"Wizje i ambicje"

Hammerfall to zespół, który żartobliwie określa się mianem najlepszej niemieckiej grupy metalowej ze Szwecji, który odpowiedzialny jest za powrót mody na klasyczny, melodyjny heavy metal. Na wokalistów śpiewających wysokim głosem o smokach, latających koniach i dzielnych rycerzach walczących z wrogami metalu, na melodyjne gitarowe unisono i zapierające dech w piersiach solówki. Najnowszy album Hammerfall, zatytułowany „Renegade”, z pewnością będzie wielkim wydarzeniem w oczach fanów gatunku. Kilka dni przed polską premierą płyty z wokalistą zespołu Joacimem Cansem spotkał się Jarosław Szubrycht.

article cover
INTERIA.PL

Prześledziłem uważnie twoją muzyczną przeszłość i odkryłem, że grałeś kiedyś w zespole Satan Bloody Hell Church. Brzmi interesująco...

(śmiech) Nie mogliśmy wymyślić żadnej fajnej nazwy, bo doszliśmy do wniosku, że wszystkie najlepsze już są zajęte. Postanowiliśmy więc pobić wszystkich i wymyślić najlepszą nazwę dla metalowego zespołu, jaka może istnieć. Doszliśmy do wniosku, że Satan Bloody Hell Church pasuje doskonale! Oczywiście, od początku traktowaliśmy to jako dowcip. Najlepsze jest to, że kiedy kilka lat temu zakładaliśmy drużynę piłkarską składającą się z samych muzyków – nic profesjonalnego, po prostu chcieliśmy pokopać z kumplami – nazwaliśmy ją Satan Bloody Hell Church FC. Tylko FC nie oznaczało dla nas Football Club, ale Friendship Club – Klub Przyjaciół. Fajnie to brzmiało, ten nieprawdopodobnie zły początek i taki miły koniec nazwy. (śmiech)

Później grałeś w grupie Highlander. To już chyba była bardziej poważna sprawa?

To prawda. Highlander był dla mnie jak brama do profesjonalnego grania, wtedy właśnie zacząłem traktować muzykę serio. W 1988 roku byłem na rozdrożu – nie lubiłem swojego głosu, nie byłem zadowolony z tego, jak gram na gitarze i rozglądałem się za jakąś poważną pracą. Wtedy zadzwonił do mnie kumpel i powiedział, że jego zespół – Highlander – ma poważny koncert za kilka dni i potrzebują pomocy wokalisty. Zgodziłem się zaśpiewać z nimi ten jeden, jedyny raz... i zostałem na pięć lat, albo dłużej. Nagraliśmy tylko kasety demo, ale kilka dni temu dowiedziałem się, że Highlander podpisał kontrakt z Music For Nations. Nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć, co teraz grają. Podejrzewam, że śpiewałem z nimi większość utworów, które trafią na debiutancką płytę. Nawiasem mówiąc, gitarzystą Highlander i jednym z założycieli zespołu był Polak, Wojtek Lisicki, znany również z Luciferion.

Nie bardzo mogę w to uwierzyć, ale słyszałem, że masz na koncie również jakieś piosenki dyskotekowe?

Nie mogę zaprzeczyć. (śmiech) Traktowałem to jednak wyłącznie jako żart. Mój kumpel zrobił na komputerze trochę zwariowanej muzyki z bardzo dziecinnymi tekstami. Spodobało mi się to i razem skomponowaliśmy kilkanaście utworów w stylu, który może niezupełnie można nazwać dyskotekowym, ale na pewno popowym. W każdym razie miało to taneczny rytm i heavymetalowe wokale. Przyznam szczerze, że wiele się wtedy nauczyłem, bo zrozumiałem, że w każdej dobrej piosence – metalowej czy dyskotekowej – najważniejsza jest po prostu dobra melodia. Pamiętam jak oglądałem wtedy szwedzkie eliminacje do festiwalu Eurowizji. Myślałem, że padnę, takie to było beznadziejne. Postanowiłem wtedy, że następnego roku moja piosenka wygra. Tak się oczywiście nie stało, ale jeden z numerów, które wówczas skomponowałem, znalazł się na płycie znanego szwedzkiego wykonawcy muzyki pop. To była ciekawa lekcja. Dobry utwór to dobry utwór.


Skoro już wspomniałeś konkurs Eurowizji. Nightwish byli bardzo blisko otrzymania nominacji w rodzimej Finlandii. Czy Hammerfall nie mógłby równie dobrze reprezentować Szwecji?

Nie, to niemożliwe... Byłoby to na pewno ciekawe doświadczenie, ale czulibyśmy jednocześnie, że sprzedaliśmy własne dusze. W Szwecji najprawdopodobniej palono by nasze płyty. Zresztą Hammerfall nie pasowałby do tego festiwalu. Naszym zachowaniem na scenie i efektami pirotechnicznymi przestraszylibyśmy tamtą publiczność na śmierć.

Jak doszło do tego, że w końcu wylądowałeś w Hammerfall?

Powtórzyła się sytuacja, której doświadczyłem w Highlander - zadzwonił telefon. Nie znałem chłopaków wcześniej, ale oni słyszeli o Highlander i spytali, czy nie zaśpiewałbym na jednym koncercie. I tak nie miałem nic lepszego do roboty, więc wpadłem na próbę i tam poznałem Oscara. Zaczął coś grać na gitarze, a ja mówię, że to Stormwitch. Oscar na to: „Co?! Znasz Stormwitch?”. Ja: „Pewnie, mam wszystkie ich płyty”. Oscar: „Naprawdę? Jest jedna, której nie mogłem nigdzie zdobyć, te też masz?”. Ja: „Jasne...” (śmiech) Okazało się, że słuchaliśmy dokładnie tych samych zespołów i od pierwszej chwili zrozumieliśmy się doskonale. Zagrałem więc z nimi ten koncert o który prosili i ktoś przypadkowo nakręcił to na wideo. Kaseta wideo wylądowała jakimś cudem w wytwórni płytowej i od razu zaoferowano nam kontrakt. To była mała wytwórnia, ale jakimś cudem nagranie wideo trafiło też do Nuclear Blast kilka tygodni po tym jak skończyliśmy nagrywanie płyty. Nuclear wykupił więc kontrakt. To był czysty przypadek. Chociaż nie, tak naprawdę myślę, że wszystko było zapisane gdzieś w gwiazdach. Musiało być, bo nałożyło się wtedy na siebie zbyt wiele przypadków...

Śpiewałeś już w duecie z Udo Dirkschneiderem, Kaiem Hansenem i Andym ze Stormwitch. Czy został ci jeszcze jakiś wokalista, jakiś idol z dawnych lat, z którym chciałbyś zaśpiewać?

Większość z moich marzeń spełniła się. Pamiętam jak miałem szesnaście lat i stałem pod sceną na koncercie Accept. Myślałem sobie: „O mój Boże, jakby to było, gdybym mógł ich poznać?” Minęło parę lat i jeżdżę z tymi ludźmi na trasie, a Udo otwiera koncerty Hammerfall! Ciągle trudno mi w to uwierzyć. Bardzo dziwnie się czułem, jak półprzytomny... Przecież Udo wciąż jest królem!

Jeżeli został mi jeszcze jakiś wokalista z którym chciałbym zaśpiewać, to jest nim Geoff Tate z Queensryche. To jeden z moich ulubionych wokalistów. Tylko wolę nie pamiętać o dwóch ostatnich płytach tego zespołu. W ogóle mi się nie podobają.


Jak myślisz, czy Jesper Störmblad, który pewnego dnia opuścił Hammerfall, żeby skoncentrować się na pracy w In Flames, nie żałuje dzisiaj tego kroku?

Wątpię. Jesper był jednym z założycieli In Flames, w pocie czoła budował pozycję tego zespołu i dzisiaj mogą już mówić sukcesie. Myślę, że jego sposób gry na gitarze, bardzo heavymetalowy, doskonale pasuje do In Flames. Przecież In Flames to właściwie czysty heavy metal, tyle że z deathmetalowym brzmieniem i wokalem. Tymczasem w Hammerfall Jesper siedział za perkusją. Owszem, potrafił utrzymać rytm, zagrać kilka przejść, ale prawdziwym perkusistą nigdy nie był. Dla nas to było oczywiste, że Jesper postanowił odpuścić sobie Hammerfall, kiedy zdecydowaliśmy się przeobrazić uboczny projekt w prawdziwy zespół. Nie grał nawet na pierwszej płycie, ale zdecydowaliśmy, że musi być na zdjęciu, bo był przecież w zespole, kiedy podpisywaliśmy kontrakt i współtworzył ten materiał. Potem jednak zrobiło nam się szkoda sesyjnego perkusisty i doszliśmy do wniosku, że damy też jego zdjęcie, choćby malutkie. (śmiech)

Skoro mówimy o perkusistach, powiedz dlaczego Patrik Rafling opuścił zespół?

Żeby być częścią Hammerfall, musisz mieć te same wizje i ambicje, co reszta z nas. Patrik zagrał świetnie na pierwszych dwóch płytach i za to jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Jednak trasy koncertowe nigdy nie przynosiły mu radości. Siedział cicho za bębnami, wyglądał na zmęczonego i robił swoje, bo wiedział, że musi to zrobić. Przed perkusją uwijało się w pocie czoła czterech kolesi, a za perkusją siedział smutny facet, który nigdy nie podnosił głowy, nigdy nie popatrzył w publiczność. Dochodziło nawet do tego, że po koncercie przychodzili do mnie fani i pytali: „Co się stało Patrikowi? Czemu jest smutny? Czy zrobiliśmy coś nie tak?”. To już było przegięcie! Brali na siebie winę, za to, że jemu granie nie sprawiało przyjemności... Oczywiście, wielokrotnie rozmawiałem z Patrikiem na ten temat, ale nic się nie zmieniało. W końcu doszliśmy do wniosku, że musimy mieć perkusistę na którym można polegać, który zrobi z nami kolejny krok. Okazało się, że Magnus [Rosen – gitarzysta zespołu] znał Andersa od lat. Grali razem w zespole Billionaires Boys Club i przez kilka lat mieszkali razem w Los Angeles. Postanowiliśmy złożyć mu propozycję. Najpierw został perkusistą sesyjnym. Zagraliśmy z nim kilka festiwali i okazało się, że jest świetnym, szalonym bębniarzem. Nigdy nie wiesz, czego możesz oczekiwać z jego strony. Tańczy za perkusją, ciągle rzuca pałeczkami, robi rzeczy o których Patrikowi nigdy się nie śniło. Potrafi nawet zagrać przejście, które trwa całą zwrotkę, aż w końcu nie wiem co mam śpiewać. On jednak zawsze trafia z powrotem we właściwe miejsce. Po festiwalach zaproponowaliśmy mu więc stałą posadę. Zgodził się, ale obawialiśmy się reakcji jego żony. Wiesz, mają dwoje małych dzieci, a granie w Hammerfall oznacza, że może cię nie być w domu przez kilka miesięcy, bo ciągle koncertujesz. Na szczęście to właśnie jego żona przekonała go ostatecznie, żeby do nas dołączył.


Czy naprawdę musieliście jechać aż do Ameryki, żeby nagrać „Renegade”?

Nie musieliśmy. Musieliśmy natomiast nagrywać z Michaelem Wagnerem, a tak się składa, że on od 20 lat mieszka w Stanach. Michael wyprodukował kilka wspaniałych płyt w latach 80., szczególnie chodzi mi o Accept, a my szukaliśmy kogoś, kto pomoże nam przejść na wyższy poziom, stworzyć coś wyjątkowego. Chórki na pierwszej i drugiej płycie Hammerfall są płaskie, statyczne i pomyślałem, że właśnie Michael będzie potrafił je otworzyć, sprawił, żeby brzmiały jakby śpiewał je stadion pełen kibiców. (śmiech) Gdyby Michael mieszkał gdzieś za rogiem, w naszym mieście, nagrywalibyśmy tam, gdyby mieszkał w Polsce, przyjechalibyśmy za nim do Polski, ale ma swoje studio w Nashville, więc pojechaliśmy do Ameryki.

Czy sesja nagraniowa z Michaelem to katorżnicza praca, czy dobra zabawa?

Sto procent dobrej zabawy! Atmosfera w studiu była wspaniała, pełna luzu. Michael traktował nas jak swoje dzieci, albo najlepszych kumpli. Na czas sesji stał się szóstym członkiem zespołu. Wcześniej słyszałem mrożące krew w żyłach opowieści o amerykańskich producentach, którzy walczą z muzykami w studiu – „Jestem producentem, który sprzedał 10 milionów płyt, więc będziecie robić, co każę!”. Bałem się, że Michael mieszka już w Stanach dostatecznie długo, żeby zachowywać się jak oni. (śmiech) Tymczasem wszystkie nasze propozycje były wysłuchane, a Michael nie ingerował w ogóle w kompozycje. Jego zadanie polegało na wydobyciu z nas wszystkiego, co najlepsze.

Przed wywiadem powiedziałeś mi, że z Michaelem po raz pierwszy nagrywaliście perkusję całkowicie na żywo, bez pomocy komputera. Co jeszcze robiliście inaczej niż do tej pory?

Najważniejszą różnicą było to, że perkusję nagraliśmy w ogóle nie używając komputera. To bardziej pracochłonne, ale daje naturalne, soczyste brzmienie. Jeżeli już stać nas było na drogiego producenta, postanowiliśmy wykorzystać go, pozwolić mu odcisnąć swoje piętno na tej płycie. Na szczęście nie chciał z nas zrobić drugiego Bon Jovi, ale pozwolił nam zachować własne brzmienie, brzmienie zespołu heavymetalowego. Spodobał mi się jego sposób pracy. Zwykle nagrywa się poszczególne instrumenty po kolei – najpierw perkusję, potem bas, gitary i na końcu wokal. Tymczasem Michael doszedł do wniosku, że będziemy nagrywać po jednym utworze. Dzięki temu mogliśmy się lepiej skupić, a ja miałem do zaśpiewania tylko jeden utwór naraz. Mogłem dać z siebie wszystko, bo wiedziałem, że następnego dnia mam wolne, bo będą nagrywane bębny do następnego kawałka. Mogłem więc zostać dłużej w hotelu, albo pograć w kosza przed studiem, albo ugotować obiad dla reszty chłopaków. Dość regularnie zresztą zdarzało się, że kończyłem jako szef kuchni. (śmiech) Dzięki temu mój głos wracał do formy i w kolejnym utworze brzmiał równie dobrze. Do tej pory nagrywając wokale oszczędzałem się, bo musiałem zaśpiewać całą płytę w trzy dni, teraz w każdym utworze mój głos brzmi równie mocno i równie świeżo, bo w każdym mogłem dać z siebie wszystko.


Czy i pod względem kompozycji „Renegade” różni się od poprzedników?

Wydaje mi się, że ten album jest bardziej zróżnicowany, ale jednocześnie jest bardziej zwarty. Kompozycje są dojrzalsze, wszystko jest dobrze przemyślane, każda nuta, każda melodia ma swój cel. Pracowaliśmy nad nim bardzo ciężko. Napisanie materiału zajęło nam osiem miesięcy, dwa razy więcej niż w przypadku „Legacy Of Kings”. Poza tym na „Renegade” pojawiły się elementy całkowicie dla nas nowe. Jest ballada, od początku do końca akustyczna, bez ciężkich gitar, jest też utwór instrumentalny. Poza tym płyta zawiera wyłącznie nasze własne kompozycje, żadnych przeróbek.

Niektórzy obawiali się, że podstawowa różnica będzie polegała na tym, że na „Renegade” zaczniecie grać pop...

Nazwa Hammerfall jest jak znak handlowy, który zawsze będzie oznaczał heavy metal. Jeśli kiedykolwiek zdecydujemy się nagrać płytę pop, zrobimy to pod innym szyldem. Kiedy masz ochotę napić się coli, wiesz czego chcesz i dokładnie wiesz jak to będzie smakować, kiedy decydujesz się wrzucić monetę do automatu. Ale kiedy otwierasz puszkę a w środku jest sok pomarańczowy, krzywisz się... Nie chciałeś soku, chciałeś colę! Gdyby ludzie, którzy rozsiewali te plotki znali naszą przeszłość, wiedzieliby, że jesteśmy bardzo oddani metalowi. Jestem fanem tej muzyki od 1981 roku, od kiedy miałem 11 lat! Zanim doszedłem do Hammerfall śpiewałem przez pięć lat w Highlander a ludzie śmiali się z nas, właśnie dlatego, że graliśmy czysty heavy metal! Dlaczego dzisiaj miałbym coś zmieniać, kiedy wreszcie mogę robić właśnie to, na co zawsze miałem ochotę...

Jak się zresztą okazuje, granie metalu nie przeszkadza wam w debiutowaniu na szczytach list przebojów i dystansowaniu takich wykonawców jak Britney Spears czy Spice Girls.

To fantastyczny dowód na to, że nazwa „pop” jest rzeczywiście skrótem od „muzyki popularnej”, a nie nazwą gatunku. Nasz teledysk do „Renegade” dotarł na szczyt szwedzkiej listy przebojów, stał się bardzo popularny i uświadomił producentom, właścicielom stacji radiowych i magazynów muzycznych w naszym kraju, jak wielkie jest zapotrzebowanie na tę muzykę. Głosując na nas ludzie domagają się metalu w radiu i w telewizji. Parę lat temu producenci zdecydowali, że metal umarł, chociaż podziemie metalowe kwitło. Teraz udowodniliśmy, że ta muzyka ma przyszłość i rzesze odbiorców. Póki co, nasz teledysk utrzymuje się wciąż na pierwszym miejscu, chociaż ostatnio niebezpiecznie zbliżył się do nas Eminem. (śmiech)


Kiedy kilka dni temu miałem okazję rozmawiać z muzykami grupy Nocturnal Rites, prosili mnie, abym przekazał ci podziękowania za to, co Hammerfall robi dla szwedzkiego metalu. Twierdzili, że otworzyliście wiele drzwi, które do tej pory były zamknięte...

Dobrze, że mi to powiedziałeś... Niedawno dostałem od ich wytwórni ulotkę reklamującą ostatnią płytę Nocturnal Rites, w której było napisane, że gdybyśmy nie ukradli im korony w 1997 roku, Nocturnal Rites zajmowaliby dzisiaj naszą pozycję. Wiem, że reklama ma swoje prawa, ale to naprawdę mnie zraniło. Zawsze wspierałem Nocturnal Rites, we wszystkich wywiadach ostatnio mówię, że ich najnowszy album „Afterlife” jest najlepszą płytą, jaką słyszałem w ciągu ostatnich kilku lat, zastanawialiśmy się, czy nie zaprosić ich na trasę... Ale kiedy w zamian otrzymałem coś takiego, zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę warto im pomagać. Dobrze wiedzieć, że to nie muzycy Nocturnal Rites mają takie głupie pomysły, ale ich wytwórnia.

Razem z Oscarem prowadzicie wytwórnię płytową. Możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?

No cóż, wytwórnię traktujemy teraz jako hobby, bo nagle nasze hobby stało się regularną pracą. (śmiech) Jestem człowiekiem, który zawsze szuka sobie jakiegoś zajęcia. Kiedy Hammerfall dosięgnie szczytu, kiedy za 10 lat dojdziemy do wniosku, że zrobiliśmy wszystko, co było do zrobienia, wtedy zajmiemy się wydawaniem płyt. A na razie się tego uczymy... Wydaliśmy do tej pory jeden album, grupy Mrs. Hippie, w której zacząłem śpiewać jeszcze przed przyjściem do Hammerfall. Okazało się, że wydawanie płyt nie jest łatwym zajęciem, trzeba pamiętać o tylu rzeczach, trzeba te wszystkie sprawy załatwiać po kolei. Zrobiliśmy mnóstwo błędów, ale dzięki temu wiele się nauczyliśmy. Teraz szukamy jakiegoś utalentowanego zespołu, może dwóch, z którymi moglibyśmy współpracować. Dzięki Hammerfall poznaliśmy wielu ludzi na całym świecie i wiemy, co robić, żeby pomóc młodemu zespołowi.

Na koniec chciałbym dowiedzieć się, co robisz, że utrzymujesz swój głos ciągle w tak wysokiej formie?

Przede wszystkim rozgrzewam się. Kiedy wchodzę na scenę jestem już gotowy do tego, by śpiewać dwie godziny i nie przesilić strun głosowych. Przed koncertem piję mnóstwo wody, jakieś trzy litry. Inni wokaliści piją dużo w trakcie występu, ale wtedy jest już za późno. Woda powinna być już w organizmie. Poza tym – i to jest bardzo ważne! – jeżeli nie mamy następnego dnia przerwy, nie biorę udziału w imprezie po koncercie. Alkohol naprawdę rujnuje głos! Poza tym wiem, kiedy mój głos mówi mi „przestań!” i natychmiast przestaję... Nie staram się śpiewać na siłę, kiedy wiem, że zaczynam się męczyć. Wiesz, kiedyś myślałem, że miewam problemy z głosem, ale porozmawiałem z różnymi wokalistami i doszedłem do wniosku, że to nie ja, ale oni mają kłopoty! (śmiech) Dbam o siebie, bo chcę śpiewać jeszcze przez długie lata.


Czego serdecznie ci życzę. Dziękuję za wywiad.