Reklama

Władysław Komendarek: Jestem buntownikiem

Nazywany jest ojcem polskiej muzyki elektronicznej. Karierę zaczynał pod koniec lat 70., w legendarnej grupie Exodus. Gdy po siedmiu latach wspólnego grania zespół się rozpadł, zabrał się za eksperymentowanie z muzyką. Komponuje elektroniczne utwory pełne odniesień do punku, hard rocka, jazz i muzykę klasyczną. Oto Władysław Komendarek.

Nazywany jest ojcem polskiej muzyki elektronicznej. Karierę zaczynał pod koniec lat 70., w legendarnej grupie Exodus. Gdy po siedmiu latach wspólnego grania zespół się rozpadł, zabrał się za eksperymentowanie z muzyką. Komponuje elektroniczne utwory pełne odniesień do punku, hard rocka, jazz i muzykę klasyczną. Oto Władysław Komendarek.
Władysław Komendarek nazywany jest ojcem polskiej sceny elektronicznej /Fot. Adam Wysocki /East News

Kamil Downarowicz, Interia: Jak Pan jest teraz ubrany?

Władysław Komendarek: - Szczerze powiedziawszy... do pasa jestem nagi...

Pytam ponieważ znany jest Pan z ekstrawaganckich strojów. Ciężko mi sobie wyobrazić Pana w spranej koszulce i kapciach.

- W domu zakładam to, co mam akurat pod ręką. Wstyd się przyznać, ale spory bałagan panuje u mnie w domu. Rządzą tu głównie narzędzia czy sprzęt, na którym produkuję muzykę, a nie przedmioty typu szafa na ubrania. A jeśli chodzi o ubrania sceniczne - od 2005 roku zaczęła się moja "jazda". Bardzo dużą wagę przywiązuję do swojego wyglądu na scenie.

Reklama

Sam Pan projektuje swoje ubrania?

- Nie sztuką jest wydać 16 tysięcy złotych i kupić coś od modnego designera. Sztuką jest zrobić coś oryginalnego, czego nikt inny nie ma. Ja nie mam z tym kłopotu. Pomysłów mam wciąż sporo. Na tę chwilę posiadam 20 różnych stylizacji. To dla mnie specyficzna forma relaksu - tworzenie muzyki może być momentami nużące, więc odreagowuję, wymyślając dla siebie nowe stroje. Wykonuję je z różnych części komputerowych rozłożonych na kawałki, np. spalone twarde dyski, magnesy. Ludzie donoszą mi różne rzeczy, które są już dla nich nieprzydatne.

Używa Pan specjalnych magnetycznych butów do grania na klawiaturze nożnej organów. Może Pan o nich coś opowiedzieć?

- Największy problem jest z tym, że buty, w których chodzi się na co dzień po ulicy, nie nadają się do grania na klawiaturze nożnej, np. do organów kościelnych, których używam. Zwykły but jest za szeroki i najczęściej ma obcas. But magnetyczny musi być bardzo cienki, po to, by dobrze przylegał do klawiatury, a nie zawadzał o sąsiednie tony, powodując jakiś niepożądany brud dźwiękowy.

Nazywany jest Pan ojcem polskiej sceny elektronicznej. Podoba się Panu to określenie?

- Tak, słyszałem, że młodzi ludzie mnie tak nazywają. Nie mam nic przeciwko temu.

A propos młodych ludzi. Na evencie Posłuchane w Świdnicy, zagra Pan z obiecującymi polskimi wykonawcami muzyki elektronicznej, takimi jak: Kulczyński, Am On Bast i Chmara. Zna Pan te projekty?

- Szczerze powiedziawszy nie znałem wcześniej tych artystów, ale jak padła decyzja, że mam grać na Posłuchane, to automatyczne zwróciłem na nich uwagę i włączyłem sobie muzykę, którą tworzą. Powiem ci jakie jest moje zdanie w tej kwestii. Jestem buntownikiem. Jeżeli chodzi o tworzenie i powstawanie dźwięku, to w 120% popieram to, co się dzieje w podziemiu.

Nie cierpię konserwatywnej elektroniki. Oczywiście też przeszedłem falę ambientu, ale niektórzy wykonawcy do dzisiaj powielają coś, co ktoś zrobił już 30 lat temu. Nie wiadomo po co, skoro możliwości syntezatorów są dzisiaj niesamowite i dają wprost miliardy kombinacji. Szkoda tylko ograniczać się do "nurtu klasycznego". To jest samobójstwo dla muzyki elektronicznej. Muzyka elektroniczna będzie się rozwijać tylko dzięki ludziom głęboko otwartym. Oni potrafią stworzyć coś, co będzie inne niż przed laty.

Śledzi Pan współczesną scenę muzyki elektronicznej? Co się Panu w niej najbardziej podoba?

- Śledzę współczesną scenę elektroniczną przy okazji grania koncertów, kiedy indziej nie mam na to zbyt wiele czasu. Ale pojawiam się głównie tam, gdzie występuje wielu innych wartościowych muzyków. To, co się dzieje na "górze", mnie w ogóle nie interesuje. Bardzo ciekawe jest to, co robią ludzie w "dołach", czyli w tak zwanym podziemiu. Ja popieram taką muzę i tym samym popieram świeże spojrzenie na elektronikę - będę zawsze popierał i będę zawsze o tym mówił. Trzeba iść do przodu, a nie stać w miejscu jak jakiś Jean-Michel Jarre.

Z którym młodym polskim wykonawcą nagrałby Pan najchętniej płytę?

- Przypadkowo trafiłem przeglądając Youtube na Wojciecha Kanię. Napisałem do niego, z pytaniem, czy pozwoli mi zrobić remiks jego utworu. On przesłał mnie, co trzeba i jak będę miał wolną chwilę, to wezmę się za to. Nie wykluczone, że wejdę w tę kompozycję głębiej - a jak już to zrobię, to będę musiał zostać dopisany jako twórca. To, co przyciąga moją uwagę, to musi być coś innego, żebym ja zatrybił. Nie lubię schematu. Kiedy podana jest rzadka struktura, w której nie dzieje się zbyt dużo, to mam o wiele większe pole do popisu. W tym przypadku jest to półtorej minuty, a to można rozwinąć nawet do minut dziesięciu, tylko trzeba mieć wyobraźnię.

Każdy wykonawca może Pana zaprosić do współpracy?

- Jak mnie coś zakręci - jasne. Zostałem poproszony np. przez zespół Antigama o użyczenie kilku śladów i zgodziłem się chętnie. Chociaż chłopaki wykonują zupełnie inną muzykę niż ja. Ale robią swoją robotę naprawdę świetnie, słychać to od razu.

Występuje Pan na scenie od lat 70. Współtworzył Pan zespół Exodus, nagrywał solowe rzeczy, pracował z wieloma znakomitymi muzykami. Który okres kariery wspomina Pan najlepiej i dlaczego?

- Każdy z dłuższych okresów mojej działalności miał i nadal ma w sobie coś wyjątkowego. Teraz kiedy słucham archiwalnych nagrań sprzed kilkunastu lat, jestem zaskoczony, jak niektóre rzeczy dobrze i świeżo brzmią. Znakomicie mi się tego słucha i chętnie wracam pamięcią do chwil sprzed dwóch, trzech dekad.

Skąd w ogóle pomysł, żeby muzykę klasyczną przekładać na język muzyki elektronicznej?

- Pamiętam to bardzo doskonale. I pewnie cię zaskoczę. Zamówienie na taki rodzaj muzyki złożyła mi dawno temu pewna firma fonograficzna. To jedyny powód.

Naprawdę?

- Naprawdę. Nagrałem wtedy m.in. swoją własną wersję Beethovena. W domu znalazłem nuty i wziąłem je na warsztat. Efekt końcowy zaskoczył mnie samego. Oczywiście pozytywnie.

W swojej karierze nagrał ponad 30 albumów, który z nich jest najbliższy Panu sercu?

- Bardzo lubię płytę "Chronowizor" z 2011 roku, która ukazała się na początku tylko w Wielkiej Brytanii, co dodaje jej dodatkowego smaczku. Jeśli chcecie usłyszeć, jak brzmi współczesny Komendarek, to właśnie ten album prezentuje mnie i moją muzykę najlepiej.

Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że jeśli chodzi o muzykę, to interesuje Pana to, co jest inne, buntownicze i nieszablonowe. Takiej muzyki jest już chyba coraz mniej...

- Nie da się ukryć, że masz rację. Większość muzyków wszystko przelicza na pieniądze, na sławę. Taka wartość jak "wolność artystyczna" zupełnie zanika. Widzę to dookoła. Artyści coraz rzadziej spoglądają w głąb siebie, by tworzyć prawdziwą muzykę, wypływającą z ich serca. Nagrywają pod publiczkę i pod ścisłym nadzorem wytwórni płytowych. Nie rozumiem, jak tak można robić i nie chcę mieć z tym systemem nic wspólnego.

Ostatnio grał Pan na żywo muzykę do filmu "Metropolis". Jak Pan ocenia rezultat?

- Jestem bardzo zadowolony z końcowego efektu. Zwłaszcza, że uwielbiam "Metropolis". Ten film jest tak bogaty wizualnie, że za każdym razem mam ochotę grać inną muzykę do niego. Pierwszy raz zmierzyłem się z tym zadaniem w 2004 roku, tyle, że wtedy występowałem z całym zespołem. Teraz na scenie byłem sam. Kiedyś robiłem też muzykę na żywo do filmu "Gabinet doktora Caligari". Marzy mi się, żeby nagrywać muzykę do ambitnych, znaczących filmów. Jeśli dostanę taką propozycję, na pewno z niej skorzystam.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Władysław Komendarek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy