Reklama

Metafizyczne słońce w Roskilde

Sobota (7 lipca), przedostatni dzień festiwalu Roskilde 2007, miała stać pod znakiem koncertów The Who (a raczej 1/2 tej formacji) i występujących kilka dni temu w Chorzowie Red Hot Chili Peppers...

Te założenia pokrzyżował nierealnie fantastyczny spektakl The Flaming Lips. Wayne Coyne i koledzy zahipnotyzowali wielobarwnym show, w którym poza muzyką był czas na kolorowe balony, przebranych za kosmitów i komiksowych superbohaterów tancerzy, potężne dmuchane figury ufoludka, Świętego Mikołaja, larwy motyla czy słońca, i przede wszystkim poważne przesłanie polityczne i duchowe.

Lider powstałej w 1983 roku w Oklahoma City formacji zaczął koncert w... dmuchanej przeźroczystej kuli, w której "przespacerował się" po publiczności pod sceną. A po powrocie na deski Orange, Wayne uraczył jeszcze fanów deszczem konfetti...

Reklama

Coyne to nie tylko świetny wokalista i artysta, ale także nieprawdopodobny gawędziarz. Podczas półtoragodzinnego koncertu Wayne opowiedział o spotkaniach z The Who, którym The Flaming Lips dedykowali dwa utwory, Red Hot Chili Peppers ("Na ich koncercie w latach 80. poznałem moją żonę" - zdradził Coyne) i tragicznym Roskilde w 2000 roku, kiedy to zespół pomimo śmierci 9 osób na koncercie Pearl Jam, postanowił wystąpić dzień później ("Muzyka jest najważniejsza i pomaga odpędzić złe duchy" - argumentował muzyk).

Zresztą Roskilde Wayne poświęcił kilka ze swoich opowieści. Wspominał między innymi, że grupa zagrała na festiwalu już 5 razy. Muzycy zadebiutowali na imprezie jeszcze w 1987 roku ("Wtedy pierwszy raz w życiu lecieliśmy samolotem" - śmiał się lider The Flaming Lips).

Nie obyło się także bez komplementów dla fanów, których uśmiechy miały "przywoływać metafizyczne słońce" oraz przesyłać "pozytywne dźwiękowe przesłanie do Ameryki".

Być może "na papierze" te słowa wyglądają śmiesznie, ale wymawiane przez Coyne'a naprawdę niosły spory ładunek emocjonalny i nie były ekspresją sztucznej pozy. Tym samym show The Flaming Lips nie był zwyczajnym rockowym koncertem, lecz celebracją "szczęścia", "miłości", "zabawy" (te trzy słowa z dużą częstotliwością padały z ust Wayne'a) i politycznej świadomości (George W. Bush był bohaterem kilku "gawęd" artysty).

Wszystko to idealnie współgrało z senno-liryczną, popowo-psychodeliczną estetyką formacji. W dwóch słowach - genialny koncert!

Później scenę główną zajęli Roger Daltrey i Pete Townshend, czyli połowa słynnych The Who. Koncertowej solidności zespołowi nie można odmówić, ale to chyba jeden z niewielu komplementów jaki ciśnie się na usta po obejrzeniu Brytyjczyków.

Oczywiście, było kilka porywających momentów. Takim było na pewno wykonanie "Baba O'Riley" (kiedy Daltrey śpiewał "teenage wasteland" przed oczami stawał mi festiwalowy kemping...), kilka "wiatraków" Townshenda czy porywające "Who Are You".

Totalnie zepsuty został sztandarowy "My Generation". Zamiast krótkiego, energicznego "kopa", otrzymaliśmy nie wiedzieć czemu rozbudowaną kompozycję, wytracającą swą rozlazłością wszystkie atuty największego przeboju The Who.

Dodam, że nie najlepiej ze względu na problemy z głosem prezentował się Daltrey, za co zresztą sam wokalista przepraszał widzów, popijając między piosenkami gorącą herbatę.

Red Hot Chili Peppers, którzy zamykali na głównej scenie sobotnie koncerty, to zespół w Polsce "nietykalny", choć ta nieposzlakowana opinia została trochę nadkruszona głosami zawiedzionych fanów po chorzowskim koncercie Kalifornijczyków. Ja niestety będę musiał dorzucić kolejny kamyczek do ogródka...

Zacznijmy od tego, że Anthony'ego Kiedisa i spółkę miałem okazję oglądać w zeszłym roku na bardzo dobrym koncercie w Berlinie. Tyle, że ten udany podkreślę występ pozostawił nie tylko uczucie niedosytu, ale także wrażenie pewnej rutyny, może nawet zmęczenia, w poczynaniach kwartetu.

Po koncercie w Roskilde odniosłem podobne wrażenie. Dobry, nawet bardzo dobry koncert, ale... Wydawałoby się, że Red Hot Chili Peppers są zobligowani do zaprezentowania czegoś ponad poziom solidności. I tego pewnie oczekują od nich fani, z którymi zespół podczas koncertu kontaktował się w "ostateczności".

Cóż, może tym razem przeszkodziło im doskwierające zimno. Panowie na scenie pojawili się w wełnianych czapkach, John Frusciante i Flea "uzbrojeni" byli w grube bluzy z kapturem, a znawca mody Kiedis założył na siebie coś w rodzaju poncza z prześcieradeł. Jedynie niewzruszony niską temperaturą Chad Smith siedział za zestawem perkusyjnym z swoim uniformie z obciętymi rękawami.

"Papryczki" nie pokusiły się o rozgrzewający przeciętnego fana - a tacy stanowią zdecydowaną większość na festiwalach - set. Podczas pierwszej godziny zespół zagrał jedynie 3 single: "Can't Stop", "Dani California" i "Snow (Hey Oh)". Drugą godzinę otworzył przebój "Californication", a reakcja publiczności - cały czas świetnie się bawiącej, chodź zauważyłem także osoby opuszczające okolice sceny Orange - najlepiej pokazała jakich piosenek wymagają od Kiedisa i spółki.

W niedzielę (8 lipca), podczas ostatniego dnia festiwalu, wystąpią między innymi Beirut, Electrelene, Wilco, Arctic Monkeys, Muse czy Basement Jaxx.

Artur Wróblewski, Roskilde

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: chili | koncert | The Who | Red Hot Chili Peppers | Słońce
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy