Tak szkoła muzyczna niszczyła Tori Amos
W czwartek, 12 czerwca, w Sali Kongresowej w Warszawie wystąpi amerykańska pianistka i wokalistka Tori Amos. Na stronach INTERIA.PL możecie przeczytać fragment biografii artystki. Książka zatytułowana po prostu "Tori Amos" autorstwa Dagny Kurdwanowskiej ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa "In Rock".
Wybrany przez nas fragment opowiada o nieprzyjemnych perypetiach Tori z niszczącą kreatywność szkołą muzyczną, pierwszym skręcie przyszłej gwiazdy i o brawurowym planie wyjścia za Roberta Planta. Życzymy przyjemnej lektury!
Mały geniusz rusza do akcji
Myra Ellen (pod takimi imionami przyszła na świat Tori Amos - przyp. red.) była najmłodsza z trojga rodzeństwa. Najstarszy był Edison junior, zwany przez wszystkich Mike (od drugiego imienia - Michael). Między nim a Tori było dziewięć lat różnicy. Potem na świat przyszła Marie Ellen - siedem lat starsza od Myry. Myra korzystała z tego, że była najmłodsza, z jednej strony hołubiona przez wszystkich, z drugiej, cieszyła się z przywilejów, jakie dawało posiadanie starszego rodzeństwa. "Mój brat był prawie dziesięć lat starszy ode mnie i do domu przynosił płyty, które robiły na nim największe wrażenie. Dzięki temu mogłam posłuchać 'Sierżanta Pieprza', kiedy się ukazał, choć miałam dopiero cztery lata. Michael był dla mnie niewyczerpalnym źródłem wiedzy. Był posłańcem" - wspominała w "Piece by Piece".
To dzięki Mike'owi, który grał także na gitarze i słuchał głównie rocka, poznała m.in. Led Zeppelin - jedną z jej największych muzycznych miłości. "Pamiętam, jak reagowało moje ciało, kiedy ich słuchałam. Siedziałam przy fortepianie i poruszałam się wraz z muzyką. Twórczość Led Zeppelin stała się iskrą dla tego, co sama próbowałam komponować. To, czego się od nich nauczyłam, to utrzymywać rytm, czuć ten rytm w ciele i przenosić go na klawisze fortepianu" - opowiadała. Miłość do Roberta Planta była tak silna, że mała Myra zdecydowała, że kiedy dorośnie, zostanie gwiazdą rocka, a potem ucieknie z domu z Robertem Plantem i wyjdzie za niego za mąż. "Na złość babci [Adzie Amos] zamierzałam oddać jemu, nie Jezusowi swoje dziewictwo" - mówiła krnąbrnie. Wówczas uważała zresztą, że utrata dziewictwa wiąże się z chodzeniem z chłopakiem za rękę, co było tylko częścią prawdy.
Rodzice, co zrozumiałe, nie byli specjalnie zachwyceni planami córki i kiedy na fortepianie coraz częściej próbowała zagrać ze słuchu kompozycje Hendrixa, Led Zeppelin albo Beatlesów, państwo Amos podjęli decyzję o wysłaniu Myry do porządnej szkoły, gdzie nauczy się grać utwory klasyków - Beethovena oraz Mozarta, i być może zapomni o kudłatych wyjcach. Wydawało się to jak najbardziej naturalnym posunięciem, szczególnie, że w Baltimore, gdzie zamieszkali w 1965 roku, znajdował się szacowny Peabody Insitute przy uniwersytecie Johna Hopkinsa. Peabody było jedną z najstarszych szkół tego typu w Stanach Zjednoczonych. Została założona w 1857 r. przez Johna Peabody'ego, filantropa oraz miłośnika muzyki, i już na początku XX wieku była jedną z najznamienitszych szkół muzycznych, cenionych zarówno przez Amerykanów, jak i Europejczyków. Wstęp do niej mieli tylko najbardziej utalentowani muzycy i nikt wcześniej - zanim w szacownych murach nie pojawił się pastor Amos, prowadzący za rękę pucołowatą dziewczynkę, lat pięć - nie słyszał, by przyjmowano tam przedszkolaki (najmłodsi uczniowie mieli po dziewięć lat).
Amosowie nie należeli do ludzi, którzy szczególnie przejmowaliby się polityką szkoły. Skoro ich córka miała zadatki na geniusza, ciało pedagogiczne w Peabody powinno czuć się zaszczycone, że miała Myra miała zostać powierzona właśnie ich opiece. W końcu ile pięciolatek zaczyna komponować własne utwory, zanim nauczy się mówić, nie wspominając o czytaniu czy pisaniu?
W dniu przesłuchania, które miało zdecydować o tym, czy dziewczynka zostanie przyjęta, Tori wystrojono w niebieską sukienkę, uszytą przez jedną z miłych starszych pań, które pomagały pastorowi Amosowi w kościele, po czym udała się na salę, gdzie czekała już komisja złożona z bardzo poważnych ludzi o twarzach nieskażonych uśmiechem. "Pamiętam dokładnie wszystko, co wydarzyło się tamtego dnia. Pamiętam tych ludzi i to, że byłam dla nich obiektem. Rozumiałam to. Byłam przedmiotem, który potrafi robić różne rzeczy" - wspomina Tori w "All These Years".
Pastor Amos po raz kolejny wykazał się znakomitą intuicją - komisja była pod ogromnym wrażeniem umiejętności jego córki. Mała Myra zagrała swój wybór utworów z musicali "Oliver!" oraz "The Sound of Music" i fragmenty utworów z repertuaru klasycznego. Nie dość, że Tori została przyjęta do Peabody Institute jako najmłodsza uczennica w historii, to jeszcze przyznano jej stypendium w całości pokrywające wysokie koszty nauki. Czesne było tak wysokie, że bez stypendium rodziców Tori nie byłoby stać na muzyczną edukację córki. Pani Mary Ellen Amos została poklepana po ramieniu przez samego dyrektora i usłyszała, że Bóg obdarzył ich odpowiedzialnością za wychowanie i rozwój tak wyjątkowego dziecka. Bóg tego dnia musiał być szczególnie zadowolony z rodziców Tori, zaś pastor Amos był szczególnie zadowolony z tego, że jego modły zostały wysłuchane. Myra była szczęśliwa z wrażenia, jakie zrobiła na słuchających i z ciekawością czekała na pierwsze lekcje wśród samych starszych kolegów i koleżanek (większość była nastolatkami). Wychowana z nastoletnim rodzeństwem nie bała się, że nie znajdzie z nimi wspólnego języka. Gorzej rzecz się miała z nauczycielami. Kiedy na lekcje przyniosła ulubionego "Sierżanta Pieprza" i oznajmiła: "Tak chcę grać. To są nowi klasycy", wściekły nauczyciel zapędził ją do fortepianu, by do znudzenia ćwiczyła Mozarta. "Ale tak grałby Mozart, gdyby żył dziś"! - krzyknęła Tori, a nauczyciel tylko poczerwieniał na twarzy i prawie wyrzucił ją za drzwi. Do tej pory wojownicza pięciolatka miała na pieńku tylko z babcią. Teraz na listę wrogów wpisała także kadrę profesorską z konserwatorium. Nie wróżyło to łatwej edukacji w Peabody. Dla żadnej ze stron.
Bunt geniusza
Naukę w Peabody Tori musiała pogodzić z normalnymi obowiązkami szkolnymi. Na uniwersytet Johna Hopkinsa dojeżdżała w soboty i popołudniami, a od poniedziałku do piątku pilnie uczyła się najpierw w przedszkolu, a potem w szkole podstawowej. "Pierwsza klasa była w porządku. W drugiej było kijowo. Siedziałam w kącie częściej niż jakiekolwiek inne dziecko i tak aż do dziewiątej klasy. Próbowałam być dla innych inspiracją, ale moi nauczyciele mieli odmienne zdanie. Niezależne myślenie nie było wysoko na liście ich priorytetów" - wspominała. Nic dziwnego, że zajęcia w kipiącym artystyczną atmosferą Peabody były dla niej odskocznią i wytchnieniem. Spotykała tam dzieci o podobnej wrażliwości, z którymi mogła rozmawiać tak, jak lubiła najbardziej - za pomocą muzyki, swoich dźwięków i słów. Porozumiewała się z nimi tak, jak uczył ją Poppa, który powtarzał, że trzeba słuchać sercem i wsłuchiwać się w to, co dookoła.
Jej koledzy z Peabody rozumieli, co próbowała im opowiedzieć. "Tego, co wyniosłam z Peabody, nauczyłam się od moich kolegów i koleżanek z klasy. Chłonęłam ich muzykę. Dzięki nim dowiedziałam się, że istnieje ktoś taki, jak Jim Morrison czy John Lennon. Rozmawiali ze mną jak z dorosłą, choć byłam ciągle pucołowatym cherubinkiem, który siedząc na krześle, nie potrafił dosięgnąć stopami podłogi" - opowiadała we wrześniu 1992 r. w magazynie "Keyboard". Problemem nigdy nie byli inni uczniowie. Jeśli Myra Ellen wchodziła z kimś w konflikty, to tylko z nauczycielami, którym dziewczynka wypowiedziała regularną wojnę.
Obie strony miały swoje za uszami. Tori była diabelnie uparta i bezkompromisowa. Kto próbował ją złamać, trafiał na mur. Z kolei nauczyciele działali według metod zbliżonych do wojskowych i najpierw ucznia dominowali, a później przystępowali do tresury. Podejścia indywidualnego nie stosowano. Realizując z góry ustaloną strategię, pierwsze, co postanowili zrobić, gdy Tori usiadła przy fortepianie, to oduczyć ją tego, co było dla dziewczynki najbardziej naturalne, czyli grania ze słuchu. Panna Amos, przychodząc do Peabody, nie potrafiła czytać nut. Wszystko grała z pamięci. "Chodziło o to, żebym została pianistką. Bez znajomości nut to nie było możliwe" - tłumaczyła Tori.
Nauka nut nie szła jej jednak jak z nut. No cóż, Tori potrafiła być naprawdę przekorna - nie widziała sensu w żmudnym odgrywaniu utworów z zapisów nutowych i robiła wszystko, żeby ten pojedynek z nauczycielami wygrać. Jako że miała znakomitą pamięć muzyczną, prosiła często (a zdarzało się, że posługiwała się także przekupstwem) swoje rodzeństwo, które również miało wykształcenie muzyczne, by grali jej w domu fragmenty, których miała się nauczyć. Zapamiętywała je i przed nauczycielami udawała, że odgrywa je, czytając nuty. Próbowała postawić na swoim także w kwestiach interpretacji klasyków, nie przyjmując do wiadomości, że istnieje jakaś oficjalna, wymagana wersja. Jej swobodne podejście do Beethovena czy Bartoka budziło zgorszenie wśród profesorów. Według ich standardów Tori nie robiła postępów. Efekt mógł być tylko jeden: słabsze oceny i ogólna niechęć do niezależnej uczennicy, która jak na złość nieźle radziła sobie w pozaszkolnych konkursach, zdobywając kolejne wyróżnienia (w wewnętrznych konkursach w Peabody nie zdobyła ani jednego wyróżnienia). "Był ustalony jeden obowiązujący sposób grania klasyki i jeśli ktoś się wyłamał, nie miał szans" - opowiadała po latach Tori. Dla małej dziewczynki był to trudny test. Jej ukochany fortepian przestał być zabawką, a stawał się narzędziem żmudnych ćwiczeń.
Im mocniej próbowano ją złamać, tym bardziej traciła serce i dla instrumentu, i dla muzyki. "Miałam sześć lat i nagle ktoś mi zaczął wmawiać, że jest dobry i zły sposób grania. Do tej pory to religia była dla mnie czymś, co mówi, co jest dobre, a co złe. Metodyzm uczy, by powściągać swoje emocje. Muzyka była dla mnie odskocznią od tego. A kiedy zaczęto kontrolować moją wolność wyrażania siebie, granie przestało być zabawą" - opowiadała rozgoryczona.
W domu nie było łatwiej, ponieważ i tam oczekiwano, że Tori zostanie wirtuozem i w przyszłości będzie zarabiać na chleb występami w filharmonii. Tak przyszłość córki wyobrażał sobie przede wszystkim pastor Amos. Na razie grywała wiernym w kościele podczas niedzielnych mszy i śpiewała w kościelnym chórze, jak na córkę pastora przystało. Ale Tori coraz częściej - zamiast satysfakcji i entuzjazmu - odczuwała frustrację i rozczarowanie. Czuła, że nie jest w stanie wygrać z systemem nauczania w Peabody. Miała dziewięć lat i nadchodził jeden z najtrudniejszych okresów w jej życiu. Jeśli można wyznaczyć konkretny punkt w biografii Tori, w którym kończyło się jej dzieciństwo, a zaczynała dorosłość, był nim rok 1972.
Ciąg dalszy opowieści na następnej stronie!
Nadchodzi kryzys
W czerwcu 1972 r. pastor Amos został przeniesiony z Baltimore do Silver Spring w Maryland. Dla Tori oznaczało to zmianę szkoły, środowiska oraz całkowitą zmianę stylu życia. Do Peabody dojeżdżała już tylko w soboty i spędzała tam cały dzień, po czym wracali z ojcem do domu. Dodatkowo przychodziła do niej prywatna nauczycielka, Paula Gorelkin. W kościele nie spotykała już sympatycznych staruszek, które szyły jej sukienki, ale jędze, które co niedziela komentowały jej wygląd i zachowanie. "Co tydzień wracała z kościoła do domu, biegła do swojego pokoju i płakała. Chciała uciec z Robertem Plantem, bo uważała, że tylko on może ją zrozumieć" - opowiadała po latach mama artystki. Stresujące były także kolejne przesłuchania do Peabody, obowiązkowe każdego roku. Na ich podstawie decydowano, czy dziecko nadal może się uczyć w szkole i czy zostanie przyznane mu stypendium. Choć trudno w to uwierzyć, Tori przechodziła przez nie śpiewająco. Była ambitna i mimo wojenki nie zamierzała się łatwo poddawać. Szczególnie, że niektórzy nauczyciele próbowali dodać jej otuchy. Jeden z nich napisał: "Masz wiele entuzjazmu, który możesz przelać w swoją muzykę. Staraj się wsłuchiwać uważniej w każdy swój dźwięk - czy zabrzmiał tak, jak sobie wyobrażałaś?". I choć wszystkie wolne chwile spędzała przy fortepianie, nadchodził nieuchronny kryzys.
Do tej pory tylko nauczyciele w nią wątpili. Teraz zaczynała wątpić w samą siebie: "Wiedziałam, że nie mogę rywalizować z najlepszymi na świecie, a zegar tykał. Trzy lata wcześniej byłam nietykalna ze względu na wiek. Nagle to się skończyło. Wiedziałam, że dla innych byłam rozczarowaniem i świadomość, że nie jestem już tym cudownym dzieckiem, była przytłaczająca" - opowiadała. Szkoła niestety też nie miała pomysłu, co zrobić z dzieckiem takim jak Tori. System nie przewidywał, że do Peabody zostanie przyjęty ktoś, kto jest utalentowany i jednocześnie w wieku siedmiu lat zacznie iść własną drogą, decydując, że ma własny patent na Debussy'ego, Chopina i Mozarta. Może to i lepiej, bo dziś nie byłoby Tori Amos. Gdzieś w filharmoniach na świecie swoją wersję "Sonaty księżycowej" grałaby za to Myra Ellen Amos, znana amerykańska pianistka. Wiele lat później po jednym z koncertów podszedł do niej jeden z profesorów i przeprosił za to, co wydarzyło się w Peabody. Powiedział jej wówczas, że gdyby została w szkole, nie byłaby dziś tym, kim jest - muzyczną eksperymentatorką. Może dziwny to komplement, ale jakże trafiony.
Dziadek odchodzi
W styczniu 1973 r. na Tori spadła druzgocząca nowina - zmarł jej ukochany dziadek, Poppa. Dziewczynka była załamana. W hołdzie dla dziadka zaśpiewała na jego pogrzebie ich ulubione pieśni. Śpiewała także przy jego grobie, który odwiedzała trzy razy w tygodniu. Tej straty nigdy nie przebolała. Kilka miesięcy później zmarła także Addie Amos. Nawet jeśli jej wpływ na dziewczynkę był głównie negatywny, było to odejście kolejnej bliskiej osoby. Z poczuciem straty musiała uporać się jeszcze raz, tym razem w mniej dramatycznych okolicznościach, gdy z domu wyprowadził się najpierw Mike, a zaraz potem siostra Marie (oboje wybrali szkoły medyczne). Tori czuła się coraz bardziej osamotniona - w domu i w szkole. Niedługo miała skończyć 11 lat. Zdecydowała się rzucić ostatnie wyzwanie komisji w Peabody, uznając, że jeśli mają ją wykreślić z listy studentów, to swoją karierę w szacownych murach szkoły zakończy z przytupem.
Pożegnanie z Peabody
"Pozbyli się mnie" - mówiła Tori wiele lat później. Prawda o ostatnim przesłuchaniu w Peabody leżała jednak gdzieś pośrodku - nastolatka nie była tam mile widziana, zaś kadra profesorska widziała w niej zmarnowany potencjał, ale sama Tori zrobiła wszystko, by ich w tym przekonaniu umocnić. Jednym słowem, nie była skłonna do negocjacji i kompromisów. Podczas dorocznego przesłuchania zagrała własne wersje kilku klasycznych utworów. Na reakcję komisji nie trzeba było długo czekać, przy czym wybrano wyjście dyplomatyczne. Nie wyrzucono Tori, ale zdecydowano o nieprzedłużaniu jej stypendium. W praktyce oznaczało to, że dziewczyna musiała opuścić szkołę, ponieważ jej rodziców nie było stać na opłacenie czesnego. Sprawę załatwiono więc w białych rękawiczkach. "Nie uczono nas myślenia. Nikt nie chciał dać nam narzędzi, żebyśmy mogli wybudować własny dom. Wszystkim dawano od razu projekt domu" - wspomina Tori.
Najdłużej z porażką córki nie mógł pogodzić się pastor Amos. Wciąż widział w niej profesjonalnego muzyka klasycznego. "Dla mojego ojca edukacja była zawsze bardzo ważna. Nawet później przekonywał mnie wielokrotnie, że powinnam zrobić doktorat. Próbowałam mu wytłumaczyć, że ludzi naprawdę nie obchodzi, czy na scenie gra doktor Tori" - opowiadała w "Piece by Piece".
Na rozdrożu
Miała 11 lat i choć z jednej strony czuła ulgę, że nie musi już uczyć się w Peabody, z drugiej miała wrażenie, że rozczarowała wszystkich. O ile jej matka widziała, że Tori cierpi, a jej pasja do grania z każdym miesiącem słabnie, o tyle ojciec miał poczucie, że odejście z prestiżowej szkoły zamknęło córce drogę do kariery. Tak oto 11-letnia Myra Ellen znalazła się na rozdrożu - cóż za ciężar na barkach tak małej dziewczynki! W czasie, gdy jej rówieśnicy wciąż korzystali z uroków dzieciństwa, wymieniając się plakatami ulubionych zespołów, przeżywając pierwsze miłości i główkując, jak wymigać się od zrobienia pracy domowej, Myra Ellen próbowała poskładać do kupy swoje życie i swoją karierę. "Miałam wrażenie, że moje życie się skończyło" - opowie po latach w "Manchester Evening News". Na jakiś czas postanowiła skupić się na innych sprawach. "Dostałam okres, zapaliłam pierwszego jointa" - wylicza Tori kolejne "osiągnięcia" z tamtych miesięcy. Do tego można dodać także pierwszy pocałunek ("wyjątkowo mokry i obrzydliwy" - jak go obrazowo określiła). Zaliczyła też pierwszy w życiu koncert - był nim występ Eltona Johna, kolejnego idola, który w USA przyprawiał wówczas o ból głowy wszelkiej maści moralistów swoją orientacją seksualną, skłonnością do narkotyków i słabością do pstrokatych strojów.
Pastor Amos wkracza do akcji
Tori coraz silniej przechodziła kryzys wieku nastoletniego - mniej eksperymentowała z muzyką, a więcej z używkami. Pierwszego skręta zapaliła wspólnie z przyjaciółmi. Miała 12 lat. Ojciec miał odebrać ją wieczorem i zabrać na kolację z działaczem lokalnego kościoła. Zapach trawki było czuć na odległość, ale Tori wyłgała się, że tylko jej przyjaciele palili - ona nie ruszyła tego świństwa. Edison Amos może i był pastorem, ale nie był naiwny. Nawet jeśli jego córka wierzyła, że tym razem jej się upiekło, pan Amos zaczął dostrzegać, że dla Myry świat bez muzyki był miejscem, z którego coraz częściej uciekała. A że był człowiekiem pragmatycznym, do problemu podszedł na chłodno i z pewną dozą kreatywności. Chciał, żeby jego córka była szczęśliwa, a jednocześnie nie zamierzał pozwolić, by kroczyła ścieżką swoich muzycznych idoli - Eltona Johna, Page'a i Planta czy Morrisona, w oparach marihuany, kuszona do seksualnej rozwiązłości. Należało przywrócić Tori jej pasję bez wystawiania na zgubne skutki działania show-biznesu. Na to, jak pogodzić te dwa zupełnie sprzeczne interesy, mógł wpaść tylko duchowny o niezwykle otwartym umyśle - Edison Amos wymyślił, że Myra Ellen zacznie koncertować... w klubie dla gejów. Jak pomyślał, tak zrobił i wkrótce, uzbrojony w Pismo Święte, zapukał do pierwszego miejsca, jakie znalazł w książce telefonicznej. Nazywało się Mr. Henry's. I choć duchownych już tam widywano, nigdy takich, którzy załatwiali tam własnej córce angaż.