Morrissey w Krakowie: Guru wielkiej muzycznej sekty i martwe kurczaki (relacja z koncertu)

Jeśli zastanawiacie się, co straciła publiczność zakończonego znacznie przed czasem warszawskiego koncertu Morrisseya, to na pewno: zarzynane prosięta, mielone na żywca kurczaki i kury z podcinanymi dziobami. A oprócz tego znakomity koncert guru muzycznej sekty.

Morrissey podczas niesławnego koncertu w Warszawie
Morrissey podczas niesławnego koncertu w Warszawiefot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl

Morrissey przerwał koncert - Warszawa, 19 listopada 2014 r.

To miał być niezapomniany koncert Morrisseya w Warszawie. Taki też był, jednak nie z powodu walorów artystycznych. Wokalista po 25 minutach występu w klubie Stodoła zszedł ze sceny. Powodem, dla którego muzyk nie chciał kontynuować koncertu, miały być szowinistyczne hasła rzucone w jego stronę. Organizatorzy wystosowali oficjalne oświadczenie: "W trakcie dzisiejszego koncertu Morrisseya w klubie Stodoła w Warszawie jeden z widzów stojących blisko sceny wypowiedział niezwykle obraźliwe i szowinistyczne słowa pod adresem Artysty. Zaistniała sytuacja zmusiła Artystę do opuszczenia sceny. Zapraszamy wszystkich obecnych na warszawskim koncercie do nieodpłatnego uczestnictwa w koncercie krakowskim, który odbędzie się w Łaźni Nowej 21 listopada 2014 roku".

Przed długo wyczekiwanym koncertem Morrisseya w Warszawie spełniono wszystkie warunki wokalisty. W Stodole przez cały dzień obowiązywał zakaz palenia oraz zakaz spożywania i serwowania mięsa.fot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Nieoficjalnie mówi się, że Morrissey zszedł ze sceny, gdyż ktoś krzyknął do niego po angielsku "nie gadaj już tylko graj". To miało nie spodobać się gwieździe.fot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
fot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Widzowie tego krótkiego koncertu nie kryli oburzenia zachowaniem artysty, który według nich nie powinien dać sie sprowokować w tak prosty sposób.fot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
To nie pierwsze tego typu wydarzenie z udziałem Morrisseya. W 2009 roku przerwał on jeden ze swoich koncertów, bo poczuł mięso.fot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Wokalista pojawił się przed publicznością około godziny 20. Po pięciu piosenkach zszedł ze sceny.fot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Morrissey na scenie w Stodolefot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Morrissey na scenie w Stodolefot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Mimo nawoływań ze strony publiczności artysta nie pojawił sie już na scenie.fot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Morrissey na scenie w Stodolefot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Morrissey na scenie w Stodolefot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Morrissey na scenie w Stodolefot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl
Morrissey na scenie w Stodolefot. Marcin Bąkiewicz/mfk.com.pl

O przerwanym dwa dni temu przez artystę koncercie w stołecznej Stodole krążą już legendy. Wszystko wskazuje na to, że muzyk obraził się na kogoś z publiczności. Podobno za to, że kiedy chciał coś powiedzieć, ktoś krzyknął, żeby nie gadał tylko śpiewał. W Krakowie już wiedzieliśmy, żeby się lepiej na wszelki wypadek nie odzywać. W miejscu koncertu miało też nie śmierdzieć mięsem i papierosami. W Warszawie również obowiązywały te zakazy, ale w sumie publiczność nie zdążyła poznać aż nazbyt szczegółowego ich uzasadnienia.

Możemy domniemywać, że Morrissey jest przeciwnikiem palenia, albo po prostu przeszkadza mu dym papierosowy. Natomiast z mięsem to już grubsza sprawa...

- Cześć Kraków! - powitał ekscentryczny, a ostatnio najczęściej nazywany nadwrażliwym, muzyk publiczność zgromadzoną w Łaźni Nowej. A że zrobił to po polsku, już było wiadomo, że to nie zwykłe audytorium. To wyznawcy Morrisseya.

- Za mną jest szatan!!!! - wykrzyknął Morrissey przy pierwszych dźwiękach kultowego, smithsowego "The Queen is Dead", a w tle pojawiła się fotografia królowej Elżbiety II, pokazującej gest uznawany powszechnie za obraźliwy. W połowie utworu zdjęcie zmieniło się na wizerunek królewskiej młodej pary. Umówmy się, że księżna Kate nie byłaby zadowolona z tego ujęcia...

To nie był bynajmniej jedyny manifest podczas tego koncertu. Muzycy towarzyszący Morrisseyowi na scenie ubrani byli w t-shirty z napisem "F*ck Harvest Records", co od pewnego czasu jest wyrazem sprzeciwu działaniom wytwórni posiadającej prawa do większości ich utworów, której ostatnio w biznesie z muzykami nie po drodze. Choć smykałki do biznesu trudno jej odmówić - podobno dwa dni po pierwszym koncercie, na którym muzycy pojawili się w tych koszulkach, wytwórnia zaczęła sprzedawać... identyczne.

Od drugiego numeru było bardzo zachowawczo. Muzycy starali się nie robić zbyt wielkich przerw między trzema pierwszymi utworami, Morrissey dziękował po polsku, więc wzbudzał entuzjazm. Ale - umówmy się - umiarkowany. Bo wszyscy baliśmy się, że zejdzie ze sceny jak w Warszawie, po kilku utworach. I wszyscy baliśmy się odzywać.

Na szczęście przetrwaliśmy kolejne trzy utwory ("Suedehead", "Certain People I Know", "Istanbul") i odetchnęliśmy z ulgą, że może tym razem uda się obejrzeć ten występ do końca.

"The Bullfighter Dies" dało nieśmiały cień możliwości, że tak się stanie. To podczas tego utworu Morrissey zawładnął publiką jak na prawdziwego, podziwianego i wielbionego proroka wielkiej muzycznej sekty przystało. I tak już zostało: słuchacze spijali słowa z jego ust, rzucali kwiaty pod nogi, krzyczeli, jęczeli i wzdychali, a on - jak to guru : kokietował, uwodził, mówił, że kocha, ale krzyczał, i nauczał też.

Przy "Kiss Me a Lot" dziewczyny wzdychały. Przy "Kick the Bride Down the Aisle" wzdychać przestały, ale za to krakowianie się ucieszyli, że ich idol pochwalił nasze miasto za piękne kościoły. "How Soon Is Now?" było z kolei pięknym popisem wizualizacji towarzyszących koncertowi zakończonym spektakularną solówką na podświetlanych w rytm uderzeń bębnach Matta Walkera.

- Jestem niezwykle mile zaskoczony, że tutaj jesteście - powiedział Morrissey gdzieś między utworami. I kiedy myśleliśmy, że jest mu miło, że wpadliśmy, uściślił: "Ale nie wiem, jak to się stało, bo jeżdżąc po waszym mieście nie widziałem ani jednego plakatu mojego koncertu. Wszędzie tylko Elton John i Robbie Williams".

- Zresztą w Warszawie też żadnego nie widziałem - mówił zawiedziony. Szczerze? Znowu nam przeszło przez myśl, że to koniec koncertu... Zwłaszcza, kiedy podetknął komuś z pierwszych rzędów mikrofon pod usta, by mógł się ustosunkować do tych słów. Biedak się nic nie odezwał. Może to i lepiej.

Ale już za chwilę było pewne, że guru nie zostawi swoich wyznawców. A oni nie dali się zostawić, przekonując go intonacją jego nazwiska na modłę melodii z najlepszych stadionów świata. Odwdzięczył się niesamowitym wykonaniem "World Peace Is None of Your Business", z końcówką śpiewaną a capella w rytm wyklaskiwany przez publiczność.

Po dwóch kipiących energią wykonaniach: "One of Our Own" oraz "Neal Cassady Drops Dead" nadszedł czas na trzęsienie ziemi. - Wiem, że Kraków to miasto artystów - mówił Morrissey ze sceny. Zgodziliśmy się, bo nic nie zapowiadało rzezi. - Mam do was prośbę, weźcie to i zróbcie graffiti na mieście - powiedział pokazując szablony, które można było kupić w koncertowym sklepiku - przedstawiające krwawiącą krowę i napis: "Meat is a murder". Czyli również zapowiadającą kolejny numer. I rzeźnię.

Przy okazji obejrzeliśmy drastyczne zdjęcia z ubojni. Zabijane prądem świnie, z których spuszczana jest krew. Mielone na żywca małe kurczaczki. Większe kurczaki zabijane rzutem o ścianę. Kury z chowu klatkowego z połamanymi skrzydłami i obcinanymi na żywca dziobami. Uff, było ciężko.

Sam artysta już w kolejnym utworze śpiewał, że ma problemy z zaśnięciem. Wierzę, że co wrażliwsze osoby uczestniczące w Łaźni w jego koncercie również będą miały...

Dochodziliśmy do siebie jeszcze podczas "Staircase at the University", "I'm Not a Man" oraz "Speedway". Ten ostatni znowu zakończył się spektakularnymi bębnami, a w międzyczasie pozostali muzycy zniknęli ze sceny. O czasie.

Ale tego było stanowczo za mało. Wywołany na bis Morrissey zagrał "Asleep", cudowną, choć przejmująco smutną balladę, która wprowadziła wszystkich w niezwykle melancholijny nastrój. I kiedy już myśleliśmy, że Morrissey wyśle nas do domu w takiej atmosferze, huknęły pierwsze dźwięki "Everyday Is Like Sunday". Kolega siedzący obok, kiedy piszę tę relację, kazał mi koniecznie wspomnieć, że zilustrowane zostały zdjęciem Bruce'a Lee z kwiatami. To starszy ode mnie kolega, więc pewnie tylko część z was wie, o co chodziło. Ale było wspaniale. Zaczęło się totalne szaleństwo i piątek został dopełniony.

Agnieszka Łopatowska, Kraków

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas