Polska muzyka: Sny o potędze
Jarek Szubrycht
Z polską muzyką jest jak z polską piłką. Mamy utalentowanych indywidualistów, ale wielkich sukcesów na skalę światową nie widać. Na szczęście, w odróżnieniu od futbolu, w muzyce nie wynik się liczy, ale gra. Pozostaje tylko poinformować publiczność za granicą, kto tak pięknie gra.
Parę minut po północy. Pub w miasteczku Kirkwall, nieformalnej stolicy archipelagu Orkady. Wychodzimy przed lokal z Michałem Pepolem, wiolonczelistą Royal String Quartet i żywo dyskutujemy o pierwszej turze wyborów prezydenckich, która właśnie zakończyła się w naszym kraju. Podchodzi do nas tęgi, łysy Szkot i zagaja:
- Cześć chłopaki, skąd jesteście?
- Z Polski.
- Przyjechaliście do pracy?
- W pewnym sensie tak - odpowiada Michał, który podczas czterech dni spędzonych na wyspie zagrał trzy koncerty w ramach St. Magnus Festival.
- Tesco? - dopytuje życzliwie Szkot.
W Wielkiej Brytanii dobrze już nas znają. W Londynie na każdym rogu można usłyszeć polską mowę, w każdym sklepie i pubie. Mieszkańcy Wysp wiedzą już doskonale, że potrafimy zbudować dom, naprawić cieknący kran, przyrządzić i podać posiłek, ale też zaprojektować reklamę czy zadbać o ich pieniądze w banku. Wiedzą już, jak bardzo pożyteczny może być Polak, ale nie wszyscy jeszcze wiedzą, kim jest.
Aby zmienić ten stan rzeczy, Instytut Adama Mickiewicza zorganizował Polska Year!, czyli A Year of Contemporary Everything from Polska. Rok współczesnego wszystkiego - a więc sztuki plastyczne, performance, filmy, spektakle teatralne i oczywiście muzyka. Koncertów było niemało. Od "Pasji według św. Łukasza" Krzysztofa Pendereckiego, przez ambient Jacaszka, eksperymenty Małych Instrumentów i światowo-zaściankową nutę Kapeli Ze Wsi Warszawa, aż po jazzowe i folkowe szaleństwo pod patronatem Nigela Kennedy'ego. Owszem, można się zastanawiać, po co grać konserwatywnej - i najwyraźniej skonsternowanej - publiczności festiwalu St. Magnus utwory Góreckiego czy Mykietyna, ale faktem jest, że nawet kilku nawróconych jest na wagę złota, a przy tym - na co zwrócono moją uwagę - utwory współczesnych polskich kompozytorów zostają włączone w repertuar brytyjskich wykonawców i pewnie nie raz jeszcze, przy innych okazjach, będą grywane. Można też przypuszczać, że Londyńczycy pospieszyli w weekend do Southbank Centre głównie po to, by zobaczyć skrzypka, którego im uprowadziliśmy, ale skoro przy okazji obejrzeli koncerty Anny Marii Jopek czy Jarka Śmietany, które w dodatku bardzo im się spodobały, to tylko dobrze i oby tak dalej.
Z jednej strony mamy więc kompromitujące popisy polskich artystów na Eurowizji i inne groteskowe doniesienia o rozpaczliwych próbach zrobienia kariery na Zachodzie przez nasze gwiazdki pop, z drugiej - sukcesy jazzmanów, metalowców, zespołów folkowych czy znakomicie przyjęty, wspomniany wyżej, Polska Year! w Wielkiej Brytanii. Jak to w końcu jest z tą polską muzyką? Dobra czy nie? Ma szanse w wielkim świecie, czy jest z góry skazana na pożarcie przez gigantów Anglii i Ameryki? Jak ją promować i kto ma to robić? Jaką strategię obrać, a czego unikać? Odpowiedzi na te pytania są niejednoznaczne. Ale trzeba ich szukać, bo nie jest źle, a może być jeszcze lepiej.
Zamiast dywagować o szansach polskich artystów na światowych scenach zza redaktorskiego biurka, postanowiłem zasięgnąć języka u tych, którzy już ten sukces osiągnęli albo przynajmniej naprawdę próbowali, zamiast siedzieć w kraju, z założonymi rękami i narzekać, że Londyn się na nich nie poznał...
Wojtek Krzak
Skrzypek, gitarzysta i... ten, co gra na lirze korbowej oraz wielu innych instrumentach, o nazwach trudnych do wymówienia, a co dopiero zapamiętania. Kompozytor, producent, antropolog. Muzyk Kapeli Ze Wsi Warszawa i IncarNations. Z tym pierwszym zespołem przemierzył już wiele światowych scen, zgarnął mnóstwo nagród - w tym od BBC - i niewiele wskazuje na to, by miał dość. Ale optymistą jest umiarkowanym.
Czy polska muzyka, twórczość artystyczna w ogóle, powinna być wspierana w sposób instytucjonalny? Czy może po prostu trzeba się poddać osądowi publiczności - jeśli jesteś dobry, jeśli cię polubią, to dasz sobie radę sam...
- Nie ma gorszej drogi w naszym kraju dla twórczości, niż poddanie się osądowi publiczności, która od lat nie jest poddawana jakiejkolwiek edukacji. Przepraszam za bezpośredni ton, ale wystarczy spojrzeć na wyniki wyborów (abstrahując od konkretnych preferencji politycznych), by zobaczyć, jak wciąż żywe mamy podziały wynikające z granic zaborów. Tam, gdzie istniały namiastki swobody mamy jedno, tam gdzie widać braki oświaty kulturalnej - mamy inną bajkę, inny gust, stopień wrażliwości... W naszym przypadku kultura równoznaczna była z pojęciem zagrożonej tożsamości, miała pokrzepiać serca, jak u Sienkiewicza, co zabijało swobodę twórczą. Stawiało wrażliwość i talent niżej niż bogoojczyźniany ton, pełen naleciałości traum, wiktorii czy porażek zbrojnych hufców spod Grunwaldu, Batoha czy Kluszyna. Wieczna walka o byt narodowy, zabijała lekkość wypowiedzi.
- Zatem nasza wspólnotowa wrażliwość nie tworzyła się pod wpływem konkretnych trendów sztuki, ale siły przetrwania. To ona determinowała naszą wrażliwość i estetykę.
Dlatego dziś potrzebujemy instytucji, które wolne od wpływów polityczno-historycznych reagują na jakość i tylko taką twórczość wspierają i promują. Twórczość, która mimo że jest niezrozumiała dla większości, niesie uniwersalne treści. Słowem - potrzebujemy elit, które poprzez następne pokolenia wykształcą świadomego, wolnego odbiorcę sztuki.
Warsaw Village Band na żywo w Izraelu:
Czemu Polacy odnoszą sukcesy w tzw. niszach - jazzie, metalu, folku - a gwiazdy popu nie mogą się przebić?
- Musimy stworzyć definicję popu. Pozwól, że będę się trzymał terminologii anglosaskiej, którą uznaję za encyklopedyczną. Oznacza ona tyle, co styl ludowy, gremialny, pospolity! Od tradycji skifflowych i nieokreślonych bluesmanow z Delty, poprzez Beatlesów, Animalsów, Stonesów, Johna Mayalla, siermiężny styl lat 80. czy 90., po dzisiejsze sukcesy Amy Winehouse czy Hot Chip - dla przeciętnego odbiorcy z Anglii to ciągłość, którą słyszy, czuje, widzi w BBC, czy ogląda co roku na festiwalu Glastonbury. Tu nie mamy szans... U nas w zasadzie od rozbiorów (gdy się uprzeć, to od najazdu Brzetysława w 1038) mamy problem z poczuciem jakiejkolwiek ciągłości. Ona nie istnieje. Wciąż była niszczona przez ziomków lub sąsiadów, więc mamy walkę o przetrwanie zamiast spokojnego rozwoju.
- Nie oszukujmy się - nie mieliśmy, nie mamy i chyba długo mieć nie będziemy twórcy, który przyciągnie uwagę, dosięgnie uniwersalnych wartości, zrozumiałych dla słuchaczy na świecie. O, przepraszam, mieliśmy Chopina - to jedyny popowy artysta z naszego kraju. Możemy więc wierzyć w głupoty, które nakładają nam do głowy nasze media, o rzekomych sukcesach naszych artystów - że X zagrał tu, albo Y nagrał coś z Z - ale to bzdury, pisane na życzenie głodnych sensacji portali. Mówię to z perspektywy muzyka, który spędził ostatnie 10 lat grając na festiwalach w USA i Kanadzie, na Roskilde, Sziget, Womad czy wspomnianym Glastonbury. Nie mamy muzyka, który zapadłby w świadomość szerokich mas. Sorry... Brutalna to prawda, ale tylko ona może nas uleczyć i dać kopa do rozwoju. Bo są w naszym kraju świetni muzycy, ale pozostawieni sami sobie są bez szans na agresywnym światowym rynku. W dodatku obciążeni stereotypem Polaka-złodzieja, który ciągle pokutuje za granicą. To walka, wiem co mówię.
- Mamy na szczęście kolejne, wyrosłe w innych realiach pokolenia, które bez kompleksów wejdą w świat i za kilka lat osiągną sukces, na który czekamy. Ale i tak nie zazdroszczę owej "gwieździe". U nas prawdopodobnie zostanie zjedzona i wypluta jako "beztalencie i gniot". Cóż, najtrudniej być prorokiem we własnym kraju...
Jacek Szabrański
Kto wie, może to właśnie The Car Is On Fire są już przedstawicielami pokolenia, o którym wspomniał Wojtek. Bo faktycznie, bez kompleksów i obciążeń jeżdżą po Zachodzie i Wschodzie (jesienią ubiegłego roku zagrali całą trasę w Japonii!), a kilka dni temu "New Musical Express" zauważył w nich wschodzącą gwiazdę. Ale i tak nie mają łatwo, o czym opowie wam Jacek, gitarzysta warszawskiej grupy.
Czy potrzebne są instytucje zajmujące się promocją polskiej muzyki? A może trzeba siedzieć cicho w kącie i czekać, aż cię znajdą?
- Nasze doświadczenia wskazują, że jak zwykle, prawda leży pośrodku. Jedno i drugie jest niezbędne. Na przykład, gdyby nie wsparcie instytucjonalne, konkretnie Instytutu Adama Mickiewicza, nie moglibyśmy pojechać w trasę koncertową po Japonii, gdyż obsługa takiego przedsięwzięcia, zważywszy na różnice cenowe plus koszty przelotu, jest szalenie, wręcz nieosiągalnie droga dla zwykłego, czyli biednego, reprezentanta sceny niezależnej, jakim jest nasz The Car Is On Fire. Jednocześnie czekało tam na nas naprawdę niemałe stadko roześmianych od ucha do ucha fanów, śpiewających refreny ulubionych piosenek z naszego repertuaru. Tak więc udało się zrobić materiał, który obronił się na rynku, ale jego dalsza promocja bez wsparcia instytucji nie byłaby możliwa.
- Inny przykład - przez szereg lat byliśmy niezauważani przez duże ogólnoświatowe media opiniotwórcze. Jakiś czas temu związaliśmy się z Mariuszem Maurycym, naszym promotorem i pasjonatem muzyki, w efekcie czego w minionym tygodniu doczekaliśmy się publikacji w "New Musical Express", gdzie TCIOF został zaprezentowany międzynarodowej publiczności jako Zespół Tygodnia. Z piosenką którą nagraliśmy trzy lata temu! Gdyby nie konkretne wsparcie z zewnątrz, nikt z redakcji "NME" by się o tej piosence nie dowiedział. Ja sam, może trochę nieskromnie, wciąż żyję w przekonaniu, że gdyby udało nam się zademonstrować nasze nagrania krytykom międzynarodowego zasięgu, to dałyby one radę, a w efekcie zespół mógłby liczyć na tę swoją garść fanów nie w kilku, a w kilkudziesięciu krajach na świecie. Cóż, promocja jest ważna, ktoś ten płomyczek musi ponieść do ludzi.
"Can't Cook (Who Cares?)" The Car Is On Fire na żywo w Tokio:
Czemu sukcesy, choćby i skromne, odnoszą artyści niszowi, a nie polska muzyka pop?
- Mam swoją teorię na ten temat. Jestem zdania, że ma to ścisły związek z ogólnym mentalem Polaków. Zacznijmy jednak od tego, że mainstream to zupełnie odrębna liga. Zdecydowana większość zespołów niezależnych, często o nieprawdopodobnie melodyjnych, popowych kompozycjach, dysponujących wzruszająco dobrym wykonawstwem, nie jest w stanie wejść do ekstraklasy z jakichś tajemnych powodów. Niby wszystko się zgadza, ale jednak czegoś brak. Czegoś takiego, co mają Depeche Mode, a nie mają Junior Boys, czegoś co było w Roxette, a zabrakło The New Pornographers, czym kasowali wszystkich Kylie Minogue lub David Bowie, a czego nie staje już Uffie czy nawet takiemu tuzowi sceny alternatywnej jak Isaak Brock. Mówiąc wprost, jest to kwestia formatu osobowości i tego co się na nią składa, czyli ambicji i odwagi w sięganiu po najwyższe cele, determinacji, wiary. Trzeba mieć mentalność totalnego zwycięzcy.
- Mam na myśli takie nastawienie do przedsięwzięcia, które sprawia że na przykład niemiecka drużyna futbolowa, bez względu na to jakie przeciętniaki by jej nie tworzyły, na każdym turnieju walczy o mistrzostwo i niemal zawsze zachodzi bardzo wysoko. To samo tyczy się innych przestrzeni działalności człowieka. No i teraz przejście na nasze podwórko, bo tu już niedaleko - my, Polacy, nie walczymy o mistrzostwo. Mam wrażenie, że paraliżuje nas już sama świadomość tego, że można by takie mistrzostwo osiągnąć. A co dopiero konsekwentnie, z wiarą, dzień po dniu realizować plan totalnego triumfu. Warto zauważyć, że raz osiągnięty top trzeba dodatkowo utrzymać, pojawia się oczekiwanie, presja, nowi konkurenci... kupa roboty i same kłopoty. Dlatego Polacy - nie. Po prostu, nie mamy tradycji wielkich zwycięstw, jak Niemcy czy wielkich podbojów, jak Szwedzi czy Norwegowie, brak nam imperialnego rozmachu Brytyjczyków czy Amerykanów. I tyle. Nie myślimy globalnie. Dlatego przegrywamy mecze o stawkę, dlatego nie walczymy o mainstream na rynku muzycznym.
- Zresztą, przepraszam, kto miałby to zrobić? W krajowym mainstreamie jest krucho, nie widać nowej Kory czy Panasewicza, o Ciechowskim nie wspominając, a gdzie dopiero taka Power-dziunia jak Lady GaGa? Oczywiście przyczyny psychologiczno-obyczajowe takiego stanu rzeczy to temat na opasłe tomiszcze, coś tam można na przykład u Gombrowicza o tym poczytać... I też nie jest tak, że nie można tego stanu rzeczy zmienić. Można, zdecydowanie.
No właśnie, wam już udało się postawić jedną nogę na Zachodzie (i Wschodzie). Jakich rad udzielilibyście kapelom, które chcą iść w wasze ślady?
- Problem polega na tym, że oprócz nas w tym samym czasie swoją nogę na Wschodzie i Zachodzie próbuje postawić kwadrylion innych zespołów z całego świata, co więcej, często naprawdę ciekawych i dobrych. Tłok jest problemem, wie to każdy, kto próbuje śledzić scenę muzyczną. Druga rzecz to oczywiście odległość od centrów kultury, od NYC, Londynu, Chicago, Tokio... Co zrobić, taki los. A gdy przez miesiąc nagrywaliśmy płytę w Chicago, codziennie przechodziliśmy obok siedziby serwisu Pitchfork, do którego to ślemy płyty już od kilku lat, podobnie z resztą jak pozostały kwadrylion zespołów z całej kuli ziemskiej, i podobnie jak większa część tych zespołów - bez powodzenia. Co innego dać taką pytę osobiście. Ale żeby to zrobić, to trzeba wiedzieć, że siedziba Pitchfork znajduje się w Chicago... Cóż, los. Tak więc rada - trochę szczęścia. I ogarnięcia. A do tego uczciwości w komponowaniu, pracowitości, wiary w siebie, rozmachu i fantazji, konsekwencji. Warto się pewnie też choć trochę odróżnić od reszty. I być dobrym dla zwierząt. Liczyć kalorie. Ogólnie zdrowy tryb życia. Na przykład ruch na świeżym powietrzu jest ważny.
Cóż, my tam jeszcze nie dotarliśmy, prawdopodobnie też wciąż więcej nie wiemy, niż wiemy. W ogóle czy my tam zmierzamy? Pewnie każdy z nas widziałby tę sprawę inaczej.
A nie myśleliście o tym, żeby po prostu postawić wszystko na jedną kartę i tam - na przykład do Londynu - wyjechać? Na miejscu na pewno łatwiej dopilnować swoich spraw.
- Myśleliśmy, nawet rozmawialiśmy o tym swego czasu na poważnie, choć akurat wtedy chodziło o Nowy Jork. Pomysł był taki, żeby pakować się i jechać na rympał, potem pracować na zmywaku i grać próby, a z czasem koncerty i tak dalej... Cóż, jak wspominałem wyżej, nie wszystkie z cech niezbędnych do osiągnięcia tzw. światowego sukcesu stanowią domenę TCIOF. Ale to też jest spoko, nasza baza jest tutaj, w Warszawie, stąd też można planować i przeprowadzać imperialne posunięcia. A lot of fun!
Zobacz teledyski The Car Is On Fire na stronach INTERIA.PL.
Artur Rojek
Jego przedstawiać nie trzeba. Doskonale znany jako frontman Myslovitz i - od pięciu lat - szef Off Festivalu, również próbował swoich sił poza granicami kraju. Grali już z Myslovitz koncerty dla dużej publiczności, interesowały się nimi media, już byli w ogródku, już witali się z gąską, ale czegoś zabrakło. Może warto uczyć się na ich błędach?
Czy polska muzyka powinna być wspierana w sposób instytucjonalny?
- Uważam, że powinna być wspierana. To naturalna droga, chociaż rzeczywistość pokazuje, że nie jest to wcale takie proste. Niechęć, ciemnota czy inne cechy czasem stanowią barierę w kontaktach z instytucjami, których społecznym obowiązkiem jest pomaganie obywatelom, w tym przypadku artystom. Myślę tutaj o wydziałach kultury niektórych urzędów miast. Sam to przeżyłem z Myslovitz na początku naszej drogi, stąd moja opinia. W naszym przypadku skończyło się więc tym. że byliśmy dobrzy, publiczność nas polubiła i daliśmy sobie radę sami. (śmiech)
- Pozytywnym przykładem może być za to obecna działalność Instytutu Adama Mickiewicza i próby "sprzedania" polskich artystów na Zachód, z wykorzystaniem takich imprez jak amerykański SXSW czy brytyjski The Great Escape, na którym grali w tym roku Indigo Tree, Car Is On Fire i Kamp. To imponujące, chociaż trzeba wiedzie, że kariera na Zachodzie to bardzo złożony proces, za którym powinny stać, oprócz takich instytucji jak IAM, również zagraniczna wytwórnia, management i agent koncertowy.
Dlaczego jazzmanom, metalowcom czy zespołom folkowym jest łatwiej?
- Dlatego, że w mainstreamie jest ciaśniej. Poza tym jazz pozbawiony jest elementu językowego, podobnie jak muzyka współczesna - i tutaj też odnosimy sukcesy. Folk jest oryginalny sam w sobie i trudno go do czegoś porównywać, bo jest korzennie polski, a metal jest gdzieś pomiędzy i czasem chyba ważniejsza jest w nim ideologia, niż ładne i zrozumiałe śpiewanie po angielsku. (śmiech)
Kiedyś jeździliście z Myslovitz na Zachód, wydawaliście tam płyty i nagle bum, skończyło się. Co się stało?
- Kiedy na pierwszym spotkaniu z Anią Marzec i Henrym McGrogganem usłyszałem, że chcą z nami pracować za granicą i jedziemy na dwutygodniową trasę sleeping busem do Francji, Szwajcarii, Włoch i Portugalii, to wręcz oszalałem i stałem się motorem napędowym tego przedsięwzięcia. Uparłem się, żeby spróbować, choć reszta chłopaków nie była do tego w stu procentach przekonana. Po trzech latach jednak pierwszy doszedłem do wniosku, że w sytuacji, w jakiej byliśmy, to nie ma dalej sensu. Nie żałuję jednak ani chwili z tamtego czasu. To była świetna nauka.
- Płytę mieliśmy wydaną w 28 krajach i zagranicznego agenta, dzięki któremu pojawialiśmy się na festiwalach oraz w największych i najważniejszych salach w Europie. Graliśmy swoje trasy i supportowaliśmy innych. Było tego strasznie dużo. Dawałem z siebie wszystko.
- Niestety, podstawowym problemem był brak wsparcia promocyjnego ze strony firmy wydawniczej. Polski oddział EMI próbował nakłonić inne oddziały na świecie do większego działania, ale większość ograniczyła się do wydania płyty i obserwowania, co się dalej stanie. Ale samo. W efekcie graliśmy na przykład koncert dla kilkunastu tysięcy ludzi, supportując Simple Minds w paryskiej hali Zenith, ale nie pociągało to niczego za sobą, bo ruch medialny był zerowy.
- Był moment, gdy myślałem, że jesteśmy już blisko, zwłaszcza po koncercie na Road To Edinburgh w Londynie, kiedy w transmisji na cały świat oglądało nas kilkanaście milionów ludzi, a "Sound Of Solitude" chodził w tamtym czasie w najwyższych rotacjach w międzynarodowym MTV. Rzeczywistość jednak była inna. Do tego zespół był mocno skonfliktowany. Szeroko pojęte koszty tej pracy, nie tylko finansowe, były ogromne. Dla mnie było to nie do wytrzymania. Ostatnią miesięczną trasę po Europie przejechaliśmy w zasadzie nie odzywając się do siebie. To był koniec.
Jaką radę dałbyś młodym zespołom, które dzisiaj próbują iść tym szlakiem?
- Myślę, że podstawa to kontrakt z zagraniczną wytwórnią, działającą sprawnie na międzynarodowym rynku. Wyjazd na dłuższy czas za granicę - to też powinno się brać pod uwagę.
Zobacz teledyski Myslovitz na stronach INTERIA.PL.
Wojciech Kucharczyk
Jeden z głównych bohaterów tekstu o interesującej polskiej muzyce, który ukazał się w lipcowym numerze prestiżowego brytyjskiego miesięcznika "Wire". Lider formacji The Complainer & The Complainers, i paru innych zresztą też. Nagradzany artysta plastyk. Szef nieistniejącego już - niestety - labelu mik.musik.!. Twierdzi, że jest "rewolucjonistą akceptującym". A jest człowiekiem, który wie, co mówi.
Czy polska muzyka powinna być wspierana w sposób instytucjonalny?
- W Polsce każda działalność artystyczna powinna być instytucjonalnie wspierana. Niestety, rynek został tak zniszczony, system, lub jego resztki zawalone zupełnie, publiczność zdemoralizowana telewizyjną miernotą i ultrasformatowanymi ramówkami komercyjnych radiostacji, że nie ma co liczyć na to, że model totalnego DIY [punkowa filozofia "zrób to sam" - przyp. red.] mógłby u nas do czegoś doprowadzić. To jest możliwe w USA, Wielkiej Brytanii, ale nie tutaj.
- Oczywiście, DIY trzeba uprawiać, od tego należy zawsze zaczynać. Myślę, że moja działalność jest przykładem, że to zdrowe podejście i że można osiągnąć wiele samemu. Ale na pewnym etapie, szczególnie jeśli twórczość to mocno niepokorna, trzeba się zwrócić do instytucji o pomoc, bo one ciągle jeszcze pieniądze na to mają, a to może pomóc wnieść działanie na wyższy poziom. Na przykład do pewnego momentu można sobie nagrywać w domu, ale w na pewnym etapie niektóre rzeczy można zrealizować tylko w drogim, specjalnie wyposażonym studiu, albo tylko w studiu za daleką granicą. Albo trasy koncertowe - w USA i innych krajach jest tak dobry system, że nawet początkujące, małe zespoliki z niewielkich labeli mogą podróżować po świecie i grać na wielkich festiwalach.
- O jakim polskim zespole można to powiedzieć? Po świecie jeździ tylko kilku zapaleńcow, ale i tak załapać się na wielkie festiwale nie udaje. Glasto dla niektórych? Przypadek i korzystny układ branżowy w danym momencie, nic co by mogło zbudować stały układ. Polska się po prostu w ogóle nie liczy w ogólnoświatowym rachunku. A to można choć trochę na lepsze zmienić właśnie dzięki sensownie rozdawanemu instytucjonalnemu wsparciu. Pomoc powinny dostawać zespoły, artyści, stowarzyszenia, które metodą DIY same już coś osiągnęły, których twórczość się już jakoś zweryfikowała, a nie koledzy, znajomi lub znajomi z miasta. Wierzę, że da się ustalić zupełnie zdrowe zasady wybierania najlepszych.
- Sam już kilkakrotnie korzystałem z pomocy instytucji. Najbardziej mi pomogła mi Ars Cameralis z Katowic, która wspiera mnie od 10 lat. Druga instytucja, o której muszę wspomnieć to Instytut Adama Mickiewicza, który pomagał nam przy kilku zagranicznych trasach, szczególnie przy ostatniej - na Florydzie i w Meksyku wiosną br. Nagraliśmy tam też płytę, ale jej wydanie wspiera już ktoś inny. Spokojnie mogę powiedzieć, że bez pomocy tych instytucji coś tam bym pewnie osiągnął, może uzbierałbym pieniądze i też pojechał w tak daleką trasę, ale dzięki ich pomocy mogłem to zrobić szybciej i wygodniej, z nieco większym komfortem. A ciągle mówimy o pieniądzach zupełnie śmiesznych dla przeciętnego biznesmena.
- Inną kwestią jest potrzeba lepszej edukacji. To też przecież wspieranie instytucjonalne. Ilu zdolnych ludzi marnuje się tylko przez to, że ich pani/pan od muzyki/plastyki jest idiotą? Zresztą dobrze, jeśli w ogóle takie zajęcia w szkole mają! To zgroza. A domy kultury? Mało jest chwalebnych przykładów. Na ogół ciągle są to sytuacje w stylu PRL. A gdzie jakieś miejsca, gdzie młodzież może ćwiczyć, robić próby, malować i chlapać farbą? Ktoś w ogóle o tym myśli? Czemu to muszą ciągle być rudery, garaże i inne baraki? Dlaczego kultura musi powstawać w slumsach? Może brzmi to dramatycznie, ale ja to tak właśnie dramatycznie widzę.
- Brakuje w tym wszystkim szerokiego spojrzenia, totalnie brakuje myślenia o przyszłości - uwaga, duże słowo! - narodu, wśród naszych rożnych pożal się Boże decydentów. Państwa, które roztoczyły pełną opiekę nad artystami, takie jak Dania, Szwecja czy Norwegia mogą się pochwalić kilkoma nazwiskami o prawdziwej światowej renomie. I wciąż ich przybywa. Popatrz na pine-up Off Festivalu, czy nawet Open'era. Założę się, że bez państwowego wsparcia ani The Raveonettes, ani Efterklang, The Hives czy The Knife i wielu innych, może nawet swego czasu Abba, nie byliby tam, gdzie są. To nie są rynki mocne same w sobie czy społeczeństwa muzyczne, do UK czy USA im daleko, a jednak dały radę.
Ale w niszach jakimś cudem odnosimy sukcesy.
- Bo właśnie w tych niszach najłatwiej sobie radzić samemu. Wszystko tańsze, odbiorca bardziej wyrozumiały. Nie trzeba od razu uderzać do tysięcy słuchaczy, wystarczy kilkudziesięciu, czasem kilkunastu! Lepsza też jest atmosfera, układy branżowe nie decydują aż tak bardzo... Kiedy kilka lat temu mocniej działałem w tzw. eksperymentach, dużo częściej jeździłem po świecie. Głównie na mikrofestiwale, ale też na ogromy typu Sonar, i było to zupełnie oczywiste, że tak się dzieje. Ale gdy zacząłem grać coś, co jest nieco bardziej mainstreamowe to zaczęły się schody, skończyła się sympatyczność, branża pokazała zęby.
- Poza tym - nie wiem czemu, ale w tak zwanej trudnej muzyce mamy kilku prawdziwych młodych i starych mistrzów, a w lekkiej nigdy nie mieliśmy żadnego, który mógłby swoją twórczością zarazić inne narody. Polski Gainsbourg? Absolutnie niemożliwe, choć na przykład Grechuta chyba był geniuszem, ale właśnie zmarnowanym. I nie wiem z czego to wynika. Pewnie ze wszystkiego, łącznie z wodą, jaką pijemy i chlebem, jaki jemy. Niektórym narodom to nie jest dane i nic w tym złego. Można próbować z tym walczyć, ale lepiej zaakceptować.
Jesteś jednym z bohaterów tekstu w "Wire" - czy myślisz, że to może być przełom?
- To nie jest pierwszy taki tekst. Miałem już w "Wire" parę lat temu cały osobny artykuł poświęcony mojej osobie i bardzo liczne recenzje, na ogół entuzjastyczne. W ogóle artykułów o mnie, moich płytach i płytach z mik.musik, w zagranicznej prasie zaliczyłem naprawdę dużo. W pewnym momencie raczej pisano o mnie tam, niż tu. Ale to wszystko działa tylko przez moment, bo i tak w sklepie płyt nie ma, a w internetowych zanim się je znajdzie, uwagę przyciągnie coś atrakcyjniejszego w lepszej cenie. Generalnie więc wzrostu nie ma. Albo jest chwilowy. Jasne, ja się za każdym razem bardzo cieszę z każdej, nawet najmniejszej wzmianki, bo może przeczyta ją jakiś David Bowie albo Byrne i powie - tak, z nim chcę! A wtedy wszystko się zmieni. (śmiech)
A czy nie jest tak, że by odnieść tam sukces, trzeba tam po prostu być? Jak Basia Trzetrzelewska.
- No, na pewno jest to pomocne. Musisz być swój lub przynajmniej oswojony, żeby tam nabrali do ciebie zaufania. Wtedy się krócej podstawowe sprawy tłumaczy. Na pewno obowiązkowo trzeba maksymalnie dużo jeździć i oglądać jak to gdzieś tam wygląda. Trzeba utrzymywać kontakty i uczyć się języków. Choć akcent pozostanie na zawsze.
Przykład Basi jest trafny - jest zdolna, ale gdyby się nie skumplowała z różnymi ludźmi, którzy są stamtąd i którzy znają tych, co decydują, bo są ich kolegami z podwórka, nie udałoby się jej to, co się udało. Jakąś ogromną gwiazdą nie jest, ale na pewno robi to, na co ma ochotę i żyje sobie spokojnie. A przecież niczego więcej do szczęścia nie trzeba.
- A jak już się jest tam i widzi się, jak to wszystko naprawdę wygląda i skąd się wzięło, albo chociaż jaki ma smak i zapach, to zaczyna się wszystko inaczej postrzegać. Warto osobiście poznać miejsca, z których ważne kwestie się wzięły. Dla mnie na przykład spacer po Manchesterze z "Panic" The Smiths z słuchawkach, widok prawdziwych gangsta raperów na stacji benzynowej w Miami Beach albo dziadek Alfonso Flores walący w kongi na ulicy w Mexico City to sytuacje mistyczne i bez słów wyjaśniające cale sedno zjawisk, które reprezentują. Ja tego poszukuję i innym polecam. To naprawdę nie takie znowu trudne. Trochę silnej woli i odwagi - i już.
Jarek Szubrycht