Zbigniew Wodecki: To moje źródło siły...

Uśmiechnięty, zakochany w muzyce i wdzięczny swoim fanom. Jest genialnym, wszechstronnym artystą. Nam opowiada m.in. o tym, skąd właściwie w jego życiu wzięła się muzyka.

Zbigniew Wodecki dostał propozycję robienia kariery solowej w Niemczech
Zbigniew Wodecki dostał propozycję robienia kariery solowej w NiemczechKrzemiński JordanAKPA

Jest Pan po rozmowach z firmą produkującą Pana nową płytę. Jaką muzykę na niej usłyszymy?

- Dobrą. Producentem jest Rafał Stępień, świetny muzyk. Mija rok od ukazania się "1976: A Space Odyssey" - wznowienia utworów z mojej pierwszej płyty "Zbigniew Wodecki" sprzed 40 lat. Z tej okazji mamy z zespołem Mitch & Mitch sporo koncertów. Byliśmy w Katowicach, Warszawie, Krakowie. Najwyższy czas przestać koncertować i skupić się na nowych aranżacjach.

Nie tęskni Pan za "Tańcem z Gwiazdami"?

- To zamknięty rozdział, który długo trwał i bardzo mi pomógł. Dzięki niemu stałem się bardziej popularny i rozpoznawalny.

Myślałam, że Pana popularność jest efektem wybitnych zdolności muzycznych...

- Są zdolniejsi - np. Mariusz Patyra, jedyny Polak, który wygrał konkurs Paganiniego.

Doceniam Pana skromność, ale jestem ciekawa, kiedy tak naprawdę zaczęła się Pana przygoda z muzyką?

- Miałem olbrzymie szczęście, że urodziłem się w Krakowie, bo od początku byłem w rodzinie i środowisku zawodowych muzyków. Na początku była szkoła muzyczna na Basztowej 8. Tam zacząłem grać na skrzypeczkach. Potem dostałem się do liceum muzycznego, z którego mnie wyrzucono na 1. roku, bo byłem strasznym rozrabiaką. Przeniosłem się do szkoły muzycznej o charakterze zawodowym, gdzie dostałem się do klasy skrzypiec Juliusza Webera. To była nobilitacja: grałem w zespole kameralnym, poznałem zawodowych muzyków i otrzymałem dyplom z wyróżnieniem.

Dlaczego na początku nie polubił Pan szkoły?

- Bałem się jej. W dzieciństwie chciałem grać z chłopakami w piłę i strzelać z łuku, ale nie miałem na to czasu, bo musiałem ćwiczyć na skrzypeczkach. Było to bolesne doświadczenie, bo gra na instrumentach niewiele miała wspólnego z zabawą. Wymagała ciężkiej pracy, samozaparcia i... kata, którym był mój ojciec.

Ale z czasem było lepiej?

- Tak. Później do tej szkoły przyszedł Grechuta, była Piwnica pod Baranami, podróże po świecie. Śpiewać zacząłem przez przypadek, w 1971 roku. Po Famie w Świnoujściu zaśpiewałem "Everybody Loves Somebody Sometimes" w restauracji Parkowa, nagrałem pierwszy przebój, wygrałem parę festiwali, no i tak ciągnę do dziś.

Niektóre źródła jako miejsce Pana urodzenia podają miejscowość Łaziska.

- Urodziłem się w szpitalu im. Narutowicza w Krakowie, tak jak trójka moich dzieci. W tym mieście jest moje serce i grobowiec rodzinny.

Gdyby nie Kraków, pewnie byłby Pan teraz w Niemczech.

- Miałem propozycję kariery solowej, gdy pojechałem z Markiem i Wackiem na koncerty do RFN, gdzie usłyszał mnie tamtejszy menedżer. Powiedział, że jak nauczę się całego repertuaru po niemiecku i nagram płytę, za miesiąc będę największą gwiazdą w Niemczech. Ale że mieszkam w Krakowie, nie skorzystałem.

Bo który Krakus wyjechałby do Bonn czy do Hamburga na stałe?

- Ja nie, Kraków to jest moja buda i jestem jej wierny.

Przywiązuje Pan wagę do tradycji i wartości rodzinnych, prawda?

- Rodzina to coś, na co trzeba chuchać, dmuchać, ustępować. Mam to po mamie: przywiązuję się do miejsc, w których jestem i ludzi, z którymi jestem. Kocham moje dzieci, choć wiem, ile zawaliłem. Powinienem się z nimi bawić, jak były małe. Jednak częściej bawiłem się sam, robiąc karierę, a przy okazji zarabiając pieniądze.

Dzieci nie mają o to do Pana pretensji?

- Nie. Są dorosłe, wszystko rozumieją. Bardzo się lubimy.

A są do Pana podobne z charakteru?

- Nie. Każde jest inne i robi co innego. Choć wszyscy jesteśmy zagonieni, dość często się spotykamy.

Każdy ojciec w pewnym sensie jest zazdrosny o córki. Nie było Panu szkoda oddawać ich zięciom?

- Codziennie są ze mną w kontakcie telefonicznym. Takie jest życie. Im więcej będą z niego miały, tym lepiej.

Próbował Pan wywierać na dzieci presję w kwestii nauki zawodu?

- Myślałem, że pójdą do szkoły muzycznej. Poszły i... zrezygnowały. A ja im pomogłem w tej rezygnacji, bo wiedziałem, jak ciężką dolę w naszym kraju mają muzycy. Im który lepszy, tym ma gorzej. Bywa, że nie są znani, bo za dużo umieją. To trochę boli. Na szczęście dzieci robią to, na co mają ochotę.

Może więc któreś z piątki Pana wnuków pójdzie w Pana ślady?

- Tak się złożyło, że Lilka i Leo chodzą do tej samej podstawówki muzycznej, co ja. Czasami, jak ich odprowadzam, przypominam sobie siebie w wieku 7 lat z tornistrem i kanapkami.

Jak się Pan czuje w roli dziadka, będąc aktywnym zawodowo, odnoszącym sukcesy, atrakcyjnym mężczyzną w sile wieku?

- Zapominam o tym, gdy wychodzę na scenę. Ale od dziecka myślę, że czas leci i kiedyś wszyscy umrzemy. Na szczęście mam tyle roboty, że przestało mnie to absorbować. Dlatego nie zamierzam kończyć kariery, bo jak przestanę śpiewać, to znaczy, że jestem już na Rakowicach. (śmiech)

Od lat jest Pan na walizkach. Jak udaje się Panu łączyć podróże służbowe z życiem rodzinnym?

- Mam jedną walizkę, w której mam trąbkę, skrzypce i parę innych rzeczy niezbędnych do wykonania koncertu oraz szczoteczkę do zębów. Technicznie wygląda to tak, że w Krakowie mam dwa mieszkania, w tym jedno pod Wawelem, ale i tak większość czasu spędzam w samochodzie. Zawsze najlepiej czułem się w trasie. Wie pani, ja nie umiem usiedzieć w miejscu. Trzeba jeździć i grać, dopóki ludzie chcą słuchać. Gdziekolwiek koncertuję, próbuję się poczuć trochę jak w domu. Wszędzie jest bardzo miło, staram się z każdym porozmawiać, nie tak jak kiedyś, że zagrałem i uciekałem. Po prostu korzystam z tego, co matka natura dała. Skończę dopiero jak mnie przysypią.

A po koncercie w ramach relaksu: drink, kolacja, huczna impreza? 

- Nigdy nie balowałem. Lubię się napić wódki z kolegami i koleżankami w hotelu po koncercie i to już całe świętowanie. Odkąd zacząłem jeździć z zespołami kameralnymi, z Piwnicą pod Baranami, z Ewą Demarczyk, czy z Markiem i Wackiem, po koncercie odreagowywaliśmy w ten sam sposób - kolacyjka, whisky albo wódeczka w hotelowej atmosferze, bo zejście do restauracji zawsze kończyło się bólem głowy albo kłopotami.

Podobno jest Pan fanem polskich domowych pierogów?

- Najbardziej lubię to, co mi teraz szkodzi, czyli sosy, ziemniaki purée, kapustę zasmażaną, bitki, rosół z makaronem. Moim zdaniem polska kuchnia jest najlepsza na świecie. I koniec!

Jest Pan artystą powszechnie lubianym. Jakie wiążą się z tym oznaki sympatii widzów?

- Od 40 lat przychodzą na moje koncerty, sale są coraz bardziej zapełnione, biją mi brawo - i to mi wystarczy.

Dostaje Pan dużo maili?

- Nie siedzę w internecie i nie czytam Facebooka, bo nie mam na to czasu. Muszę ćwiczyć tercje, kwarty, oktawy. Troszkę na trąbce pograć to, co sobie wymyśliłem, trochę na fortepianie, żeby nie zapomnieć. Internet z jednej strony jest ściekiem, a z drugiej pokazuje ludzi o szerszych niż przeciętne horyzontach muzycznych, rewelacyjnych artystów - choćby takich jak Rafał Stępień czy Mariusz Patyra. Jestem dumny, że są wśród nas ludzie, których muzyka interesuje naprawdę.

Czasy się zmieniają. Jak Pana zdaniem zmieniła się nasza mentalność w ciągu ostatnich 20-30 lat?

- Uważam, że planeta małp się zrobiła - troszkę w kierunku orwellowskim to poszło. Jest wyścig szczurów. Wszyscy gonią za robotą, za miejscem na parkingu. Każdy siedzi w swoim laptopie i z nikim nie rozmawia. Jedyne enklawy, w których ludzie ze sobą rozmawiają są tam, gdzie wolno palić. Dlatego palę. (śmiech)

Miał Pan dużo szczęścia do ludzi.

- Wydaje mi się, że w ogóle mam szczęście i ktoś się mną opiekuje. Szef mnie lubi i vice versa. Od dziecka byłem leniem, mało ćwiczyłem, właściwie o nic się nie starałem, a zawsze ktoś mnie zauważył. Przypadkiem zacząłem śpiewać, przypadkiem ktoś to puścił, przypadkiem ktoś mnie usłyszał, przypadkiem wysłali mnie na festiwal, a później to już dalej poszło. Wszystko polega na przypadku, a to znaczy, że miałem szczęście.

A czego by sobie Pan życzył na przyszłość?

- Żeby za 15 lat zadzwoniła pani do mnie z pytaniem, kiedy możemy umówić się na wywiad.

I tego z całego serca Panu i sobie życzę. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Dorota Czerwińska

Tele Tydzień
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas