Reklama

A Perfect Circle po raz pierwszy w Polsce: Relacja i zdjęcia z koncertu w Tauron Arenie Kraków

Wydawałoby się, że obecność Chelsea Wolfe i A Perfect Circle na jednej scenie podczas sobotniego (15 grudnia) koncertu w krakowskiej Tauron Arenie zaowocuje pogrążającym w smutku koncertem. A jednak był w tym ogrom energii, który sprawił, że skutecznie dało się zapomnieć o kiepskich warunkach atmosferycznych poza obiektem.

Wydawałoby się, że obecność Chelsea Wolfe i A Perfect Circle na jednej scenie podczas sobotniego (15 grudnia) koncertu w krakowskiej Tauron Arenie zaowocuje pogrążającym w smutku koncertem. A jednak był w tym ogrom energii, który sprawił, że skutecznie dało się zapomnieć o kiepskich warunkach atmosferycznych poza obiektem.
Pogrążony w mroku Maynard James Keenan (A Perfect Circle) w Tauron Arenie Kraków /Beata Zawrzel /INTERIA.PL

Kiedy przed 20.00 Tauron Arena w Krakowie zaczęła się wypełniać, dostrzec można było osoby z właściwie każdego przedziału wiekowego. Od nastolatków nieukrywających swoich przynależności do subkultury gotyckiej bądź metalowej, przez studentów, matki i ojców ze swoimi pociechami, pięćdziesięciolatków chcących odpocząć od całego zgiełku, a nawet kilku jeszcze starszych osób.

Frekwencja dopisała, aczkolwiek nie był to poziom koncertu Paula McCartneya sprzed niespełna dwóch tygodni, na którym wypełniony był cały obiekt - na trybunach znajdowało się kilka mniej zaludnionych obszarów, a na płycie naprawdę gęsto robiło się dopiero w połowie płyty. Być może wielu osobom przybycie utrudniał śnieg, który zaczął sypać w sobotni wieczór w Krakowie. W pobliżu hali można było zobaczyć samochody ślizgające się na ulicach. Zresztą podczas koncertu A Perfect Circle grający na gitarze lider Billy Howerdel wspomniał, że dziękuje za przybycie tutaj w tak zimny, mroźny oraz nieprzyjemny dzień i bardzo to docenia. Trudno się dziwić.

Reklama

Monumentalny mrok

A co z samymi koncertami? Chelsea Wolfe rozpoczęła o godzinie 20, zgodnie z planem. W jej występie było dużo klasy: umiejętności wokalne naprawdę imponowały, a atmosfera była równie mroczna, co hipnotyzująca. Tylko... No właśnie. Z początku można było odnieść wrażenie, że Chelsea z towarzyszącymi jej muzykami za bardzo zatapiają się w swoim świecie.

Nie chodzi nawet o to, że interakcja z publicznością była minimalna, bo zupełnie nie o tym była mowa i nikt raczej Chelsea nie posądzałby o mizdrzenie się do słuchaczy. Jednakże ta niesamowita energia kumulująca się na scenie nie była wysyłana do publiczności. Może to kwestia tego, że dym nabierający różnych barw przez zmieniające kolory oświetlenie dość skutecznie zasłaniał muzyków? Może kwestia ogólnej statyczności występu, w którym show kradł growlujący w kilku miejscach gitarzysta, energicznie poruszający się na scenie?

Wszystko zmieniło się wraz z "Carrion Flowers", podczas którego dym znacznie opadł, a muzycy wyraźnie się otworzyli. Kwestia obaw przez niezbadanym jeszcze terenem, który po zbadaniu jest już w pełni znany i można go do woli eksplorować? Być może, ale warto było czekać. Nisko osadzony "Survive" - wydawało się, że utwór zgoła niekoncertowy - w wersji na żywo nabrał niesamowitej monumentalności.

Od strony technicznej perkusja uderzała z siłą młota walącego w kowadło, a liczba gitarowych mgieł oraz przesterów ze wzmacniaczy sprawiała, że utwory dostawały jeszcze więcej mocy. Niestety, były też mniej czytelne, wszak obiekt z nagłośnieniem tych dźwięków radził sobie z tym naprawdę różnie. Szkoda też, że wtedy, gdy występ rozkręcił się na dobre, z Chelsea i jej ekipą należało się już żegnać.

Występ trwał bowiem zaskakująco krótko: już po trzech kwadransach obsługa techniczna montowała elementy sceny na występ A Perfect Circle. Z jednej strony szkoda, bo aż chciało się w tym świecie zatopić jeszcze choć przez chwilę; z drugiej: Billy, Maynard i towarzyszący im muzycy sprawili, że publiczność szybko o tym zapomniała.

Gwiazda w cieniu, ale nie cień gwiazdy

A Perfect Circle po raz pierwszy w Polsce - w końcu! Już sama oprawa występu budziła wrażenie: poszatkowane ekrany ze zmieniającymi się co utwór wizualizacjami, do których dołączyło przy drugim utworze wielkie logo tuż za zespołem robiło wrażenie. Z kolei sam Maynard James Keenan wyśpiewywał swoje frazy z podświetlanego po bokach podestu.

Jedna rzecz była jednak dość nietypowa: o ile Billy i pozostali muzycy przez cały koncert byli doskonale widoczni, to wokalista nie był oświetlany, co owocowało schowaniem w cieniu niczym grany przez Jude'a Law Pius XIII z serialu "Młody papież" autorstwa Paolo Sorrentino. Krótko mówiąc: chcąc wypatrzeć wokalistę ze sceny dostrzec można było jedynie ruszającą się i śpiewającą (oraz pijącą wodę) sylwetkę. Tylko kilku wybrańców stojących pod samą sceną mogło zauważyć kolor garnituru i nietypową fryzurę wokalisty. I to wyłącznie w momencie, gdy Maynard zrobił jeden krok do przodu, na chwilę wychylając się spoza cienia.

Dodatkowego smaku ukryciu największej gwiazdy zespołu dodawał fakt, że lider Tool nie przedstawił się podczas wymawiania imion i nazwisk osób na scenie. Co więcej, podczas prawie całego koncertu obowiązywał całkowity zakaz fotografowania czy kręcenia filmów za pomocą telefonów komórkowych, przypominany zresztą kilkukrotnie za pomocą wybrzmiewającego z głośników komunikatu przed samym występem.

Kiedy zakaz został zdjęty? Oczywiście wraz z zejściem Maynarda ze sceny podczas ostatniego utworu i pozostawieniem widzów wyłącznie z instrumentalistami (basista Matt McJunkins, perkusista Jeff Friedl i występujący na koncertach gitarzysta i klawiszowiec Greg Edwards, któremu zaśpiewaliśmy "Sto lat" z okazji przypadających dzień przed występem w Krakowie urodzin). Wokalista wygłosił wówczas, że od kiedy zniknie ze sceny, można wyjąć smartfony, co chwilę później zaowocowało tysiącem komórek uniesionych nad głowami.

Jakby tego było mało, podczas pożegnalnego ukłonu zespołu Maynard również nie ujawnił się publiczności. Da się zrozumieć te zabiegi: w końcu zamiast skupiać uwagę na kultowej postaci, słuchacze mogli się skupić po prostu na muzyce. Tu znów idealna byłaby analogia do Piusa XIII z serialu "Młody papież", wszak ten mówił o powrocie do religii zamiast kultu postaci papieskiej. Tylko z drugiej strony, czy w rzeczywistości taki zabieg nie jest też pewnego rodzaju gwiazdorzeniem? Podtrzymywaniem wokół siebie tego niemal religijnego kultu? Trudno spojrzeć na to jednoznacznie, ale dało się zrozumieć część oburzonych głosów, które miały ochotę po prostu zobaczyć swojego idola, a obeszły się ze smakiem. Na pewno była to decyzja kontrowersyjna. W przeciwieństwie do warstwy muzycznej, która nikogo nie zawiodła.

Muzyka najważniejsza

Po rozpoczynającym koncert tytułowym utworze z ostatniego albumu, "Eat the Elephant" (którym zespół powrócił po 14-letniej przerwie) po którym następowało "Disillusioned", miałem lekkie obawy, czy aby utwory z najnowszego krążka nie zdominują całego występu. W końcu zespół mógł nie mieć świadomości kultu, jaki wytworzył się nad Wisłą wokół ich twórczości, a to nie były na pewno te kompozycje, na które najbardziej czekali fani grupy. Do tego, przyznajmy, nie należą one do najbardziej koncertowych momentów w historii zespołu.

Sprawdź tekst utworu "Disillusioned" w serwisie Teksciory.pl

Inaczej było z "The Hollow", przy którym energia uderzyła w słuchaczy kilkukrotnie. Na szczęście dobranie setlisty okazało się bardzo przekrojowe i obejmowało wszystkie dotychczasowe albumy grupy. Ba, dało się usłyszeć nawet "People Are People" i "Peace, Love and Understanding" (o wiele lepiej niż na płycie!) z "eMOTIVe" (2004), przy których to utworach rolę głównego wokalisty przejął Billy Howerdel, radzący sobie z tą materią niemal tak dobrze, co Maynard.

Niemal, bo to, co wyprawia lider Tool z głosem na żywo sprawia, że jest jednym z najlepszych "śpiewaków", których moglibyście zobaczyć w akcji. Niech najlepszą recenzją będzie fakt, że w zasadzie trudno dostrzec jakąkolwiek różnicę między tym, co dzieje się na płytach, a tym, czego można posłuchać na żywo.

Powracając do setlisty: nie zabrakło kultowych "Rose" oraz "Judith" z debiutu "Mer De Noms" (2000), jak i genialnego ze wszechmiar "The Package" oraz "Weak and Powerless" z "Thirteenth Step" (2003). Dobrze, dobrze: jeżeli dało się odczuć pewien brak, to w nieobecności "The Outsider", ale to doprawdy drobna wada. Pod kątem dobrania piosenek muzycy na występ w żaden sposób nie zawiedli. Co więcej, w drugiej połowie koncertu muzycy zagrali "Dog Eat Dog" AC/DC, który to utwór poświęcili zmarłemu rok temu Malcomowi Youngowi z tej grupy, co oczywiście spotkało się z niezwykłą owacją ze strony uczestników wydarzenia.

Kiedy podczas jednego z utworów kilka tysięcy osób zarówno z płyty, jak i z trybun unosiło ręce w górę, aby wspólnie poklaskiwać w rytm muzyki, wiadomo było, że tego doświadczenia nie zapomni się na długo. Nie zapomni go chyba także Billy Howerdel, który - zauważając liczbę osób angażujących się w zabawę z zespołem - najpierw złapał się za głowę, a potem położył ręce na sercu, skromnie się kłaniając. Drobny gest, może dla niektórych wręcz niezauważalny, ale pokazywał, że jego słowa o "dobrej reputacji publiczności z Polski" mają odzwierciedlenie w rzeczywistości, a być może nawet przewyższyły jego oczekiwania.

To oddawanie i wysyłanie energii było na tyle niesamowite, że godzina i 40 minut, jakie poświęcili muzycy dla polskiej publiczności minęło błyskawicznie. Biorąc to pod uwagę, szczerze mówiąc, wierzę, że przy kolejnej trasie A Perfect Circle nie zapomną o naszym kraju. A wy nie zapomnijcie wówczas kupić biletów.

Rafał Samborski, Kraków


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: A Perfect Circle
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy