie wyjątkowej barwy głosu Zauchy szerszej publice. Wkrótce grupa nagrała jedyny w swej dyskografii album "Wołanie o słońce nad światem". W 1971 roku związał się z krakowską grupą Anawa, gdzie za mikrofonem zastąpił Marka Grechutę

Z Anawą nagrał dwa lata później longplay pt. "Anawa", na którym znalazły się kultowe dziś piosenki jak "Abyś czuł", "Linoskoczek" czy "Stwardnieje ci łza". Przygoda z Anawą również nie trwała długo, bo - jak wspomniano na początku - bycie muzykiem w latach 70. w Polsce było bardzo trudne. 

W dodatku w 1972 roku Andrzej i jego żona Elżbieta, zostali rodzicami Agnieszki. Zaucha stanął przed dylematem, czy pozwolić sobie na niskie, niemal żadne zarobki wykonując mniej popularne piosenki, czy wykonywać muzykę taneczną i zapewnić sobie i rodzinie godny byt.

Życie "na saksach"

Zaucha wybrał drugą możliwość i od 1973 do 1979 roku sporadycznie pojawiał się na polskiej scenie. Wtedy grał głównie "na saksach", czyli w Niemczech Zachodnich, Austrii oraz Szwajcarii. Wykonywał tam przede wszystkim muzykę taneczną, a zespół Mini Max, z którym występował, grał często "do kotleta". W skład grupy wchodziło pięciu młodych muzyków, którzy nie znali języka ani realiów Europy Zachodniej. 

Był to okres, w którym Andrzej Zaucha "nauczył się" bycia showmanem i podszkolił swoje umiejętności sceniczne. Podczas zagranicznych występów zespół Mini Max grał czasem nawet po 8 godzin dziennie, a w weekendy nawet po 12 godzin. Do dyspozycji w ciągu dnia mieli często piętnasto- lub maksymalnie 30-minutowe przerwy. 

Muzycy nie zapominali, że byli tam głównie po to, by zarobić na życie i spędzali wiele godzin w hotelowych pokojach, nie wydając ciężko zarobionych pieniędzy na każdym kroku. Kupowali za to płyty niedostępne w komunistycznej Polsce i... poszerzali swoje horyzonty. To wtedy wszyscy muzycy słuchali Steviego Wondera czy Raya Charlesa, skąd Andrzej czerpał ogromną inspirację. 

Płyty najczęściej wybierali Zaucha oraz pianista grupy, Andrzej Michalski. Polska Agencja Artystyczna "Pagart" uznała zespół Mini Max za jedną z najlepszych rozrywkowych grup muzycznych współpracujących z nią. W 1976 roku Andrzej Zaucha zaczął grać na saksofonie. Z początkiem lat osiemdziesiątych wrócił do Polski z nadzieją podboju rodzimej sceny.

Takiego głosu jeszcze nie było

Kilka razy chciał powrócić na sceny w Polsce, ale nie mógł się przebić. Wśród najpopularniejszych polskich muzyków mówiono, że Zaucha nie jest wystarczająco rozpoznawalny, by nagrywać z nim duety. Zmiana nadeszła w 1980 roku wraz z udziałem Andrzeja w projekcie "Pozłacany warkocz" Katarzyny Gärtner. Wkrótce Zaucha zebrał zespół, a w 1983 roku wydał pierwszy solowy album - "Wszystkie stworzenia duże i małe"

Tytułowy duet z Ewą Bem był największym przebojem płyty. Już dwa lata później Zaucha wystąpił podczas koncertu "Piosenka jest dobra na wszystko", który odbywał się podczas XXII Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Ten występ pozwolił przypomnieć o sobie opolskiej publiczności, a festiwal, który był wówczas bardzo popularny, spowodował, że o Zausze znowu zaczęto mówić. Od tego czasu pojawiał się w opolskim amfiteatrze rokrocznie, aż do 1991 roku. 

I choć Zaucha nigdy nie zdobył głównej nagrody w Opolu, to doceniała go publiczność. "Docenienie" to mało powiedziane - Polacy po prostu go kochali. Długimi owacjami zakończyło się jego wykonanie "Dzień Dobry Mr. Blues" w 1985 roku. W drugiej połowie lat 80. do stałego repertuaru Andrzeja Zauchy weszły piosenki, które mogło pamiętać głównie starsze pokolenie. 

Zaucha "odkopał" piosenki Eugeniusza Bodo - "Zimny drań", "Ach, te baby" oraz hit Heleny Majdaniec pt. "Czarny Alibaba". To był kluczowy moment w jego karierze, bo nadal część Polaków kojarzy go głównie z festiwali w Opolu, gdzie brawurowo nadał nowe życie starym przebojom. 

Andrzej Zaucha podczas "Alibaby" zakładał na głowę charakterystyczną, arabską chustę. Krzysztof Piasecki, przyjaciel Zauchy przypomniał w książce "Życie, bierz mnie" słowa muzyka: "Tyle lat gram i wszyscy w branży cmokają, a dopiero jak założyłem szmatę na głowę, to ludzie się zorientowali, że tu jestem".

Złoty czas

Pod koniec lat osiemdziesiątych Zaucha stał się jedną z największych gwiazd rodzimej sceny. W 1987 roku ukazał się jego drugi solowy album "Stare, nowe, najnowsze", na którym znalazły się jego przeboje - "Jak na lotni", "Bądź moim natchnieniem" i "C'est la vie - Paryż z pocztówki"

Rok 1988 przyniósł Zausze największy przebój w karierze - "Byłaś serca biciem". To właśnie ta piosenka zapewniła mu wyróżnienie na opolskiej scenie. W 1989 roku zaprezentował całkiem inny, oscylujący między jazzem a popem materiał. Nagrany z big-bandem Wiesława Pieregorólki album "Andrzej Zaucha" było jego ostatnim albumem wydanym za życia. 

Przełom lat 80. i 90. był dla Zauchy trudny, bo razem z nadejściem sławy nadeszła też ogromna tragedia. Jego ukochana żona Elżbieta zmarła nagle z powodu tętniaka mózgu w sierpniu 1989 roku. Zaucha został sam z zaledwie 17-letnią córką. Wsparciem okazali się jego przyjaciele, Andrzej Sikorowski i Krzysztof Piasecki, z którymi występował w zespole kabaretowym "Sami". 

W 1990 roku muzyk wystąpił na deskach krakowskiego Teatru STU w musicalu "Pan Twardowski" oraz stworzył kultową dla pokolenia millenialsów czołówkę do "Gumisiów". Zaledwie dwa dni przed śmiercią Zaucha wraz z Alicją Majewską, Heleną Frąckowiak i Włodzimierzem Korczem nagrał świąteczną płytę "Kolędy w Teatrze STU"

Halina Frąckowiak wspominała jej nagrywanie: "Nigdy nie przypuszczałam, czym staną się dla mnie te kolędy. Dzięki nim przeżyłam tyle szczęścia, ile tylko dać może wspólne śpiewanie z najlepszymi przyjaciółmi o radości i nadziei. Dzięki nim przeżyłam tyle bólu, ile tylko sprawić może utrata kogoś, kto jak się wydawało, cały był przepełniony tą radością i nadzieją".

"Zanim zastukam do niebieskiej bramy"

Podczas prac nad sztuką w Teatrze STU, owdowiały i osamotniony Zaucha zbliżył się do aktorki, Zuzanny Leśniak. Spędzali ze sobą sporo czasu, a Andrzej zaczął odzyskiwać wiarę w życie. Zuzanna natomiast miała czuć się opuszczona w małżeństwie. Gdy mąż Leśniak dowiedział się o tym, że jego żona spotyka się z Zauchą, a w końcu nakrył ich, mocno się wściekł. 

Muzyk początkowo nie traktował jego gróźb poważnie, ale okazało się, że deklaracje zemsty Yves'a Goulaisa były prawdziwe. Andrzej Zaucha miał mnóstwo planów - między innymi nagranie nowej, pełnej premierowych utworów płyty, ale też kolejne działania artystyczne. 

Tego dnia Andrzej i Zuzanna spieszyli się na przyjęcie urodzinowe Andrzeja Sikorowskiego, który dokładnie 10 października obchodził 42. urodziny. Sikorowski był jednym z najbliższych przyjaciół Zauchy. 

W książce "Życie, bierz mnie" wspomina tragiczne wydarzenia z jego urodzin w 1991 roku. "Świetnie pamiętam ten moment, bo to były moje urodziny. Wieczorem czekaliśmy u mnie w domu na Andrzeja i Zuzę, którzy mieli przyjechać po spektaklu. Najbliższe mi grono, zespół Pod Budą i pewnie jeszcze parę osób, z którymi zawsze się spotykaliśmy. Tylko Andrzeja brakowało. Flaszkę od niego już nawet otwarliśmy.

Zadzwoniła do mnie znajoma. Powiedziała, że usłyszała, jak w RMF-ie mówią, że w Krakowie strzelali do znanego artysty. Powiedzieli, że Zaucha, ale nie dodali, czy to śmiertelne. Ja wtedy za telefon. To było dla mnie tak irracjonalne, że natychmiast zadzwoniłem do RMF-u, do kogoś znajomego, i mówię mu: "Co wy tu, k***a, jakieś ploty, jakieś idiotyzmy puszczacie? Facet jedzie do mnie na urodziny, a wy tu p*******cie, że ktoś go zastrzelił?!" - wspominał lider Pod Budą. 

"Przed imprezą Zaucha nagrał mi się na sekretarkę: 'Kup finlandię w prezencie dla Maliny'. Kupiłem dwie. Jedną ode mnie, drugą od Andrzeja. Wiedziałem, że tego wieczoru gra Twardowskiego i jak skończy, to przyjedzie. Było nas już u Sikorowskiego parę osób i zdążyliśmy wypić tę jedną finlandię. Malina mówi: 'To może otworzymy tę drugą?'. Ja: 'Poczekaj, niech on ci ją najpierw da'. Siedzieliśmy więc i czekaliśmy" - dodawał Krzysztof Piasecki, jeden z gości imprezy urodzinowej. 

Andrzej Zaucha oraz Zuzanna Leśniak zginęli 10 października 1991 roku nieopodal Teatru STU, na parkingu przy ul. Włóczków (dziś stoi tam Hotel ibis). Zazdrosny mąż chciał zabić jedynie Zauchę, ale jego małżonka została postrzelona rykoszetem. Motywem, według samego zabójcy, były zazdrość, rozpad małżeństwa i przekonanie, że zabójstwo to... sprawa honoru. Zaucha miał wówczas 42 lata, a Leśniak - 26 lat.

Za wcześnie

Andrzej Zaucha został pochowany 16 października 1991 roku na krakowskim cmentarzu Batowice. Wkrótce po jego śmierci ukazała się "Ostatnia płyta" Zauchy ze znanymi już, ale też niewydanymi piosenkami. Od tego czasu jego przyjaciele kultywują pamięć o muzyku, a Zaucha w XXI wieku zdaje się być doceniany bardziej, niż za swoich czasów. W ostatnich latach odbywają się przeglądy talentów pamięci Zauchy czy m.in. festiwal Serca Bicie (od 2009 roku). 

W 2015 roku w Opolu, miejscu tak ważnym dla Zauchy, jego przyjaciel Zbigniew Wodecki odsłonił gwiazdę upamiętniającą muzyka. I pomimo że Andrzeja Zauchy nie ma już wśród nas od trzydziestu lat, jego twórczość rezonuje coraz mocniej. Młodzi ludzie doceniają Zauchę już nie tylko za dziecięce "Gumisie", a mniej znane utwory jak m.in. "Nie takie mnie kochały" (wykorzystane w piosence zespołu PRO8L3M) czy "Póki masz nadzieję" (w piosence rapera Sokoła). Wiele dla popularyzacji muzyki Zauchy robi również Kuba Badach, który w swoim repertuarze ma wiele utworów jednej z największych gwiazd polskiej sceny.

Cytaty pochodzą z książki "Życie, bierz mnie. Biografia A. Zauchy" autorstwa Jarka Szubrychta (Wydawnictwo Literackie, 2021). 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Andrzej Zaucha | pop
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy