Wojtek Friedmann: Urodziłem się przy gramofonie moich rodziców [WYWIAD]

Wojtek Friedmann opowiedział m.in. o swojej ulubionej muzyce /Lidia Żulczyk /materiały prasowe

Kiedy bierzemy do ręki najnowszą książkę pisarza, podróżnika i fotografa Wojtka Friedmanna "Przezabawny pies o imieniu Kolka", dowiadujemy się z jej zakładki, że autor pisze o sobie tak - "Czytam, piszę, słucham muzyki". No i nie ukrywam, że najbardziej zaciekawił mnie ten ostatni wątek. Nie pozostało mi więc nic innego, niż wysłać zaproszenie do rozmowy.

"Jasne, działamy, odpowiem na każde pytanie, a jak nie odpowiem, to też cię o tym poinformuję" - odpowiedział tym swoim charakterystycznym głosem podczas naszej pierwszej rozmowy telefonicznej. Umówiliśmy się na pogaduchy w samo południe, ale z 12:00 zrobiła się 13:30, bo najpierw ja musiałem zrobić przegląd samochodu, a później Wojtek... naładować telefon. Rozmowa momentami jest zabawna, a momentami smutna - czyli akcja zmienia się jak w dobrym, polskim filmie.

Marcin Misztalski: Kilka dni temu natrafiłem na utwór "Grzesiek" dedykowany Grzegorzowi Przemykowi (19-letni poeta zabity w Warszawie w 1983 roku przez milicjantów - przyp. Interia). Wiem, że byłeś wtedy bardzo młodym chłopakiem, ale może masz w głowie jakieś strzępy, fragmenty wspomnień z tego tragicznego wydarzenia?

Reklama

Wojtek Friedmann: - Zaskoczyłeś mnie. Ciekawie zaczynamy. Dziękuję, że nie pytasz mnie o to, czy bardziej czuję się fotografem, czy może pisarzem. Pamiętam tę tragedię i to, co działo się później. Nazwałbym tamten okres - okresem strachu. Dorastanie w latach 80. cechowało się tym, że w domach był względny spokój, ale jako dziecko miałem -poczucie, że byłem w szponach wroga. Mówiąc o wrogu, mam na myśli system, jaki wtedy panował w naszym kraju. Przecież wielu rzeczy nie można było robić, bo panowały zakazy. Oczywiście nie wszyscy się do nich stosowali. Buntowników nie brakowało. Grzegorz Przemyk został zakatowany na komendzie i jako dzieci baliśmy się, że agresja milicji może dotknąć i nas. Byliśmy wstrząśnięci, że taka sytuacja miała w ogóle miejsce. Podobny wstrząs przeżyłem, gdy zginął ksiądz Popiełuszko. Nie mogłem nad tym przejść do porządku dziennego. Do tej pory trudno mi w to uwierzyć. Rozmawiamy wiele lat po tych wydarzeniach, a mnie nadal mrozi, gdy o tym mówię. Te wspomnienia zostały we mnie do dzisiaj.

Niektórych mrozi do dzisiaj na myśl o tym, że kilka lat później ktoś był w stanie zabić ówczesną główną postać polskiej policji - generała Papałę.

- To działo się w 1998 roku. Wtedy byłem już zupełnie innym człowiekiem, niż kiedy zabijali Przemyka. Byłem chłopakiem, który używał środków zmieniających świadomość, więc z tamtego okresu informacje są dla mnie stępione - przede wszystkim - stępione w emocjach. Nie odebrałem tej śmierci jako coś szokującego, bo wtedy Warszawa była naprawdę niebezpiecznym miejscem. W latach 90. raz w miesiącu wybuchała w tym mieście bomba. W Warszawie naprawdę było jak na Dzikim Zachodzie. Można było np. przypadkiem wejść do bramy i mieć takie problemy, z jakimi można się spotkać w Meksyku.

Wróćmy jeszcze na chwilę do lat 80. i polskich realiów. Zapytam wprost - uważasz, że muzyka, która wówczas się pojawiała, była antysystemowa?

- Oczywiście, że była. Takie treści miały ogromny wpływ na społeczeństwo. Ludzie łączyli się w słusznym celu, przeciwko systemowi, a muzyka w tym pomagała. Za przykład niech posłuży kawałek Perfectu "Chcemy być sobą", którego refren wszyscy przerabiali i śpiewali "Chcemy bić zomo" (śmiech). Utwory w stylu "Ballada o Janku Wiśniewskim" ludzie przekazywali sobie w drugim obiegu. Wielu tego słuchało i oczywiście, że wiedzieli, że te piosenki tworzone są w kontrze do systemu. Antysystemowe treści tworzyły też zespoły popularne, które nagrywały albumy dla państwowej wytwórni muzycznej Tonpress. Każdy oszukiwał cenzurę, jak tylko potrafił. Cenzorami przeważnie byli ludzie z kręgów wojskowych, więc trudno w ich przypadku mówić o wybitnej inteligencji. Im więcej było w tekście języka poetyckiego, tym łatwiej było oszukać takiego żołnierza-cenzora. Każdy bardziej rozgarnięty wiedział, o co tak naprawdę chodzi w danym utworze. Społeczeństwo w systemie totalitarnym było gnębione i niektórzy naprawdę toczyli walkę z władzami o wolność. Nie było żartów. Społeczeństwo wówczas albo walczyło z wrogiem, albo podporządkowywało się partii. Czas pokazał, kogo było więcej i kto wygrał.

Masz swoje ulubione protest songi?

- Nie uważam, że żyjemy w łatwych czasach, ale w tej chwili nie potrzebuję słuchać takich numerów. Nie należę do osób, które porównują lata 80. do teraźniejszości. Oczywiście, że mam wiele kawałków, po których mam gęsią skórę na rękach, ale dziś ich nie używam, nie zaczynam od nich dnia. W moim głośniku nie usłyszysz więc "Nienawiść do policji tak zostałem wychowany", ale... no tak zostałem wychowany (śmiech). Nienawiść do policji ze mną zostanie, ale nie oznacza to, że codziennie muszę zasypiać przy protest songach.

Ale miałeś za to taki moment w swoim życiu, kiedy napisałeś tekst traktujący o nadużyciach policji - "Policyjne miasto".

- To był mój manifest przeciwko niezałatwionym sprawom takim jak np. mój wypadek samochodowy, który spowodował policjant. Po tym zdarzeniu miałem złamany kręgosłup i w żaden sposób nie można było tej sprawy zamknąć od strony prawa. Cała dokumentacja na temat wypadku zaginęła w ferworze działań. Dokumentacja zdjęciowa z miejsca wypadku była zrobiona w nocy aparatem... bez lampy błyskowej, więc zdjęcia, które były w papierach były żartem. Na tych zdjęciach mogły być nawet imieniny wujka Staszka, bo i tak jeden wielki ch*j było widać.

Jak zakończyła się sprawa?

- Sąd orzekł, że wina była po obu stronach i zamknął sprawę. Mimo że ten policjant wjechał mi w tył samochodu, miałem dachowanie i mogłem zabić kilka osób. Nawet nie poczuł się do tego, by powiedzieć "przepraszam". Nie chcę mi się do tego wracać, bo to są emocje, które mam za sobą i ich nie potrzebuję. W numerze pojawił się też Pono i Bilon. W tym samym czasie współprodukowałem z Wacem krążek "Tak to widzę". Zrobiłem muzykę do większości utworów. W życiu nie powiem, że wyprodukowałem ją sam, bo miałem zbyt małą wiedzę o muzyce. Płyta brzmi tak dobrze, w dużej mierze dzięki talentowi i umiejętnościach Waca.

Pamiętasz moment, kiedy postanowiłeś robić muzykę i usiadłeś po raz pierwszy za bitmaszyną?

- W momencie, kiedy do Warszawy, do sklepu Mono na Saskiej Kępie zostały sprowadzone trzy MPC-tki. Wtedy wiele osób chciało rozpocząć swoją przygodę z robieniem muzyki. Jedną maszynę kupił Włodi, drugą Waco, a trzecią zgarnąłem ja. Nim ją zakupiłem, słuchałem oczywiście różnych gatunków muzycznych - jazzu, soulu. Do dzisiaj mam bardzo dużą bibliotekę płyt winylowych. Metodą prób i błędów uczyłem się robić muzykę. Rafał (Pono - przyp. red.) był jedną z pierwszych osób, która zechciała napisać tekst pod moją muzykę.

Domyślam się, że miłość do płyt winylowych została ci zaszczepiona w domu rodzinnym. Jakiej muzyki się u ciebie słuchało?

- Jazzu, bluesa, folku, muzyki klasycznej, rozrywkowej z lat 70., cudownych aranżacji z lat 80. Najbliżej mi do jazzu, którego słucham do tej pory. Zarazili mnie nim moi rodzice. Wiesz, kiedy jesteś dzieckiem, to taka muzyka do ciebie raczej nie trafia, a ja dosyć szybko znalazłem w niej swoje "coś". Nawet przed naszą rozmową słuchałem sobie albumu Bryana Ferry z płyty analogowej. Swoją drogą, można powiedzieć, że urodziłem się przy gramofonie moich rodziców. Samo odpalenie płyty z gramofonu sprawia, że przenoszę się w inne miejsce - w miejsce, które mnie uspokaja i relaksuje.

Chciałem rozwinąć to, co powiedziałeś o jazzie - że "to muzyka, która z reguły nie trafia do dzieciaków". Uważam, że jestem jedną z ofiar ludzi, którzy wmówili mi, że to muzyka, do której trzeba dojrzeć, że to wymagające dźwięki, nie dla każdego...

- A kto cię tak oszukał? Masz adres tego człowieka? (śmiech) Powinieneś to z nim wyjaśnić. Nie wolno tak wprowadzać ludzi w błąd. Na twoim miejscu żądałbym jakiegoś odszkodowania (śmiech). Ale żarty na bok. Słuchaj, nawet jeśli spojrzysz na historię samplowania - no to przecież na początku nie samplowano z innych płyt, tylko samplowano - nazwijmy je - instrumenty jazzowe. Jeden z moich ulubionych krążków to pierwsza część "Jazzmatazz". To bezbłędny projekt, który znajduje się w top 10 moich albumów. Trochę ci przerwałem zadawanie pytania, ale wiem, o czym mówisz, bo mam podobnie z bluesem. Ten gatunek jest dla mnie ekstra, ale nie powiem ci, że rozumiem go tak samo jak jazz. Leci sobie u mnie w domu, ale to nie jest mój faworyt. Możliwe, że to jest trochę to, o czym wspomniałeś wcześniej - nie mam jeszcze odpowiednio wykształconego odbioru muzycznego. Każdy czuje muzykę inaczej. To indywidualna sprawa.

To pogadajmy o tym indywidualnym odbiorze. Weźmy za przykład jazz. Jak zmienił się twój odbiór tego gatunku na przestrzeni tych wszystkich lat?

- To skomplikowana sprawa i trudna do wyjaśnienia w jednym zdaniu, ponieważ mam płyty jazzowe, które powstały dawno temu, a ja ich słucham cały czas. Mój odbiór tak zwanych klasyków się nie zmienił. Raz na jakiś czas czuję potrzebę, by puścić sobie np. "Blue Train" Johna Coltrane'a. Nie jestem muzykiem (może i dobrze), więc nie potrafię po czasie oceniać płyt od strony człowieka tworzącego, tylko słuchacza. Sięgam też oczywiście po albumy jazzowe, które ukazują się teraz. Nie zamykam się.

Wspomniałeś przed chwilą, że nie jesteś muzykiem i że może to dobrze. Od razu przypomniały mi się słowa kogoś mądrego - "Wiedza muzyczna przeszkadza w jej odbiorze".

- Ostatnio rozmawiałem o tym z moją przyjaciółką Dorotą Szelągowską - jest wybitnym znawcą wystrojów i architektury wnętrz. Dorocie coś się strasznie spodobało, ale po chwili dodała: "No tak, ale tutaj na przykład jest postarzana blacha, która mi nie pasuję do całości". "Kurde, Dorota, ale to tylko ty widzisz jako znawca tematu" - odpowiedziałem. No i teraz przełóżmy to na naszą rozmowę o muzyce. Osoba, która zarabia na muzyce, zna się na jej konstrukcji, siedzi w nutach, podziałkach i tym wszystkim, no to... taki koleś ma przecież zaburzony odbiór muzyki i jego wiedza sprawia, że zabiera sobie trochę przyjemności z jej słuchania. Zobacz, puścisz realizatorowi pracującemu na co dzień w studiu zajebisty kawałek - taki, przy którym jedziesz samochodem, otwierasz okno, wywalasz łokieć, jest lato i wszystko gra - a on ci powie, że w tym utworze źle gra bas. No to przecież popatrzysz na niego jak na głupka, a on pewnie na ciebie, bo nie kumasz, o co mu chodzi. Nie tylko w muzyce tak jest, ale i innych dziedzinach sztuki czy w ogóle życia.

No to w takim razie powiedz mi, jak ty - osoba, która na poważnie zajmuje się literami i składaniem zdań - odbierasz teksty piosenek w mainstreamowych radiach?

- No to mówię ci od razu - nie płaczę z ich powodu i nie narzekam na nie. Rozwój muzyczny idzie wraz z rozwojem gatunku. Jeżeli ogół twierdzi, że wszystko jest okej i nie potrzebuje skomplikowanych treści do szczęścia, to po co je tworzyć? Oczywiście gdzieś tam w undergroundzie takie poetyckie teksty cały czas powstają, ale to nisza. Żyjemy w erze krótkich wiadomości, znaczków graficznych, emotek. Dziś, zamiast napisać - "Tak, oczywiście będę w umówionym miejscu o godzinie 15:00", wysyła się zadowoloną buźkę i wszystko jest jasne. Nie chcę tego oceniać, ani nawet o tym mówić. Płakanie za tym, że dziś nagrywa się inne piosenki, jest błędem, ale błędem jest też niepamiętanie o tym, jak kiedyś wyglądał utwór muzyczny. Tak bym ci odpowiedział na to pytanie.

Skąd w starszych odbiorcach i muzykach bierze się takie cyniczne i zgorzkniałe podejście pod tytułem - "Kiedyś w utworach to było tyle emocji, a dziś wszystko jest płaskie i banalne". Tu chodzi tylko o sentyment, który zasłania co poniektórym rzeczywistość?

- Wszystko zaczyna się od ego. Jeżeli muzyk niczego nie osiągnął, nie ma na koncie evergreena, który jest grany od 30 lat, no to wiadomo, że będzie się buntował na to, czego nie wymyślił - "Ale to słabe. Jak oni mogą na tym zarabiać?". Dlaczego tak mówi? No bo go dupa piecze, że on tego nie wymyślił. Nie wpadł na prostotę, tylko za bardzo kombinował z instrumentami. A tu się okazało, że wystarczyło trzy razy kopnąć w werbel i włączyć w tle zsamplowane wokalizy. Jeśli ktoś ma pretensje, że muzyka się zmienia, to śmierdzi mi to z kilometra dziadem, niepogodzeniem się i frustracją. Człowiek będący zadowolony z siebie, swoich osiągnięć i momentu życiowego, w którym się znajduje, nigdy nie będzie niczego krytykował, bo nie ma takiej potrzeby i czasu na takie aktywności. Jeżeli kogoś cały czas piecze dupa, to zawsze znajdzie powód do wylewania swoich żalów - winda jedzie za wolno, światła się zmieniają, werbel źle brzmi, ktoś zmienia głos... no ku**a! Należy pamiętać, że to odbiorca "robi" twórcę, nie odwrotnie.

A jeśli już o evergreenach - masz jeden na koncie. Nie interesuje mnie, jak powstało "W aucie", bo opowiadałeś tę historię kilka razy. Bardziej interesuje mnie, co realnie zyskałeś na tym sukcesie?

- Muszę ci powiedzieć, że jako człowiek zakompleksiony, który nie dawał sobie w życiu rady z czymś takim, jak wiara w siebie, zacząłem korzystać z sukcesu "W aucie" dopiero kilka lat po jego premierze. Nie powiem ci, że w życiu nie zaczepiłem jakiejś facetki, mówiąc do niej: "O, to ten utwór? Tak to ja w nim śpiewam". Robiłem takie rzeczy. Dzięki niemu mam kilka bliższych znajomości, bo ktoś chciał poznać osobę, która napisała tak zabawny tekst.

Zapytam wprost - dużo zarobiłeś na tym kawałku?

- Nie wiem, czy ktokolwiek z nas zarobił. Nie sądzę. Najlepiej zapytać o to Roberta (Robert M - przyp. red.), który wymyślił muzykę albo innych chłopaków, którzy brali udział w numerze. To były czasy, kiedy stacje muzyczne emitowane w Polsce rozliczały się ze swoimi zagranicznymi centralami, w których nie byliśmy - że tak się wyrażę - zrzeszeni jako artyści. YouTube też był wtedy zupełnie inaczej rozliczany. Może mówię w tej chwili jakieś bzdury, ale nie zależy mi już na sprawdzaniu tego, bo i tak tych pieniędzy nie odzyskam, nawet jeśli one kiedykolwiek były do wzięcia. Wisi mi to kalafiorem. Nie ma o czym gadać.

Domykając temat - powszechnie wiadomo, że przy okazji tego numeru działo się dużo, mógłbyś więc podzielić się jakąś anegdotką?

- No mogę. Kawałek cieszył się popularnością np. w zakładach karnych. Miałem takiego znajomego, który wysłał mi informację z miejsca zamknięcia: "Słuchaj, znam cię z osiedla, wszystko się zgadza, ale nie wiedziałem, że twój ojciec handlował wapnem". Widocznie słabą mieli jakość tego radiowęzła, skoro usłyszał handel wapnem, a nie waflem (śmiech).

Nie wiem, czy z kolei twórczość tego artysty była znana w miejscach odosobnienia, ale pogadajmy o Milesie Davisie. Zmienił się jakkolwiek w twojej głowie odbiór jego kawałków, gdy dowiedziałeś się, że był "damskim bokserem"?

- Moje postrzeganie zmieniłoby się od strony moralnej w momencie, gdybym był jego zagorzałym fanem. Wiem oczywiście, jakim był geniuszem i co zrobił dla muzyki, ale lubiłem tylko brzmienie jego trąbki z tłumikiem. Ten tłumik bardziej mi się z nim kojarzy niż poszczególne albumy, do których - jeśli mam być szczery - nie wracałem po jednym przesłuchaniu. Nie jestem znawcą jego twórczości.

No dobrze, ale odpowiesz na pytanie? Bo trochę uciekasz od odpowiedzi.

- Odpowiem tak - bardzo źle w głowie zrobił mi komunikat dotyczący Woody Allena. Do tego stopnia, że przestałem oglądać jego filmy. Pojawiła się kiedyś informacja na temat tego, co łączyło go z adoptowaną przez niego córką. Byli ze sobą na tyle blisko, że później wzięli nawet ślub. Dla mnie to za grubo. Uwielbiałem stare produkcje Allena i naprawdę dobrze spędzałem przy nich czas, ale już mnie nie interesują. Zamknąłem ten etap. A co do Milesa. Może to zabrzmi nieelegancko, ale raczej wisi mi jego twórczość. Mam innych jazzmanów, po których muzykę sięgam. Żałuję tylko, że nie byłem na jego warszawskim koncercie. Mój brat był i fajnie go wspomina.

A ty fajnie wspominasz Pjusa?

- Kurczę, to jest ciekawa rzecz, bo z Karolem miałem tak, że podświadomie zamieniliśmy się wiekiem. Karol był ode mnie młodszy, ale traktowałem go jak starszego brata. Nie rozmawiałem z nim zbyt często, ale każda z tych rozmów była dla mnie ważna. On nigdy nie wcielał się w rolę mentora, ale mówił tak ważne rzeczy, że jego słowa trafiały do mnie za pierwszym razem. A ja raczej mam problem, by zrozumieć, co ludzie do mnie mówią i przeważnie ich słowa odrzucam albo się obrażam - to robię świetnie. Karol mówił szczerze i z serca. Nie radził mi, ale przy naszych rozmowach wiele razy pojawił się jakiś wątek i po jakimś czasie - miesiącu, dwóch albo i roku wracałem do niego i mówiłem mu, że miał rację. Zdarzyło mi się nawet pójść do niego na cmentarz i mu o tym wspominać. Przyzwyczaiłem się do tego, że Pjus będzie zawsze chorował, ale że mimo wszystko będzie wśród nas. Że przeżyje nas wszystkich. Niestety go już nie ma i nie zdążyłem mu dostarczyć mojej drugiej książki, jest tylko dedykacja dla niego. Przy pierwszej dostałem z jego strony konkretne uwagi i skorzystałem z nich. Uważam, że m.in. dzięki nim książka przyjęła się tak dobrze. Ostatnio spełniłem swój przyjacielski obowiązek i poszedłem do niego z książką na cmentarz. Przeczytałem mu ją przy jego pięknym kamieniu.

Możesz powiedzieć, jakie dał ci rady? Czy to zbyt prywatne pytanie?

- Oczywiście, że mogę powiedzieć, bo to były techniczne rzeczy. Po ostatniej scenie w "Baśce" napisałem jeszcze posłowie, kilka słów od autora, a Pjus powiedział, że mu się to nie podoba, że to zbędny zabieg, bo po ostatnim zdaniu zostaje ogromne wrażenie.

Dobrze ci powiedział.

- Wiadomo, że dobrze. Nigdy nie będę tego ukrywał.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wywiad
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama