"Teatr i siekiera"
Prawdziwy rock’n’roll to nie tylko muzyka, to również odpowiednia otoczka – o czym zdaje się doskonale pamiętać muzyk ukrywający się pod pseudonimem Lizzy Borden, zamieniający każdy swój kontrakt w spektakl zaludniony postaciami z najtańszych horrorów. Jego zespół, wykonujący melodyjną, typowo amerykańską odmianę heavy metalu, zdobył znaczną popularność w latach 80., aby całkowicie zamilknąć podczas następnej dekady. Dopiero pod koniec 2000 roku możemy świętować powrót Lizzy Borden na metalowe sceny, za sprawą siódmej płyty w dyskografii grupy, zatytułowanej „Deal With The Devil”. Z liderem zespołu rozmawiał Jarosław Szubrycht.
Co skłoniło cię do powrotu na metalowe sceny?
Po prostu znowu chciałem krzyczeć! Wspaniałe wspomnienia z przeszłości zaczęły się powoli zacierać, więc doszedłem do wniosku, że warto powrócić do tego, co wcześniej robiłem.
Co działo się z tobą przez ostatnią dekadę?
Po wydaniu płyty „Master Of Disguise” w 1989 roku nasza wytwórnia wplątała się w szereg procesów sądowych, związanych z próbą uwolnienia się od kontraktu z inną, większą firmą. Efekt tego całego zamieszania był taki, że cała dyskografia Lizzy Borden została zamrożona, bez możliwości reedycji jakiegokolwiek tytułu. Doszedłem więc do wniosku, że najwyższy czas na krok do tyłu, na zrobienie sobie przerwy. Założyłem nowy zespół, nazwałem go Diamond Dogs i ten nowy projekt pochłonął mnie całkowicie. Nie pojechaliśmy nigdy na żadną wielką trasę, nie wydaliśmy ani jednej płyty. Skomponowaliśmy za to z 200 utworów, większość z nich nagraliśmy i obijaliśmy się trochę po małych klubach. Muzyka, którą graliśmy, nie miała oczywiście nic wspólnego z metalem...
Nazwa Diamond Dogs sugeruje stylistyczne pokrewieństwo z pierwszymi płytami Davida Bowiego?
Tak, coś w tym jest. Można powiedzieć, że graliśmy glam rocka. To była muzyka w stylu lat 70., jak wczesny Kiss czy wczesny Cheap Trick, również David Bowie miał na nas duży wpływ. Teraz myślimy o wydaniu jakiegoś materiału Diamond Dogs. Nie wiem jeszcze kiedy i jak to zrobimy, może ukaże się płyta, może udostępnimy te numery w Internecie. Teraz jednak interesuje mnie przede wszystkim Lizzy Borden.
Trudno się dziwić, że porzuciłeś metal na jakiś czas. Pierwsza połowa lat 90. nie była dla tej muzyki szczególnie łaskawa, prawda?
Prawdę mówiąc, w Stanach metal w ogóle przestał wtedy istnieć. Do 1992 roku graliśmy jeszcze koncerty z Lizzy Borden i widzieliśmy, jak to wszystko dogorywa. Był taki moment, że byliśmy jedyną kapelą metalową, która jeździła po Ameryce, podczas gdy rok wcześniej co najmniej 20 zespołów miało trasę w tym samym czasie. Czuliśmy się bardzo dziwnie, jak jakiś relikt z przeszłości.
Jak porównałbyś nowy album – „Deal With The Devil” – do tego, co grałeś dziesięć lat temu?
Nagranie „Master Of Disguise” uważałem za wielki punkt zwrotny w mojej karierze. Produkcja była znacznie lepsza niż na poprzednich płytach, czułem że rozpostarłem skrzydła znacznie szerzej. Każda wcześniejsza płyta różniła się od pozostałych, wciąż szukałem tego, co chcę grać. Jednak na „Master Of Disguise” odnalazłem wreszcie własny styl, łącząc najlepsze elementy wszystkich poprzednich materiałów. Produkcja płyty również była doskonała. Dlatego pracując nad „Deal With The Devil” chcieliśmy osiągnąć coś podobnego i myślę, że nam się udało.
Czy fani Lizzy Borden podzielają twój optymizm?
Powiem ci tylko, że tylko w Europie udzieliłem już ponad stu wywiadów. Nigdy wcześniej nie było takiego zainteresowania muzyką Lizzy Borden! Wszystkie recenzje „Deal With The Devil” z którymi do tej pory się zetknąłem były pozytywne, zdaje się, że wszyscy znaleźli coś dla siebie na tej płycie. Nic podobnego wcześniej mi się nie przydarzyło! Poza tym wydaje mi się, że trafiliśmy z powrotem Lizzy Borden w odpowiedni czas, bo nie ma dzisiaj zbyt wielu grup grających podobnie do nas. Jesteśmy dal fanów metalu miłą i długo oczekiwaną odmianą.
Kiedyś twierdziłeś, że metalową stolicą świata jest Los Angeles, dzisiaj jednak palma pierwszeństwa należy się Europie, ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec. Jak do tego doszło?
Sam nie wiem. Amerykańskie zespoły kopiują Europejczyków, europejskie z kolei zrzynają z amerykańskich... W Stanach wszyscy bardzo szybko podążają za nową modą i nigdy nie oglądają się za siebie, podczas gdy w Europie ludzie są bardziej wierni swoim gustom i dobrze wiedzą, czego chcą. Graliśmy ostatnio dwa wielkie festiwale w Europie – w 1999 roku Bang That Head i Wacken Open Air kilka miesięcy temu – i powiem ci, że to było niesamowite przeżycie. Olbrzymia scena, a pod nią morze metalowców spragnionych swojej muzyki! Bardzo dawno nie widziałem czegoś takiego. Metal żyje i ma się dobrze w Europie, ale na szczęście powoli zaczyna się budzić również w Ameryce. Coraz większa publiczność przychodzi na koncerty, coraz więcej zespołów z lat 80. wraca na scenę. Ostatnio byłem na koncercie Iron Maiden, Queensryche i Roba Halforda i zobaczyłem na nim mnóstwo bardzo młodych ludzi, którzy na pewno nie widzieli wcześniej żadnego z tych zespołów. To wspaniałe! Jesteśmy więc świadkami odrodzenia metalu. Jestem pewien, że nigdy nie będzie już tak wielki jak kiedyś, ale na pewno będzie większy niż w latach 90.
Podczas koncertu na Wacken Open Air zmieniałeś strój właściwie przed każdym utworem. Dlaczego tak wielką uwagę przykładasz do teatralnego aspektu metalowego show?
Prawdę mówiąc, oprawa teatralna koncertu była dla mnie zawsze najważniejsza, od tego właściwie się zaczęło. Kiedy założyłem zespół, szukałem bardziej showmanów, niż muzyków. Wszystko dlatego, że pierwszym zespołem, jaki widziałem w życiu był Kiss. Kiedy ich zobaczyłem, już nie miałem ochoty na oglądanie koncertów grup, które zaniedbują stronę wizualną występu. Moim celem stało się więc nie tylko wkładanie 100 procent energii w muzykę, ale również 100 procent energii w teatr. Lizzy Borden nigdy nie zagrało zwyczajnego koncertu... Dopiero z Diamond Dogs spróbowałem wejść na scenę i zagrać, bez żadnego przedstawienia, ale prawdę mówiąc, nie do końca mi się udało. Mam to pop prostu we krwi, taki jest mój styl.
Nie sposób oprzeć się porównaniom do tego, co robi Alice Cooper...
Alice Cooper miał na mnie również ogromny wpływ, jak zresztą na każdego. Był jednym z pierwszych, którzy zaczęli grać teatralnego rocka – on, David Bowie i wszystkie te zespoły, które wystartowały na początku lat 70. Porównanie z Cooperem to dla mnie zaszczyt.
Ciekaw jestem, co myślisz o Marilyn Manson. Robi właściwie to samo, co Alice i ty, z tą różnicą, że zniósł granicę dzielącą wizerunek sceniczny od życia prywatnego.
Nie miałem okazji widzieć jego koncertu, ale jeżeli robi interesujące rzeczy, to obejrzę z przyjemnością. Jeżeli coś dzieje się na scenie, to dobrze... Nie wyobrażam sobie jednak, żebym mógł przekroczyć linię dzielącą to, co robię na scenie od codziennego życia. Gdybym tak zrobił, byłbym trupem. Postacie, które kreuję zabiłyby mnie dawno temu. (śmiech) Prawie udaje im się to każdego wieczoru na scenie, więc gdybym chciał żyć z nimi poza sceną, byłbym samobójcą.
Czy kolekcjonujesz siekiery?
Nie, ale ciągle mi giną i muszę kupować nowe! Tylko podczas ostatnich czterech koncertów straciłem trzy siekiery. Z lat 80. została mi tylko jedna i tę trzymam w moim studiu, na pamiątkę. Wiesz, fani przychodzą na koncert i dochodzą do wniosku, że najlepszym gadżetem związanym z Lizzy Borden musi być siekiera i zawsze znajdą sposób, żeby ją podprowadzić.
Szkoda, że rok temu, po koncercie na festiwalu Bang Your Head, nie skradziono ci siekiery. Oszczędziłoby ci to niemiłej przygody na niemieckim lotnisku.
Tak, to było niesamowite doświadczenie. Nie było z nami żadnych technicznych, więc sam dźwigałem swoją walizę z garderobą. Poprzedniego dnia, po zejściu ze sceny, nie spakowałem jej starannie, po prostu wrzuciłem wszystko i zamknąłem. Kiedy celniczka otworzyła walizkę, zobaczyła mnóstwo krwi i zaczęła wrzeszczeć. Natychmiast przybiegli jacyś mundurowi, chyba z pięciu unieruchomiło mnie i zawlokło do pokoju przesłuchań. Przez moment byłem nieźle wystraszony, bo oni byli naprawdę przekonani, że zarżnąłem swoją dziewczynę i w kawałkach zapakowałem do walizki. Myśleli, że złapali seryjnego mordercę i nie byli dla mnie zbyt mili. (śmiech) Trochę to trwało, zanim przekonałem ich, że krew jest sztuczna, a ja jestem po prostu muzykiem rockowym.
Na pewno spotkałeś się z zarzutem, że to, co robisz, może źle wpływać na innych. Nie słyszałeś nigdy o przypadku, że jakiś dzieciak po obejrzeniu koncertu Lizzy Borden rzucił się na kolegę ze szkolnej ławy z żądzą krwi w oczach?
Nigdy nie słyszałem, żeby udowodniono coś takiego. Jeżeli już, to negatywny wpływ na dzieciaki mogą mieć filmy, nie muzyka. Filmy są bardziej dosłowne, pokazują jak można zrobić pewne rzeczy. Natomiast muzyka to rzecz, która działa na wyobraźnię. Jeżeli ktoś ma coś złego zrobić, prędzej czy później zrobi to, bez względu na czynniki zewnętrzne. Jeżeli impulsem do działania nie byłaby płyta czy film, to byłoby to jakieś wydarzenie w domu lub szkole. Muzyka rozrywkowa nie ma nic wspólnego z morderstwami i samobójstwami.
Dziękuję za wywiad.