WaluśKraksaKryzys: "Byłbym idiotą, gdybym cokolwiek chciał zmieniać" [WYWIAD]

Kiedy debiutował, narobił niezłego zamieszania na polskim rynku muzycznym. Teraz udowadnia, że nie był tylko chwilową sensacją i ma w zanadrzu jeszcze wiele niespodzianek. WaluśKraksaKryzys wydał właśnie trzeci album - "+ piekło + niebo +", który jest szczerą do bólu opowieścią o życiu i śmierci, nałogach i terapii, religii oraz miłości.

WaluśKraksaKryzys porozmawiał z nami o swojej najnowszej płycie
WaluśKraksaKryzys porozmawiał z nami o swojej najnowszej płycieJakub Kamiński East News

Anna Nowaczyk, Interia: Piekło czy niebo?  

WaluśKraksaKryzys: - To i to. Nie ma jednego bez drugiego, jak yin i yang. Żeby była jakaś równowaga, to musi się dziać coś po jednej i po drugiej stronie.

Przyznam, że od dawna żaden album nie zaskoczył mnie tak bardzo jak twoja nowa płyta. Zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego, co i jak grasz, a tu nagle niespodzianka! 

- Dziękuję bardzo. Mam nadzieję, że ludzie będą zaskoczeni. Ja sam ze sobą nie chcę się nudzić, nie chcę kopiować poprzednich płyt i droga, jaką obrał choćby David Bowie, który z płyty na płytę potrafił całkowicie się zmienić, bardzo mnie jara. Takie eksplorowanie dźwięków, form artystycznych i robienie czegoś po raz pierwszy.

"+ piekło + niebo +" to nadal brudne dźwięki, do których przyzwyczaiłeś fanów, słychać, że znowu zrobiłeś wszystko po swojemu, ale nagle pojawiają się tam zgrabne melodie, jakaś psychodelia. Jeśli chciałeś pokazać coś świeżego, to udało ci się.  

- Super! Przy tej płycie dokopałem się do nowych pokładów zajawki tym, co robię. Kupiłem gitarę basową, po raz pierwszy komponowałem partie basowe bez użycia komputera, po prostu sobie grałem. Mimo że wydaję płyty co dwa lata, to jednak żyję, słucham muzyki, oglądam filmy i czytam książki cały czas. Co dwa lata jestem więc na początku jakiejś sytuacji artystycznej i fajnie, że to słychać.

Czy w takim razie przy każdej płycie w pewnym sensie czujesz się trochę jak debiutant?  

- Trochę tak i to z wielu powodów. Przy pierwszym albumie, wiadomo, rzeczywiście byłem debiutantem i wychodziłem z domu ze swoją muzyką. Przy drugiej płycie zacząłem grać na coraz większych scenach i organizować swoje życie wokół sztuki. Teraz, przy trzecim albumie, czuję, że znowu coś zaczynam, tylko już z trochę innej pozycji. Kolejny raz robię coś od zera, co jest dla mnie abstrakcją, bo jeśli się o mnie rozmawia albo porównuje, to już do osób, które na polskiej scenie są od dawna i to jest spełnienie takich szczenięcych marzeń. Nagle gram obok Krzyśka Zalewskiego albo widzę się na scenie z Bedoesem. Jestem wdzięczny za takie sytuacje, bo spotykam inspirujących ludzi, otaczam się nimi, a dzięki temu moje życie staje się fajniejsze i bardziej poukładane.

Tym razem już chyba wszedłeś do studia pewny siebie, mogłeś się poczuć jak prawdziwy szef tego projektu, prawda?  

- Trochę tak, ale nie byłem do końca szefem, bo działałem w tandemie z Andrzejem "Gienią" Markowskim. Poznaliśmy się przy okazji udziału w Męskim Graniu rok temu. Mimo różnic pod kątem doświadczenia, wieku, wszystkiego w sumie - a może właśnie dzięki temu - coś zaiskrzyło. Bardzo dużo Andrzejowi zawdzięczam. Myślę, że sprzedał mi takie kompendium wiedzy człowieka działającego w szołbiznesie. Pewnie przez kolejną dekadę nie nauczyłbym się, ani nie dowiedziałbym się o życiu tylu rzeczy, ile Gienia mi przekazał, również w rozmowach.

W tym wszystkim chyba chodzi właśnie o relacje i rozmowy. A najwięcej nauczyłem się od Andrzeja chyba ostatniego dnia nagrywania albumu. Kiedy już przeżyliśmy cały proces, lepsze i gorsze chwile, to doszliśmy do wniosku, że Gienia był właściwie "przyjacielem płyty", bo jego funkcja wykraczała daleko poza kwestie muzyczne. Dzięki niemu też album zmiksował Marcin Bors. To jest w ogóle wielowątkowa historia, ale cieszę się, że do tego doszło, bo bałem się Marcina (śmiech). Słyszałem legendy o nim, poza tym zobacz, jaki on ma dorobek. Myślałem, że to nie jest miejsce, czas ani człowiek dla mnie.

Nie odezwałbyś się do niego sam?  

- Nie, nie ma opcji. Ale tak wyszło, że Gienia był jakimś pośrednikiem i trafiłem do najbardziej utytułowanego producenta w Polsce, z potężnym dorobkiem. To była kolejna inspirująca osoba i kolejna porcja wiedzy, jaką nabyłem. Myślę, że może gdzieś przy siódmej płycie wkroczę do akcji jako szef, ale na razie mam jeszcze dużo do poznania i nauki, wiele błędów do popełnienia po drodze.

Kiedy zaczynałeś, zostałeś właściwie rzucony na głęboką wodę, bo szybko zrobiło się wokół ciebie zamieszanie i musiałeś przejść taki przyspieszony kurs funkcjonowania w branży muzycznej. Oczywiście miałeś znajomych, doradców, ale pewnych rzeczy po prostu trzeba się nauczyć samemu, przeżyć je. Co było dla ciebie wtedy największym szokiem?  

- To, że niestety miałem doradców (śmiech). Zaskoczył mnie sam początek, kiedy myślałeś, że jestem dla tych wszystkich ludzi anonimowy. Był taki wieczór, akurat podczas Męskiego Grania, że zacząłem się wszystkim przedstawiać, a ci artyści odpowiadali, że świetnie mnie znają. To, że ludzie mnie wspierali od początku, bardzo mnie zaskoczyło. Bez tego nie byłbym na pewno tu, gdzie jestem i nie mógłbym się tak bardzo koncentrować na muzyce. Mój przypadek w ogóle jest o tyle ciekawy, że nie wziąłem się z TikToka, talent show ani innych sytuacji, które dają ci mega duży zasięg i bazę fanów. Chyba przekonałem ludzi do siebie tym, że niczego nie udaję i nawiązuję do tradycji punk rocka, po prostu muzykowania. Myślę, że przy Gieni rozwinąłem się jako gitarzysta.

Do tej pory tworzyłem muzę na zasadzie robienia bitów. Nie interesowało mnie, jak to wyjdzie na żywo, a później było kombinowanie, połowa leciała z komputera (śmiech). Teraz cenię sobie muzykowanie, spotykanie się i piękne granie na instrumentach, myślenie o zespole, brzmieniu. Co jeszcze mnie zszokowało w branży? To, że twarze z pierwszych stron gazet i billboardów są inne, niż mogłoby się wydawać, co czasem wywoływało bardzo śmieszne sytuacje, ale one akurat nie nadają się do opowiadania. Może kiedyś napiszę książkę i zarobię na tym sporo pieniędzy (śmiech)?

Wiele osób urzekła w twoich piosenkach szczerość. Nie owijasz w bawełnę i opowiadasz, zwłaszcza na nowej płycie, o rzeczach czasami bardzo trudnych i bolesnych. Niektórzy po przesłuchaniu tego albumu mogą się poczuć, jakby dostali obuchem w głowę. 

- Mam nadzieję, że tak właśnie będzie. Filmy science-fiction są niesamowicie odjechane, ale rozumiemy, że miecz świetlny to jednak miecz i może przeciąć wszystko na swojej drodze. Życie nie musi być tak skonstruowane, żebyśmy wszystko od razu rozumieli. To, że moje teksty są takie, a poza sceną zachowuję się inaczej, niż kiedy je śpiewam, wynika z pewnego wyczucia, poukładania sobie życia. Tu i tu jestem na milion procent prawdziwy. Nawet jeśli kogoś okłamuję, w pewnym sensie też jestem w tym autentyczny, bo nie przerobiłem sobie czegoś w bani. Doda też jest prawdziwa w byciu Dodą. Ona akurat jest zaj**iście prawdziwa. W byciu influencerami i w tym, że oni robią swoje piosenki, w tym całym kłamstwie też jest jakaś prawda. Wszyscy wiemy, że ci ludzie nie są muzykami, tylko ich udają.

A moje nowe utwory? One cały czas są o mnie. Wiem, że każdy artysta tak mówi: "to moje najbardziej intymne teksty i tak dalej". Natomiast przy tej płycie mocniej skupiłem się już nie na używkach na przykład, lecz starałem się szukać czegoś głębszego. W momencie tworzenia albumu byłem akurat w terapii i cofałem się do niepozornych czasem sytuacji, o których wydawało mi się, że już zapomniałem, tymczasem one wpływają na codzienność.

To nawet nie jest tak, że kiedy przebiega mi przez drogę czarny kot, to odprawiam rytuały, żeby uniknąć pecha, tylko to objawia się nawet w jakichś mikrolękach. Wiesz, boli cię kręgosłup albo szumi ci w uszach. Nagle człowiek identyfikuje swoje problemy i okazuje się, że prostą wizualizacją, hipnozą, medytacją czy choćby myśleniem jest w stanie ułatwić sobie życie. Na tej płycie próbowałem przemycić te głębsze przemyślenia.

Nie miałeś nigdy takiej sytuacji, że coś napisałeś, wydałeś i pomyślałeś, że może powiedziałeś za dużo?  

- Nie, nie. Myślę, że nikogo nie krzywdzę swoimi tekstami, nie nagrywam dissów, nie angażuję się w tego typu sytuacje. Po wiadomościach, które dostaję od ludzi, czy po rozmowach przy okazji koncertów czuję, że nie mówię wcale za dużo. Mówię właściwie głosem wielu osób. Kiedyś podczas wywiadu zostałem zapytany o najmocniejsze sytuacje fanowskie i naprawdę czasami dostaję wiadomości na styku życia i śmierci. Dziennikarz wtedy trochę to zbagatelizował, ale wierz mi, bywa, że ludzie piszą mi bardzo mocne rzeczy.

Jeśli mogę kogoś wesprzeć, choćby zwykłym "hej, trzymaj się ramy", to robię to, bo dla ludzi to czasem sporo znaczy. Myślę, że tak jak niektórzy zakochują się przy jakichś utworach, tak inni radzą sobie z trudnymi życiowymi sytuacjami na przykład przy pomocy mojej muzyki. To super, bo to, co robię, traktuję trochę ezoterycznie, na przykład koncerty są dla mnie jak msze.

Ostatnio rozkminiałem, dlaczego kościoły wyglądają, jak wyglądają. Przyszło mi do głowy, że to są po prostu dobrze skonstruowane instalacje sceniczne. Ludzie wchodzą, są pod wrażeniem tych wszystkich dzieł sztuki, dźwięku, organów. Wszystko jest jak na fajnym koncercie. Brakuje tylko świateł. Ja na przykład setlisty na występy tworzę trochę jak obrzędy religijne. Początek musi być odpowiedni, koncert ma swoje tempo, potem przychodzi finał i ludzie mogą z tymi wrażeniami po występie zrobić, co chcą. Dlatego nigdy nie myślę, że mówię o czymś za mocno, bo tak ma po prostu być, to ma dotykać najgłębszych emocji i instynktów.

Nie bałeś się na przykład zburzenia mitu mocnego rockmana, bo niewiele osób z tego świata śpiewa o terapii. Może akurat dzięki twoim piosenkom ktoś zgłosi się po pomoc, której potrzebuje? 

- Wydaje mi się, że 70 procent sceny mogłoby spokojnie nawijać o tym, o czym ja śpiewam, o tych trudnych tematach.

To dlaczego artyści tego nie robią?  

- Dlatego, że to źle wygląda w reklamie coli (śmiech). Wracając do terapii: trafiłem na nią zupełnie przypadkiem. Bolał mnie brzuch i gastrolog skierował mnie do psychiatry, żeby sprawdzić, jak radzę sobie ze stresem i czy można mi jakoś pomóc. To było dla mnie wtedy tabu i etap nie do przeskoczenia. Wydaje mi się, że od dawna potrzebowałem takiego wsparcia, ale wiesz, dostępność takich usług, zwłaszcza w małym miasteczku typu Skała, jest właściwie zerowa. No i pierwsze kroki są najtrudniejsze, możesz trafić na kogoś, kto akurat ci nie pasuje, musisz szukać dalej, nie wstydzić się. Wydaje mi się, że jeśli będę o tym otwarcie mówić, to mogę ułatwić komuś zadanie i pomóc podjąć decyzję, która w obecnym świecie jest totalną normalnością. Przecież wpływamy na gospodarkę hormonalną przebodźcowaniem i social mediami, chodzimy na siłownię i zażywamy białko albo kreatynę, bierzemy witaminę D, pijemy tran. Tak samo można brać leki od psychiatry.

Ludzie myślący dzielą wszystko na używki i zdrowe rzeczy. Fizyk Andrzej Dragan twierdzi na przykład, że - w uproszczeniu - człowiek jest istotą, która ma się rozmnażać i odróżniać truciznę od pokarmu. W takim razie dla mnie leki psychotropowe nie różnią się niczym od pomarańczy. Jeśli coś ma na mnie dobrze wpływać, to chętnie to zażywam i pracuję nad sobą. Dzisiaj jestem przekonany, że to jest fajne. Wiesz, przecież nie jest tak, że walę masowo Xanax, bo mnie chodzi o długofalową stabilizację emocjonalną. Leki są tylko elementem całości, ale uważam, że warto korzystać z pomocy, jeśli ktoś jej potrzebuje, nie ma się czego bać.

Rozmawiam ze znajomymi, którzy mają wiele obaw dotyczących terapii i często to są już dyskusje po lampce wina, czyli w momencie, kiedy ludzie się otwierają. Jeśli ja się świetnie czuję i jestem już coraz bardziej bezpośredni w tych rozmowach, od razu mówię: "Popatrz ma mnie!". Byłem teraz z kolegami na tygodniowym rejsie. W ogóle to były pierwsze wakacje w moim życiu. Poleciałem na Islandię, na pięć dni, również pierwszy raz w życiu leciałem samolotem. Przy okazji dużo nagrywałem kamerką i robię z tego teraz wizualizacje do albumu. W każdym razie byłem na Islandii, a potem na jachcie u wybrzeży Neapolu. I wiesz co? Z każdym dniem tej podróży rosłem w siłę. Cieszyłem się każdą chwilą i odkryłem, że podoba mi się takie życie.

Nawet sprawiasz wrażenie spokojniejszego i bardziej zadowolonego człowieka niż jeszcze kilka lat temu.  

- Bo totalnie jestem! Nadal mam w sobie światło i mrok, chyba w tych samych proporcjach, ale nauczyłem się trochę nad tym panować, chociaż jestem taką gąbką, która wszystkim nasiąka. Ale dziękuję! Pewnie jak każdy młody człowiek miałem w głowie wielkie marzenia i idee, nadal je mam, jednak wiele rzeczy skonfrontowałem już z rzeczywistością. Wiem, że lot w kosmos rakietą, żeby nagrać relację na Instagram, mieć sporo lajków i ofert współpracy, jest niczym w porównaniu z radością, którą możemy czerpać na przykład ze spaceru z pieskami, uprawiania warzyw albo jakiegoś rzemieślniczego zajęcia, bo to akurat bardzo sobie cenię.

Doszedłem w życiu do momentu, w którym mam dość pragmatyczne cele. W pewnym wieku chciałbym się znaleźć na wski, obok lasu, mieć dom z przestrzenią artystyczną, szklarnią na warzywa i owoce. Uważam, że ewolucyjnie jesteśmy do tego lepiej przystosowani niż na przykład do urządzeń elektrycznych i Żabki na każdym kroku. Na Islandii uderzyło mnie na przykład to, że tam nie ma reklam. Przestrzeń jest tak zorganizowana, że człowiek czuje się po prostu jak człowiek. Świat nie jest algorytmem, który wyświetla nam wyłącznie to, co chcemy zobaczyć. Staram się zwracać uwagę na rzeczy, które są najlepsze dla mojego organizmu, psychiki i stosować się do nich.

No właśnie, najlepsze. Jako człowiek, który sporo śpiewał o używkach, zaskakujesz też tym, że teraz trzymasz się od nich z daleka. Nawet raczej unikasz kofeiny, prawda?  

- Właśnie od dwóch dni planuję wypić kawę. Może dzisiaj albo jutro to zrobię (śmiech). Jeśli chodzi o te mocniejsze rzeczy, to jestem już po mojej przerwie alkoholowej, która wynosiła trzy lata, trzy miesiące, trzy tygodnie i trzy dni. Co oczywiście nie znaczy, że piję, po prostu ją zakończyłem, ale teraz to nie jest dla mnie żadna wielka rzecz.

Za to na początku pewnie taka była.  

- Wtedy to był właściwie jedyny mój cel, żeby zrealizować plan i zakończyć przerwę lampką wina, w urodziny brata. Nie wyobrażałem sobie innej opcji. Jednak dzięki terapii, lekom i różnym rozmyślaniom stwierdziłem, że nie chcę być niewolnikiem własnych założeń i nie wypiję tego wina, tylko po prostu zakończę tę przerwę i tyle. Oczywiście żyjemy w bańkach informacyjnych, ale zauważam, że coraz większej liczbie ludzi ten alkohol zaczyna przeszkadzać. Wypracowałem sobie taką postawę, że moje niepicie mnie nie peszy. Jeśli ktoś mnie pyta, co mi to dało, to mogę powiedzieć, że nie mam kaca, nie mam problemów fizjologicznych, porozwalanych relacji z ludźmi, nie piszę do nikogo po pijaku. Właściwie w ogóle mało korzystam z komunikatorów, które bardziej oddalają nas od siebie, niż zbliżają. W każdym razie miałem taką sytuację przy okazji pewnego festiwalu, że znajomy zaproponował mi drinka. Odpowiedziałem, że dzięki, może później.

Kiedy mówię, że w ogóle nie piję, zaczyna się wypytywanie, konfrontacja. "Dzięki, może później" załatwia sprawę. Jeśli któryś z bliższych znajomych nie kojarzy, że nie piję, to czasem nawet proszę, żeby mi nalał tak jak innym. To stoi, wietrzeje, a potem rzucam: "Stary, przecież wiesz, że nie piję od trzech lat, więc po co to robisz?". Natomiast pewnego razu na festiwalu ktoś zaproponował mi szklaneczkę, podziękowałem, wytłumaczyłem. Ta osoba sama z siebie zaczęła mówić, że kiedyś nie piła przez trzy miesiące i w tym czasie normalnie się wysypiała, nie miała opuchniętej twarzy, gość wymieniał same plusy. Powiedziałem: "Stary, to wyobraź sobie, co ja mam po trzech latach". Udało mi się wmówić mu jeszcze parę innych rzeczy, dla żartu, ale tamta rozmowa przyniosła mi odpowiedź na pytanie, co mi dało odstawienie alkoholu.

Niektórzy muzycy nie wyobrażają sobie koncertu bez afterparty i alkoholu, który leje się strumieniami.  

- Dla mnie teraz koncert to bifor, after i główna impreza w jednym, a przy okazji taki rytuał. Myślę o tym, co jest tu i teraz, a nie o tym, że czuję się super, ale będę w jeszcze lepszym nastroju, kiedy się napiję. Co do tych imprezowych dusz, to myślę, że dla większości dzisiaj jest to już tylko mit. Biologicznie człowiek nie byłby w stanie wytrzymać ciągu narkotykowo-alkoholowego, który trwa latami.

Zapytaj Keitha Richardsa.  

- No, może tak (śmiech). Ale myślę, że ludzie lubią się też chwalić albo mówią o pięknych stronach imprezowania, a zapominają, że jeździ za nimi lekarz albo że grają w pampersie, bo nie ogarniają.

Chcesz mi powiedzieć, że są artyści, którzy faktycznie wyszli na scenę w pampersie?  

Gorzej. Znam taką historię, że ktoś - nazwijmy to - grał bez pampersa (śmiech). Natomiast tak ogólnie uważam, że większość tych szalonych historii to mit. W świecie rapu na przykład cały czas śpiewa się o imprezach, koksie i innych atrakcjach, a często opowiadają to w piosenkach ludzie, którzy sami nie piją już po osiem, dziesięć lat. Trochę mi szkoda, bo te osoby mogłyby śpiewać o czymś innym, ale kierują swój przekaz do mniej wymagającego, za to bardziej licznego odbiorcy. Dla tego bardziej wymagającego trzeba się bardziej postarać. Wiesz, robię dużo rzeczy związanych z moją muzyką, opowiadam o niej, natomiast nie wskakuję na blat w McDonald’s, bo to nie jest mój lot. Traktuję swoich fanów poważnie, gadajmy, myślmy o świecie.

Sporo w życiu przeszedłeś. Czujesz, że masz doświadczenie życiowe ponad swój wiek?  

- Czuję się teraz tak, jakbym był trochę w gimnazjum i trochę w liceum, bo faktycznie przegapiłem ten czas, a w przyrodzie nic nie ginie. W tamtych latach wychlałem i wyćpałem wszystko, co miałem wychlać i wyćpać. Zawaliłem, co miałem zawalić. Ludzie wtedy pracowali, uczyli się i dążyli do jakiejś wolności. Mam wrażenie, że ja dzisiaj jestem wolny, a ci ludzie nie do końca. Jestem wdzięczny za każde doświadczenie i to, co się ze mną działo. Niby mam pracę 24/7, ale czuję się trochę tak, jakbym był na wiecznych wakacjach, bo granie to moja pasja. Lubię rozmawiać z kolegami ze sceny, ale tak samo lubię dyskutować z konstruktorami wzmacniaczy, lutnikami albo z tatą mojego przyjaciela, który jest piekarzem i potrafi godzinami opowiadać o robieniu chleba. Jeśli ktoś ma w życiu pasję, to jest cenne. Staram się ludzi zachęcać do takiej właśnie pasji. To może być cokolwiek. Nawet jeśli ktoś chce się obijać przez całe życie, ok, takich ludzi też potrzeba.

Ciebie akurat ta pasja doprowadziła do takiego momentu w życiu, w którym możesz żyć z muzyki.  

- Tak, dlatego tak odważnie o tym mówię. Nie wciskam ludziom NFT, żadnego scamu ani nie buduję piramidy finansowej. Jeśli ja znalazłem jakieś wyjście z trudnej sytuacji, to każdy może sobie wypracować życiowe flow. Żeby nie było: nie zachęcam do używek w młodym wieku, mówię po prostu, że warto mieć pasję. Mam kumpla, który przykładał się w szkole, teraz studiuje politologię i chyba stosunki międzynarodowe. Mamy trochę słabszy kontakt ze względu na odległość i obowiązki, ale ten facet wylądował na stażu w Parlamencie Europejskim, był w komisji wyborczej w Bordeaux. Dowiadujesz się takich rzeczy i myślisz sobie "Wow". Albo taka historia. Grałem kiedyś w piłkę i byłem w jednej drużynie z Adamem Buksą, który teraz występuje w reprezentacji, a miał tam po drodze jakieś trudności zdrowotne czy coś w tym stylu i wcale nie było takie oczywiste, że będzie grać. Teraz w telewizji oglądam go na boisku. Trzeba chyba znaleźć swoją drogę w życiu i nią iść. Czasem trzeba skorygować kurs, bo nie zawsze można zostać Supermanem, ale chyba właśnie o tym jest moja płyta, w ogóle to, co robię.

Teraz masz ten, powiedzmy, luksus, że jesteś muzykiem na cały etat, ale oczywiście jeszcze kilka lat temu wyglądało to inaczej. Jaką najdziwniejszą pracę wykonywałeś, tak zwaną normalną?  

- Robiłem wiele rzeczy. Pracowałem w sklepie na nocne zmiany i może to akurat nie było jakieś niezwykłe, ale na przykład uczyłem dzieci grać w piłkę nożną. Byłem też pasterzem, przez jeden sezon. To była fajna akcja. Wbijałem do kampera w poniedziałek, wychodziłem z niego w czwartek. Warunki były mocno survivalowe.

Owce były grzeczne?  

- Różnie bywało (śmiech). Ale one były ok, to wszystko może po prostu było słabo zorganizowane. Natomiast niedawno sobie przypomniałem, że byłem raz na takiej akcji, w ramach pracy, z liczeniem aut. Chodziło o pomiary przepustowości trasy przy lotnisku Kraków-Balice. Było nas trzech, mieliśmy formularz z podziałem na samochody osobowe, motocykle, autobusy i ciężarówki. Ja miałem chyba samochody osobowe i od szóstej do dziesiątej liczyłem, skreślałem. Potem przyjechała ekipa, która nas zmieniła i liczyła swoje. Umówmy się, to taka praca dla trzech kolegów, jeden prowadzi, a reszta siedzi i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić (śmiech). Pilnowałem też domu mojej cioci, właściwie takiej leśniczówki. Zawsze dostawałem dwie dyszki albo coś w tym stylu, a w czasie tej pracy zwykle robiłem muzykę. Nie miałem kompa, więc pracowałem na sprzęcie kuzynów. O, przez tydzień byłem jeszcze w hurtowni artykułów biurowych, ale jedyny życzliwy mi kolega powiedział, żebym stamtąd uciekał. Posłuchałem go (śmiech).

To zamiłowanie do różnych zajęć chyba ci zostało, bo teraz robisz nie tylko muzykę, ale też tworzysz klipy do swoich utworów i grafikę. Jesteś taką Zosią-samosią?  

- Słucham sporo podcastów i wywiadów z różnymi osobami. Pomyślałem, że jeśli ktoś jest specjalistą-zajawkowiczem w swojej dziedzinie, to w pewnym momencie nie rozmawia się o konkretnych zajęciach, tylko ogólnie o życiu. Stwierdziłem, że od jakiegoś czasu podejmuję też jakieś pozamuzyczne próby i wydaje mi się, po współpracy z różnymi ludźmi, że trzymać kamerę to nic strasznego. Wiadomo, że można mieć sprzęt za 100 złotych albo 100 tysięcy złotych, natomiast te moje pokłady kreatywności jakiś czas temu eksplodowały. Poczułem, że chcę robić coś więcej niż tylko muzykę na ten album, więc zacząłem tworzyć klipy. Nie chcę być teraz duchowym coachem, więc przyznam się od razu, że wziąłem na siebie za dużo roboty, przestałem się wyrabiać i musiałem zmieniać plany, więc zaprosiłem do współpracy Wiktorię Podobas, która zrobiła ze mną klip do "+ piekło + niebo +" .

Teraz mam w planach jeszcze wizualizacje do piosenek, czyli klipy, ale takie mniej pracochłonne. Przygotowałem sobie też poligrafię. Zdjęcia zrobili Michał Pańszczyk i Adam Słaboń, później ja to poskładałem i spełniłem takie dziecięce marzenie. Kiedy jeszcze nie umiałem grać na gitarze, tylko udawałem, że gram, to robiłem sobie playlisty, wypalałem na płytach, drukowałem wymyślone okładki i tak wydawałem pierwsze albumy (śmiech). Zawsze chciałem mieć swoją muzykę, wymyślać całą otoczkę, więc cieszę się, że to się udało. Mimo że nie jestem grafikiem i zaznaczałem to od początku przy współpracy z drukarnią, więc myślę, że nie jestem ich ulubionym klientem, ale wszystko wyszło tak, jak planowałem. Mam takie wrażenie, że też dzięki Andrzejowi Markowskiemu meta tej płyty jest dużo dalej, niż mogłaby być, jest odważniej.

A propos tej odwagi - od kogo chciałbyś odebrać telefon z zaproszeniem do współpracy?  

- Trudne pytanie. Mogę kogoś lubić jako kolegę czy koleżankę ze sceny, ale jeśli wyśle mi słabą piosenkę albo nasza współpraca wyjdzie średnio, to będzie trochę dziwnie. Z drugiej strony mogę kogoś nie lubić prywatnie, ale zaproponuje coś fajnego i też będę mieć zgrzyt. Zdechły Osa był taką osobą, która się do mnie odezwała, przyciągnięta siłą umysłu i po tej współpracy nie mam już żadnych konkretnych zachcianek, w stylu "myślę o kimś i dążę do realizacji tej współpracy" (śmiech). Mam kilka osób, które chciałbym zaprosić w przyszłości, ale nie chcę tego teraz zdradzać, bo nie wiadomo, co z tego wyjdzie.

Zapytam jeszcze twoimi słowami z płyty: "Gdybym wtedy wiedział to, co teraz wiem", to zmieniłbyś coś, zrobiłbyś cokolwiek w życiu inaczej, niż zrobiłeś?  

- W skrócie? Byłbym idiotą, gdybym cokolwiek chciał zmieniać (śmiech).

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas