Tori Amos "Unrepentant Geraldines": O skutecznym ściganiu się z samą sobą (recenzja)
Paweł Waliński
14. album Tori Amos. Instytucji w ramach niezależnego, ambitnego popu. Kierowanego raczej do dojrzałego odbiorcy. Znów nuda, jak choćby na "Beekeperze", czy strzał w samą dziesiątkę?
Jak kogoś pani Amos dotąd nie przekonała, tego nowym albumem nie przekona. Jeśli natomiast ktoś zakochał się w jej pianistycznych facecjach, niebanalnych liniach melodycznych, fantastycznym wokalu, czy eteryczności i poetyckości, pożre "Unrepentant Geraldines" jednym chapnięciem. Szczególnie, że artystka wraca tą płytą z manowców, po których błądziła ostatnimi czasy, nagrywając nieznośnie marudne, inspirowane muzyką klasyczną płyty zupełnie słusznie znajdujące się w katalogu Deutsche Grammophon. Zbliża się za to do klimatów ze swoich wcześniejszych płyt - tych jeszcze z późnych lat 90.
Nowa płyta Amos to krótkie (jak na nią) kawałki, gdzie rzadko co jest przegadane, przaranżowane. Piosenki mają fajną, zwartą strukturę, która doskonale uwypukla to, co - przynajmniej dla mnie - w jej twórczości najważniejsze, czyli absolutne songwriterskie mistrzostwo, obfitujące w nieraz kaskaderskie interwały. Często zdarza się, że kiedy słyszymy po raz pierwszy jakiś numer, to już na początku frazy wiemy, jak się owa zakończy. Potrafimy instynktownie zaśpiewać nieznany jeszcze fragment i nie być zbyt daleko od rzeczywistości. Mocą Amos jest to, że przy jej kawałkach się tak nie da. Co chwila czai się na nas melodyjne czy harmoniczne zaskoczenie. To wielki atut, bo wymaga nie tylko pokaźnej wyobraźni, ale też technicznego kunsztu, by tę wyobraźnię wprowadzić w życie.
Zaskoczenia nie kończą się tylko na liniach melodycznych. Tori na "Unrepentant Geraldines" wychodzi nieraz poza swoją zwyczajową strefę bezpieczeństwa, jak w "16 Shades of Grey", utworze inspirowanym obrazem Paula Cézanne'a, który jazzująco-triphopowo odbiega od tego, co artystka zazwyczaj robi. Przy tym wstydu zupełnie nie ma - numer jest znakomity. Podobnie jak na wskroś celtycki "Maids of Elfen-mere" (tu inspiracją był Dante Gabriel Rosetti), do którego pretensję można mieć tylko taką, że trwa zbyt krótko. Wybija się też przecudna miniatura "Selkie", albo oparty o gitarki żywcem wyjęte z ejtisowego rocka (bardziej popowe momenty Yes? The Police?) numer tytułowy - czarujący genialnymi chórkami. Zdarzają się momenty słabsze, jak odbiegające od reszty płyty i wybijające z rytmu oraz nastroju "Giant's Rolling Pin", przy którym człowiek wizualizuje sobie całą bandyterkę z "Ulicy Sezamkowej" w kiczowatym tańcu. Na szczęście momentów tych jest tu bardzo, bardzo niewiele.
Fajnie, że na płycie gościnnie produkuje się córka wokalistki, Natashya Lórien, co wobec jej udziału w poprzednich nagraniach Amos nie jest może niespodzianką, ale na pewno bardzo sympatycznym akcentem. Fajnie, że Tori Amos wraca do grania tego, za co pokochali ją fani. Fajnie, że bardziej ludzka to muzyka, niż to co nagrywała ostatnio. Dobrze, że nagrała nową płytę. Bo może i nie lata po listach przebojów. Może nie gra po stadionach. Może większość ludzi na tym świecie nie ma pojęcia o jej istnieniu. Ale ci, którzy wypełniają po brzegi teatry i sale koncertowe, gdzie występuje, rozumieją ją doskonale. A ona rozumie ich. I o to chodzi. I to niech się nie zmienia.
Tori Amos "Unrepentant Geraldines", Universal
7/10