Wiktor Dyduła debiutuje płytą "Pal licho": Morskie opowieści [WYWIAD]

Wiktor Dyduła prezentuje debiutancki album "Pal licho!" /Dagmara Szewczuk /materiały prasowe

W 12. edycji "The Voice of Poland" Wiktor Dyduła był jednym z najbardziej charakterystycznych uczestników i chociaż nie został zwycięzcą w show TVP, jego kariera rozwija się najmocniej spośród wszystkich finalistów. 17 marca do sprzedaży trafił jego debiutancki album "Pal licho!". - Wszystkie piosenki są na bazie moich doświadczeń, obserwacji, odczuć - opowiada w rozmowie z Interią.

Na swojej debiutanckiej płycie "Pal licho!" Wiktor Dyduła umieścił 13 utworów, znane już słuchaczom single oraz sześć nowych kompozycji, w tym dwa z gościnnym udziałem Natalii Grosiak (Mikromusic) i Oli Olszewskiej.

Michał Boroń, Interia: Szersza publiczność miała okazję poznać cię po raz pierwszy w ostatnim "Idolu". Co wyniosłeś z tego programu, czego się tam nauczyłeś?

Reklama

Wiktor Dyduła: - Wydaje mi się, że w "Idolu" byłem w takim momencie, w którym nie byłem jeszcze gotowy na nic. Byłem bardzo skryty, wszystkim się przejmowałem. Ale dużo mnie to nauczyło w takim sensie, że muszę przede wszystkim starać się pokazywać jak najwięcej. W "The Voice" miałem już zupełnie inne podejście.

Czy jakieś doświadczenia z "Idola" przydały cię się w "The Voice of Poland"? Jedni próbują do skutku wszędzie, inni w ogóle nie chcą się pchać do telewizji, jeszcze inni uznają, że raz i wystarczy. Czym dla ciebie są talent shows?

- Początkowo myślałem podobnie, że nie chcę w ogóle próbować się w programach. Jednak w "Idolu" chciałem zobaczyć, jak ocenią mnie jurorzy, którzy byli dla mnie autorytetami. Później przez jakiś czas nie próbowałem swoich sił nigdzie, bo potrzebowałem nowego impulsu. Czułem, że zaraz będzie ten moment, w którym powiem sobie, że "dobra, już starczy, Wiktor, trzeba iść na etat, ogarnąć swoje życie, bo już masz trochę lat i zaraz w ogóle spadniesz na samo dno".

To był taki mój ostatni moment, ale podszedłem do tego programu na luzie. Bardziej żeby zdobyć doświadczenia i poznać jak najwięcej ludzi, czy to z branży, czy artystów. Nie liczyłem na wysoki wynik. Chciałem po prostu jak najszybciej pokazać swoją piosenkę komukolwiek, kogo tam poznam. No i udało mi się to już na castingu, bo pamiętam, że trenerzy pozwolili mi zaśpiewać drugą piosenkę. Wybór padł wtedy na mój własny utwór i to była najlepsza decyzja, żeby zaśpiewać coś swojego.

Cieszę się, że tak to wyszło, bo miałem okres posuchy. Grałem w restauracjach, ale czułem, że to nie jest do końca to, co chciałbym zawsze robić. Ale nie wiedziałem, jak się za to zabrać, bo ani nie znałem nikogo z branży, ani też nie wiedziałem, jak się zabrać za produkcję muzyki. Na szczęście tak się to potoczyło, że w programie poznałem wiele osób. No i jeszcze po programie wytwórnia postanowiła podpisać ze mną kontrakt, mimo że nie wygrałem i idzie to teraz w dobrą stronę. Bardzo się z tego cieszę i jestem dumny.

Dla ciebie show TVP to jak sam żartowałeś "Wąs of Poland" - charakterystyczne owłosienie na pewno jest jakimś wyróżnikiem. Wizerunek jest ważny?

- Jakbym powiedział, że mi nie pomaga, to bym skłamał, bo rzeczywiście w jakiś sposób ten wąs stał się moim znakiem rozpoznawczym. Choć nie było to moim planem, żeby budować na nim wizerunek - chodziłem z wąsem na co dzień. Mój tata miał wąsa długiego i jemu pasował. Z racji tego, że jestem do niego bardzo podobny, to zawsze chciałem też tak spróbować. A to, że wokół tego zrobiło się jeszcze taka otoczka, że ludzie mnie zapamiętali ze względu na zarost, to tak zostało. Zawsze chciałem mieć wąsa jak Salvador Dali, ale ostatnio niestety miałem wypadek przy podgalaniu. Próbuję go wyhodować na nowo i teraz już na pewno będzie najdłuższy w życiu.

"The Voice of Poland" stał się w ostatnim czasie generatorem pod Eurowizję, bo uczestnicy programu często w tych preselekcjach się pojawiają, a ponoć ciebie tam w ogóle nie ciągnie - dlaczego? Nie miałeś propozycji, żeby się zmierzyć w eliminacjach?

- Nie czuję, że bym tam pasował. Ten konkurs nie jest moim obiektem westchnień i uważam, że można się spełniać na wiele innych sposobów. Aczkolwiek wiadomo, że nie można nigdy mówić nigdy. Natomiast na ten moment nie widzę siebie tam. Mam w głowie zupełnie inny plan, na swoją muzyczną ścieżkę i bardzo mi z tym dobrze.

A nikt cię nie namawiał, żebyś się zgłosił?

- Dostałem wiele wiadomości i komentarzy, żeby się zgłosić. Odezwał do mnie nawet jakiś producent z Wielkiej Brytanii, żeby napisać razem piosenkę. Odmawiałem w miły sposób, bo na razie nie jest to coś, co chcę robić. Kibicuję wszystkim, bo wiadomo, że to jest olbrzymia promocja. Mamy piękny przykład naszych młodych artystek. Choćby Sara James, której talentu jestem wielkim fanem i uważam, że to jest potencjał na pierwszą naszą taką międzynarodową gwiazdę na cały świat. Jest też przemiłą, przesympatyczną dziewczyną i kibicuję jej ogromnie.

Za sprawą pracy przed "The Voice of Poland" zostałeś nazwany śpiewającym kelnerem - a masz na koncie śpiewanie do kotleta? W jakich najdziwniejszych okolicznościach miałeś okazję występować?

- Do przysłowiowego kotleta miałem okazję występować wiele razy. To był bardzo dobry trening kontaktu z ludźmi, czy samego śpiewu, bo jednak trzeba 3 razy po 40 minut występować w takich okolicznościach, w których często większość cię nie słucha. Duży szacunek dla wszystkich muzyków, którzy grają właśnie w restauracjach czy na ulicy.

Gdy byłem kelnerem w hotelu, to pracowałem też za barem na plaży hotelowej. Wymyśliłem wtedy sposób, jak wyróżnić naszą plażę na tle innych. Mówiłem gościom, że jeśli zamówią szampana, to jest specjalna oferta, że lokalna gwiazda przyjdzie z gitarą i zaśpiewa dla nich. Zamawiali tego szampana, bo byli ciekawi, a tu ja nagle wracałem z gitarą i dla nich grałem. Często dostawałem brawa od całej plaży, co było niezwykle miłe. Niektórzy wracali po roku i pytali się, gdzie jest ten pan z wąsem, który śpiewał, bo chcą go pokazać znajomym. To był super czas i ludziom się podobało, że proponowaliśmy na plaży coś innego. Menedżerom też się bardzo podobało, bo była większa sprzedaż (śmiech).

Co ci muzycznie w duszy gra najbardziej? Wiadomo, że w telewizji o wyborze piosenek często decydują trenerzy i produkcja. Podczas przesłuchań w ciemno zaśpiewałeś "Falling" Harry'ego Stylesa - na ile twój wybór?

- W programie jest pula piosenek, bo wiadomo, że są pewne ograniczenia licencyjne, w dodatku na żywo gra tam niesamowity band, który musi się ich nauczyć. Uczestnik musi wybrać zestaw piosenek polskich i pulę po angielsku. Pamiętam, że jak śpiewałem Harry'ego Stylesa, to na końcu miałem straszną wpadkę, bo ze stresu zjechał mi ten głos. Tak byłem zdenerwowany, że na koniec wyszła taka niedoskonałość. Ale może to jest w tym piękne, bo jestem naturszczykiem. Śpiewam po prostu z serca, wyskoczyłem spod prysznica i dopiero teraz staram się nadrobić ten czas; z nauczycielem śpiewu próbujemy wyprowadzić moje wszystkie złe przyzwyczajenia.

Od "The Voice of Poland" minęły już prawie dwa lata, nie mówiąc o "Idolu". Przechodząc już do płyty - jak dużo materiału powstało przed tym pierwszym programem? Jak wyglądają proporcje, ile tu jest całkiem nowych utworów?

- Bodajże cztery piosenki były stworzone jeszcze przed pandemią. Mieliśmy zamysł z producentami, z którymi robiłem te numery, że wydamy je jako zespół, ale przyszła pandemia. Nasze plany się trochę pozmieniały, mieszkaliśmy od siebie daleko, więc to było wszystko logistycznie bardzo trudne.

Kilka utworów miałem przygotowanych w szufladzie, gitara plus wokal i potem pracowałem nad nimi z producentem. A kilka z nich powstało tak po prostu od zera w studio, na przestrzeni kilku miesięcy. Więc całe zestawienie jest dość różnorodne. Niektóre z tych utworów grałem jeszcze w restauracjach w Gdańsku.

"Santorini płacze po nas dziś, nie ukrywam, ja płaczę razem z nim" - jak bardzo to autobiograficzna piosenka? I ogólnie, czy "Pal licho!" to zapis autentycznych przeżyć Wiktora Dyduły?

- "Santorini" jest zdecydowanie moim najbardziej osobistym tekstem. Bardzo się cieszę, że ta piosenka powstała, że udało się ją dopiąć do końca, bo ona chyba najdłużej leżała w szufladzie. Wszystkie piosenki są na bazie moich doświadczeń, obserwacji, odczuć. Staram się zawsze pisać tak, żeby osoba, która tego słucha, powiedziała: "A dobra, niech mu będzie, wierzę mu, to słychać, że wie o czym śpiewa". To jest dla mnie największy wtedy komplement, jak ktoś powie, że słychać, że to moje słowa. A jeszcze jak się utożsamia z nimi, to już w ogóle jest niesamowita sprawa.

Z kim pracowałeś nad tymi piosenkami? Kto ci pomagał w nagraniach? Konsultowałeś się może z Baronem i Tomsonem, czy znajomość skończyła się po tym, jak zgasły kamery i wszyscy się rozeszli?

- Znajomość się nie skończyła, co jakiś czas do siebie piszemy, ale akurat jeśli chodzi o utwory, to konsultowałem je zawsze albo z producentem, albo z rodziną (to zdecydowanie moi pierwsi odbiorcy). Od jakiegoś czasu staram się te demówki pokazywać jak najwęższej grupie, bo jeśli pytam zbyt wiele osób o opinie, to zaczynam mieć mętlik w głowie, czy to na pewno jest dobre.

Na płycie nie jesteś tylko ty, bo są dwa duety - z Natalią Grosiak i Olą Olszewską. Tę drugą telewizyjna publiczność może pamiętać z "The Voice Kids". Jak na siebie trafiliście?

- To, że są to dziewczyny, to nie jest przypadek, bo akurat pasowała nam płeć żeńska. Tak sobie wymyśliłem, żeby w tych dwóch utworach był dialog między mężczyzną a kobietą. Producent, z którym robiłem piosenkę "Ostatnie takie słońce", czyli Piotr Pluta, współpracuje z zespołem Mikromusic, dzięki czemu zapytaliśmy Natalię, czy by zechciała zaśpiewać w tym utworze. Zgodziła się, co jest dla mnie ogromnym zaszczytem. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że zaśpiewała tekst, który napisałem.

Jeśli chodzi o Olę, to niedawno trafiłem na jej twórczość. Bardzo mi się spodobał jej głos - jest bardzo utalentowana, bardzo miła i pracowita. Akurat w tym utworze miał wystąpić ktoś inny, jednak ostatecznie się to nie udało. I na szczęście Ola po prostu zleciała jak z nieba. Sesja nagraniowa była cudowna, bo mnie nie wychodziło, a ona wskoczyła w rolę trenera mentalnego i postawiła to wszystko na nogi. Cieszę się, że się zgodziła i myślę, że to nie jest przypadek, że tak właśnie miało być. Wróżę jej świetlaną przyszłość, bo naprawdę jest bardzo pracowitą osobą.

Oba te duety to są w pełni twoje teksty czy dziewczyny też miały okazję coś dorzucić od siebie?

- Jeśli chodzi o "Ostatnie takie słońce", czyli utwór z Natalią Grosiak, to tam napisałem cały tekst sam. Piotr Pluta, czyli producent, dorzucił tam swoje kilka linijek, bo zawsze wolę skonsultować z nim i razem pozmienialiśmy parę fraz. Większość tego tekstu napisałem w busie, jadąc na koncert, co było dla mnie nowym doświadczeniem.

A jeśli chodzi o "Nasze morze", czyli utwór z Olą Olszewską, to miałem już tam dużo fraz napisanych, a później jeszcze z Olą dopisaliśmy jej zwrotkę i bridge. Więc w sumie to powstało wspólnymi siłami.

Materiał jest gotowy, do premiery jeszcze moment - czy ten etap jest najtrudniejszy, bo nic już nie można zmienić, a jeszcze nie ma się możliwości sprawdzenia, jak płytę odbierze publiczność?

- Tak, to jest trudny czas ze względu na stres, bo to mój płytowy debiut. Plus to co mówisz, że nie mam już wpływu na nic, wszystko już zamknięte. Szkoda, że to nie jest jak z filmem, który się wrzuca do internetu i jest już od razu. A tutaj trzeba czekać nawet kilka miesięcy.

To dosyć trudne, ale stres przeplata się ze szczęściem. To jest bardzo trudna praca i nawet sobie nie wyobrażałem, z czym to się je: produkcja swojego albumu, promocja i cała otoczka. Jestem dumny, że mi się to udało, tym bardziej, że jestem naprawdę osobą niezorganizowaną, roztrzepaną. I mega jestem wdzięczny osobom, które mi w tym pomogły: wytwórni, producentom i wszystkim, którzy byli zaangażowani w robienie tej płyty. Naprawdę jestem przeszczęśliwy, że się udało.

Odnosząc się do tego, że jeszcze nie wiesz do końca, jak płytę odbierze publiczność - z wypuszczonych singli najlepiej (jeśli chodzi o cyferki) zostały przyjęte utwory "Koło fortuny" i "Dobrze wiesz, że tęsknię". Twoim zdaniem te piosenki to dobra reprezentacja płyty, czy jednak jest ona na tyle różnorodna, że i tak trudno sobie wyrobić zdanie na temat całości na podstawie tylko tych dwóch utworów?

- Przede wszystkim wychodzę z założenia, że wyświetlenia, odtworzenia i tak dalej nie są wyznacznikiem jakości i ładunku artystycznego. Bardzo mi miło, że te utwory zostały tyle razy odtworzone, jednak staram się nie sugerować, nie przejmować liczbami, czy są wystarczając wysokie, bo wiem, ile w to pracy włożyłem, wiem, ile znaczą dla mnie te teksty i te piosenki. Ważne, by słuchacz mógł odnaleźć wartość w piosence, bez względu na to, czy będzie ona miała 20 tysięcy, czy 50 milionów odtworzeń.

Jeśli chodzi o moje dwa najpopularniejsze utwory to myślę, że jak komuś zależy na tym, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o mnie, o mojej twórczości, to sprawdzi płytę, która rzeczywiście jest różnorodna. Znajdą się na niej utwory energiczne, są też bardziej balladowe. Cieszę się, że to tak wyszło, że album ma wiele odcieni.

Mój czas do tej pory był dosyć burzliwy, różnorodny, poszukiwawczy. I ta płyta również jest taka poszukująca. Tytuł też dobrze podsumowuje to wszystko, czyli "Pal licho" - gdy coś nie wyjdzie, można tak powiedzieć i iść dalej, zamknąć jakiś etap. Mam nadzieję, że ludziom się spodoba to, co tam przygotowaliśmy, że ktoś włączy tę płytę i będzie zaskoczony i to będzie zaskoczenie pozytywne.

Mówisz o tym, że starasz się nie patrzeć na te cyferki. Mówi się też, że muzyka to nie wyścigi, nie zawody. Ale ciężko chyba się od tego całkowicie odciąć, bo z jednej strony są różnego rodzaju listy przebojów, zestawienia bestsellerów, wyniki streamingu, liczba fanów w socialach. Czy jesteś w stanie się od tego w jakimś stopniu w ogóle odciąć, nie patrzeć na to kompletnie? Czy jednak gdzieś tam w tyle głowy raz na jakiś czas, gdzieś tam sobie różne rzeczy sprawdzasz z tymi cyferkami?

- Trzeba myśleć długofalowo. Teraz największym celem dla mnie jest zbudowanie swojej grupy odbiorców, którzy będą słuchali mnie i tego, co mam do zaproponowania. Że będą przychodzić na koncerty. Jeśli zdarzy się przy tym wszystkim jakiś mega przebój, który będzie leciał wszędzie, to tylko pomoże mi w zebraniu tej grupy. Chcę, żeby to było moje życie, że będę mógł dalej tworzyć i proponować ludziom niezapomniane emocje.

Niedawno skończyłeś 25 lat, co podsumowuje piosenka "Ćwierć wieku". Czy jesteś zadowolony z tego, co się wydarzyło do tej pory?

- Jestem bardzo zadowolony. Jestem bardzo szczęśliwy, aczkolwiek miewam a propos mojej metryki momenty, w których zastanawiam się, czy wszystko nie dzieje się zbyt późno. Widzę bowiem artystów, którzy mają 17 lat i już robią niesamowite rzeczy. Ale potem staram się uszczypnąć, mówić: "Ej, Wiktor, ogarnij się!".

"Pal licho"!

- Tak jest, dokładnie! Wszystko się wydarzyło tak, jak miało się wydarzyć. Robię sobie takie projekcje, że być może gdybym miał teraz 16 lat, to by mi coś odwaliło, albo coś by się nie wydarzyło - że to wszystko prowadziło do tego momentu. Też widzę wartość tego mojego wieku, nadal jestem młody, jednak już czegoś się nauczyłem. Na przykład pracując w gastronomii nauczyłem się kontaktu z ludźmi, słuchania ich, pokory. To są te wartości, które teraz tylko pomagają mi w tym, czym obecnie się zajmuję.

Jeszcze jeden aspekt, a propos tego ćwierćwiecza i mini-kryzysu z nim związanego. Jestem z małej miejscowości, w której dominuje model: młody człowiek w wieku 25 lat już powinien myśleć "działka, dom, żona i dzieci". Często porównywałem się do tych ludzi, że również powinienem wkroczyć na tę ścieżkę, że powinienem mieć ogarnięty etat, ogarnięte życie. Każdy jednak ma swój czas, swoje rzeczy, swoje potrzeby.

Pamiętam, że rozmawiałem z kolegą w sklepie w mojej miejscowości, już po pierwszych piosenkach w "The Voice". On mówi, że wyjechał, żeby zarobić na działkę, że już dom stawiają. Odpowiadam: "Wow, super, gratulacje", że się cieszę, że mega i że zazdroszczę, że ma tak poukładane. A on na to: "Wiktor, ty masz super, robisz to, co kochasz, spełniasz marzenia, jest ciekawie u ciebie w życiu, a ja to mam zwykłe przeciętne".

Uświadomiłem sobie, że często zapominamy o tym, co jest wartościowe i że muszę docenić, że mogę robić, to co kocham i że mi to też w jakiś sposób wychodzi, że jest ktoś, kto tego słucha. Cieszę się, że powstała piosenka "Ćwierć wieku", bo ona też mi w tym pomogła.

Jak w takim razie widzisz siebie na scenie za powiedzmy 10, 20 lat? Co byś chciał osiągnąć, bo nawet w piosence "Struś" sam pytasz o swoją przyszłość?

- Myślę, że wiele ludzi w podobnym wieku zadaje sobie to pytanie. Gdzie siebie widzę za 5, 10 lat? Na pewno na scenie i widzę wypełnione kluby przede wszystkim. Moim marzeniem jest wystąpić w Stanach Zjednoczonych dla Polonii, niekoniecznie musi być to duży koncert. Myślę, że mi się to uda.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wiktor dyduła
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy