Tej grupy mogło już nie być
- Był to już właściwie moment, w którym zespół Coma przestał istnieć - zdradza wokalista Piotr Rogucki w rozmowie z Przemkiem Narbutowiczem z Radia Bez Kitu. Łódzka Coma to obecnie jedna z najpopularniejszych polskich grup rockowych, a ich druga płyta o długaśnym tytule "Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków" była jednym z większych przebojów 2006 roku.
Słyszałem, że nazwa Coma jest zupełnie przypadkowa, ponieważ zadecydował rzut monetą. Czy to prawda?
Tak (śmiech). Jest to prawda. W tym wypadku sytuacja wyglądała bardzo poważnie. Zespół Voodoo Art, którym byliśmy od początku istnienia w prawie niezmiennym składzie, miał decydujące zadanie wybrać nazwę, która będzie brzmiała trochę inaczej. Nie byliśmy przekonani do nazwy Voodoo Art. Było mnóstwo pomysłów, ale ostatecznie rzut monetą przed pierwszym oficjalnym wywiadem w Radiu Łódź zdecydował, że będzie to nazwa Coma.
I co? Moneta dobrze zadecydowała?
Wiesz co? Nie wiem. Zależy o co chodzi. Czy chodzi o wydźwięk merytoryczny? Czy chodzi o nasze przesłanie związane z tym tytułem? O co chodzi?
Czy to się dobrze sprzedaje? Czy dobrze wiąże się z tym, co tworzycie?
Jeżeli mówimy o takich kategoriach jak sprzedaż, to nazwy nigdy się nie sprzedają. Możesz nazywać się Napoleon Bonaparte, a i tak nie udałoby ci się dojść z milionami wojsk do Moskwy. Przynajmniej nie w obecnych czasach.
Nam nie chodziło o to, żeby nazwa się sprzedawała, tylko żeby robić muzykę. Jak się nazywamy jest drugorzędną sprawą. Mam wrażenie, że to co robimy pracuje na naszą nazwę, a nie odwrotnie. Nazwa nigdy nie pracowała na nas.
Tworzycie od 1998 roku. Pierwszą długogrającą płytę wydaliście w 2004. Czekaliście 6 lat. To jest potworna ilość czasu oczekiwania na debiut. Jak przetrwaliście te 6 lat?
Było ciężko. Decydujące momenty rozgrywki między nami a wytwórniami fonograficznymi były praktycznie w każdym miesiącu, począwszy od pierwszego półrocza naszego istnienia. Staraliśmy się do nich uderzać co miesiąc.
Podjęliśmy próbę wydania singla własnym sumptem bez wytwórni fonograficznych. To były dosyć ciężkie chwile dla zespołu. Wiele zespołów rozpada się właśnie z tego względu. Muszą decydować, czy wybierają przyszłość dorosłego człowieka i znajdują jakiś zawód, zarabiając na życie i na rodzinę, czy też bawią się dalej w muzykę.
Mieliśmy to szczęście, że po 6 latach starań związaliśmy się z wytwórnią fonograficzną. Pozwoliła nam wydać płytę i zaopiekować się marketingiem, do którego w ogóle nie jesteśmy zdolni, zdatni i na czym legły właściwie wszystkie nasze próby wydostania się poza Łódź. Wszystkim, którzy tworzą, życzę takiej wytrwałości jaką my mieliśmy, bo czasami warto.
Czy mieliście taki moment zwątpienia, że chcieliście rzucić muzykę?
Tak. Był to już właściwie moment, w którym zespół Coma przestał istnieć. Przed wakacjami doszliśmy do wniosku, że zagramy koncert pożegnalny jesienią i dziękujemy sobie za współpracę. Natomiast w czasie wakacji odezwała się do nas wytwórnia i chciała posłuchać naszego demo i nagrać płytę.
Czyli macie już na koncie koncert pożegnalny, zgadza się?
Nie. Jeszcze nie. Była decyzja o koncercie pożegnalnym, ale koncertu nie było.
Sytuacja się zmieniła. Teraz gracie koncerty na 2 tysiące osób, czasami więcej. Kiedyś powiedziałeś, że na muzyków, którzy grają koncerty na 2 tysiące osób, czeka bardzo dużo pokus. Jakie to pokusy?
Ja w ogóle nie użyłbym zwrotu: "gramy koncerty na 2 tysiące osób", ponieważ to brzmi tak, jakbyśmy planowali, że tu gramy na 2 "tysie", tu na 3 "tysie", a tutaj zagramy sobie na 10 "tysi". Są takie momenty, że 2 tysiące osób chce przyjść na nasz koncert, a to jest różnica. To osoby, które przychodzą na koncert, decydują, czy chcą przyjść.
Pokusy są związane z tym zawodem nie tylko ze względu na to, ile osób przychodzi na koncert. To nie ma tak naprawdę znaczenia. Pokusy są inne. Największą i najgłupszą jest pokusa lenistwa, czyli osiadania na laurach. Myślisz, że zaczyna ci się powodzić i zaczynasz zdejmować z tonu, nie szukasz nowych inspiracji, nowych natchnień i nowego bodźca do dalszego istotnego tworzenia. Wtedy zaczynasz zjadać swój własny ogon. Zaczynasz się powtarzać. W momencie, kiedy coś już ci się kiedyś udało, próbujesz działać na tych samych zasadach, które sprawiły, że się udało. To jest początek końca.
Trzeba mieć otwarty umysł i sprawdzać siebie przez cały czas. Sprawdzać, czy to co robisz, ma szanse rozwinięcia się, perspektywę zachwycenia ludzi następnym razem. To duże niebezpieczeństwo. Wydajesz dwie płyty, wydajesz trzecią i już nikt nie chce ciebie słuchać, bo się na przykład nie udała. Potem przestajesz istnieć i szukasz nowego życia.
Myślę, że dla ludzi, którzy natychmiastowo odnieśli ogromny sukces i zniknęli po jednej czy dwóch płytach, jest to zmarnowane życie i jakaś trauma, jakieś bolesne doświadczenie do samego końca. Natomiast my pracujemy od 9 lat i robimy wszystko systematycznie. Krok po kroku. Od totalnego zera do tego, co mamy teraz. Dobre jest to, że mamy jeszcze sporo planów, więc mam nadzieję, że te pokusy będą nas jeszcze omijały. Chociaż przyznam, że borykamy się z nimi.
A czy były jakieś pokusy łatwych pieniędzy? Reklama? "Taniec z gwiazdami"?
Nam się takie rzeczy nie zdarzyły. Mam wrażenie, że działamy w takiej dziedzinie, która nie zachęca ludzi z show biznesu do komercyjnych działań względem nas. Mieliśmy przygodę z reklamą telewizyjną, aczkolwiek nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że taki zespół jak Coma istnieje. Nazywaliśmy się wtedy Voodoo Art i wystąpiliśmy w reklamie chipsów. Za pieniądze z niej wydaliśmy singel, który do tej pory zalega w naszej sali prób i nic się z nim nie stało. O tej sprawie nikt właściwie nie pamięta.
Obecnie, mając tak szeroką publiczność, nie zdecydowalibyśmy się na coś takiego. Poza tym bez względu na to czy jesteś gwiazdą, czy nie, w tym biznesie tak naprawdę nie ma łatwych pieniędzy. Nikt nie zaoferuje ci świetnej reklamy, roli w filmie, promocji, sponsoringu, jeżeli ty sam ze współudziałem swoich menadżerów nie postarasz się o to. Jest zbyt wielu chętnych na łatwe pieniądze, żeby same przychodziły do ciebie.
Na ile na scenie jesteś aktorem, a na ile wokalistą? Czy ta ekspresja jest aktorstwem, czy czymś rzeczywiście związanym z muzyką?
Trudno powiedzieć. Nie rozróżniam tych dwóch dyscyplin na zasadzie - tutaj jestem aktorem, a tutaj muzykiem, śpiewakiem, piosenkarzem, czy wykonawcą rockowym. Władam scenicznie tą samą energią. Nie ważne czy jest to energia wydobywana na scenie teatralnej, czy na scenie rockowej. Ona bazuje na tych samych doznaniach, inspiracjach, pomysłach i przestrzeniach, które otwierają się w głowie. Tylko, że jest eksponowana i emanuje w inny sposób. W tym wypadku za pomocą dźwięku.
W muzyce liczy się również ruch, rytm, i beat. Gdybym starał się tylko wykonywać, wyglądałoby to idiotycznie. Staram się po prostu poddawać energii i emocji, która w danym momencie mną powoduje. Nie ma większego znaczenia, czy jest to scena aktorska, czy rockowa.
Przewrotne pytanie - jak przyjęliście przyjęcie waszej drugiej płyty? Jak się w ogóle sprzedała?
To był złoty album. Wytwórnia stwierdziła, że to duży sukces, jak na zespół grający tego typu muzykę. Byliśmy przygotowani na początkową dezaprobatę. Ludzie byli trochę zaskoczeni. Powiedzieli, że nie jest to pierwsza płyta, nie są to przyjemne piosenki i nie jest to w ogóle fajne. Jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że ta płyta jest bardziej wymagająca i skierowana do ludzi, którzy są w stanie poświęcić naszemu zespołowi trochę więcej niż tylko jedno przesłuchanie albo usłyszenie singla w radiu.
Miesiąc po miesiącu, kiedy ta płyta dojrzewała w umysłach i uszach ludzi, zyskiwaliśmy jeszcze bardziej oddanych fanów. Ci, którzy zdecydowali się ugiąć i poświęcić nam więcej czasu słuchając tej płyty, doszli do wniosku, że jest ona bardzo przemyślana i skierowana do głębokiej wrażliwości każdego inteligentnego słuchacza. Moim zdaniem to super sprawa. Już teraz o tej płycie mówi się zupełnie inaczej niż na początku, gdy była trudna do przyjęcia.
Muszę zapytać o utwór "Zbyszek". Czy Zbyszek jest realną postacią?
Nie. Zbyszek jest pewnego rodzaju figurą stylistyczną, emocjonalną, która została zastosowana w utworze, żeby wzbudzić pewne porównania, emocje, pewną otwartość tematu. Mam wrażenie, że temat "zbyszkowy" jest bardzo otwarty i uniwersalny, dlatego każdy może się z tym zidentyfikować. Staramy się tak robić z większością utworów, aby zostawić pole do interpretacji dla naszych odbiorców.
Czyli nie jest oparty na jakiejkolwiek konkretnej postaci, nawet jeśli nie miała na imię Zbyszek?
Jest oparty na zdarzeniach, które dzieją się wszędzie i zawsze i zdarzają się każdemu. Każdy z nas znał człowieka, który popełnił samobójstwo z takiego lub innego powodu. Być może słyszał o kimś takim i na pewno miał w życiu taką sytuację, że był przejęty samobójstwem człowieka, którego spotykał na co dzień i nagle przestał spotykać.
Czy mógłbyś się zatem pokusić o jakąś definicję muzyki?
Nie. Nie mógłbym się pokusić o definicję muzyki.
Czyli pozostawiasz to milczeniem, czy tak?
Nie potrzebuję definiować muzyki i nie jest mi to do niczego potrzebne. Jeżeli chciałbym uzyskać definicje naukową, to zajrzałbym do internetu albo do encyklopedii. Poczytałbym sobie o tym i później na ten temat dywagował, ale nie jest mi to do niczego potrzebne. My nie operujemy schematami, nie operujemy definicjami, twierdzeniami. Operujemy emocjami i w tej dziedzinie czujemy się najlepiej.
Dzięki za rozmowę.