Reklama

Francuski pocałunek z Polską

W środę (8 lipca) w Poznaniu Jane's Addiction po raz pierwszy zagrali w naszym kraju. Miejmy nadzieję, że nie po raz ostatni.

To prawdziwe szczęście, że wreszcie zawitali do Polski, ale kolejna (trzecia!) reaktywacja takiego zespołu, jak Jane's Addiction musi budzić zakłopotanie i rodzić pytania. Przecież wszystkim wiadomo, że panowie Perry Farrell, Dave Navarro, Stephen Perkins i Eric Avery (ten ostatni z kolegami po raz pierwszy od 18 lat!) za sobą nieszczególnie przepadają (przepadali?). Zdarzały się bójki na scenie - najsłynniejsza z nich to dwurundowa bijatyka pomiędzy Farrellem i Navarro podczas pierwszej edycji festiwalu Lollapalooza w 1991 roku. Dwurundowa, bo muzycy po zejściu ze sceny wrócili odegrać bis, który skończył się... kolejnymi rękoczynami. Po drugie grupa powraca, by odegrać na koncertach wyłącznie stare - swoją drogą znakomite - kompozycje. Niby Jane's Addiction promują box "A Cabinet of Curiosities", ale to wydawnictwo to rozwinięcie wydanej jeszcze w 1997 roku kompilacji "Kettle Whistle". Wreszcie, po trzecie, każdy z muzyków próbował sił w innych projektach, ale czy poza Porno For Pyros i Deconstruction udało im się nagrać coś intrygującego? Solowe płyty Farrella czy Navarro, Banyan, The Panic Chanel, Satellite Party... Ktokolwiek? Żadna z płyt tych projektów nawet nie ma prawa stać na półce obok albumów Jane's Addiction z lat 80. i 90. Czyżby dotarło do muzyków, że tylko jeden szyld zapewnia im należyty zresztą szacunek? Jak się okazuje, wyjazd na wyczekiwany jedynie w marzeniach polski koncert jednej z ulubionych formacji może przysporzyć ból głowy.

Reklama

Z drugiej strony ta muzyka, charyzma i talent, który Jane's Addiction - jak to mówią Brytyjczycy - "zgeorgebestowali" (czyli zmarnowali w "pięknym" stylu, jak George Best swój nieprawdopodobny dar grania w piłkę)... Czyż nie można mieć odrobinę chorej słabości do zespołu, który zamiast iść w ślady rówieśników z Red Hot Chili Peppers, zrobić karierę i stać się mainstreamowym potworem, wolał się narkotyzować, kłócić, bić osiągając "jedynie" kultowy status? Takie to rzeczy przychodziły mi do głowy, kiedy "stałem po prysznicem myśląc", że zacytuję Perry'ego Farrella.

Wszystkie moje wątpliwości zniknęły po jakichś 5 minutach koncertu. Okazało się, że - to chyba najważniejsze - wspólne granie sprawia muzykom Jane's Addiction (wreszcie? ponownie?) wielką frajdę. Uśmiechy, gesty, wzajemny szacunek i sympatia biły ze sceny na odległość. I nie było w tym ani grama ściemy...

Zaczęli od monumentalnego "Three Days" (dla niewtajemniczonych - utwór o trwającej trzy dni seksualno-narkotycznej orgii Farrella z dwiema kobietami), później zagrali szybki "Whores" i tak było już prawie do końca: transowa dłuższa kompozycja (m.in. "Summertime Rolls", "Ocean Size", "Then She Did...") przeplatana była szybkim strzałem w postaci "Mountain Song" czy "Been Caught Stealing". Czyli same klasyki, żadnej kompozycji z nagranego bez udziału Avery'ego albumu "Strays". Na scenie dominował oczywiście Farrell (to niesamowite, że ten facet ma już 50 lat!). Szczupła, wysoka, ptasia sylwetka, nieprawdopodobne zdolności taneczne, całkiem niezła forma wokalna jeśli wziąć pod uwagę tzw. "bagaż doświadczeń życiowych" i pseudo natchnione, przezabawne monologi. O czym opowiadał Farrell? Między innymi pokazywał jak bardzo kocha Polskę, udając francuski pocałunek z naszym krajem. Poza tym zgrabnie przechodził wypowiedziami w utwory, nawiązując do ich tytułów (np. "W Los Angeles mamy piękne góry, dziewczyny i ocean" i tu zagrali "Ocean Size" albo "Przyjechaliśmy tutaj się z wami dzielić i coś ukraść" - po tym tekście poleciało "Been Caught Stealing"). Było również grupowe zaproszenie do LA ("Wpadnijcie tam na tak zwaną wymianę studentów. Powiecie, że studiujecie muzykologię"). Ciekawe czy ktoś skorzysta?

Drugą gwiazdą koncertu był oczywiście Dave Navarro, który nie wiedzieć dlaczego był kompletnie ignorowany przez speców od oświetlenia. Główny reflektor skoncentrowany był na Farrellu, ale przecież obok wokalisty na scenie szalał jeden z najlepszych i najbardziej charyzmatycznych gitarzystów na świecie! Skandaliczne zaniedbanie. Wracając do Dave'a, to przez długą część koncertu zmagał się z problemami technicznymi, co chwilę zmieniając gitarę i ordynując technicznemu kolejne pomysły na odkręcenie sytuacji. Udało się dopiero podczas bisów.

Niejako scenicznym tłem dla Farrella i Navarro byli basista Eric Avery (sylwetką i ruchami przypominał goryla, który urwał się z zoo i okazało się, że całkiem nieźle potrafi wymiatać na basie) i perkusistę Stephana Perkinsa (oczywiście w nieodłącznym szkockim kilcie). Ale być w cieniu takich osobowości to przecież coś... oczywistego. Z drugiej strony bez tej nieprawdopodobnie sprawnej i ciężkiej sekcji rytmicznej Perry i Dave nie osiągnęliby tak wiele, nie zabrzmieliby w ten niepowtarzalny sposób. A w Poznaniu Avery pokazał, że jego brak podczas poprzednich reaktywacji Jane's Addiction był czymś niewybaczalnym.

Koncert zakończyła oczywiście opowieść o pewnej prostytutce, która postanawia odmienić swoje życie ("Jane Says"). Utwór zagrano w "ogniskowej" wersji, ze wszystkimi członkami zespołu stojącymi u brzegu sceny (Perkins zagrał na specjalnym miniaturowym zestawie perkusyjnym) i z towarzyszeniem głosów większej części publiczności. Zresztą fani świetnie reagowali na każdy utwór zagrany w Poznaniu, co skłoniło Farrella do złożenia deklaracji, że Jane's Addiction "w niedalekiej przyszłości przy sprzyjających okolicznościach wrócą do Polski". Nie wiem, czy rzeczywiście dał się ponieść klimatowi wytworzonemu przez publikę czy zadziałało sączone przez wokalistę wino z butelki... Tak czy inaczej, trzymamy cię za słowo, Perry. Zwłaszcza, że koncert niestety nie cieszył się oszałamiającą frekwencją. Jestem natomiast przekonany, że po relacjach znajomych ci, którzy pozostali w domach, będą żałowali, że odpuścili sobie tak genialne show.

Przed Jane's Addiction publiczność rozgrzewała Peaches. Kanadyjska wokalista, która pochwaliła się polskimi korzeniami, próbowała wszystkiego, by rozkręcić publiczność. Poza klasycznymi już elementami koncertów wokalistki (intrygujące stroje i image czy wyzywające gesty), Peaches odważyła się nawet wskoczyć w publiczność i zaśpiewać jeden z utworów otoczona fanami. Fanami, których swoją drogą nie było zbyt wielu w Poznaniu - wszyscy przyjechali w końcu na Jane's Addiction... Głośniejsze reakcje wywołało także zaproszenie na scenę dwójki "polskich kuzynów" (tak przynajmniej twierdziła Peaches...) podczas "Talk To Me". Rzeczeni dżentelmeni ubrani byli jedyni w obcisłe czarne spodenki i potężne blond peruki, które całkowicie zasłoniły im twarz. Nie ujawniali się, bo wstydzili się kuzynki z Kanady czy co? Był też "duet z Iggym Popem" w "Kick It" (Iggy'ego całkiem udanie udawał klawiszowiec Peaches), gitarowe pojedynki wokalistki z seksowną gitarzystką o gotyckim image'u czy wreszcie zaprezentowanie publiczności wąsatego perkusisty ("Czyż nie wygląda jak gwiazdor porno?"). W sumie biorąc pod uwagę niesprzyjające okoliczności Kanadyjka wybroniła się i zrobiła całkiem udany "podkład" pod wieczorne święto z Jane's Addiction.

Artur Wróblewski, Poznań

Przeczytaj wywiad z Perrym Farrellem!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jane's Addiction | francuska | pocałunki | koncert | publiczność | Ocean | Poznań | pocałunek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy