Śpiewam piosenki głupie
Ryszard Tymon Tymoński to artysta o szerokich zainteresowaniach. Był założycielem formacji Miłość, najważniejszego polskiego zespołu jazzowego lat 90., ale też występował w zespołach o stylistyce "piosenkowej", między innymi w Kurach czy Czanie. W roku 2004 dwie najnowsze formacje Tymańskiego, rockowa grupa Tymon & Transistors oraz improwizujący TymonYass Ensemble, nagrały swoje debiutanckie płyty w jego prywatnym Biodro Studio. Pierwsza z nich, "Wesele", zawiera ścieżkę dźwiękową do filmu W. Smarzowskiego o tym samym tytule. Natomiast album "Jitte", stanowi ciekawą kontynuację tradycji trójmiejskiej sceny yassowej. Tymon w rozmowie z Arturem Wróblewskim opowiedział między innymi o "Białym misiu", swoich występach na weselach, udziale w filmie "Wesele", festiwalu filmowym w Gdyni i o muzyce jazzowej.
Śpiewam piosenki głupie
Ryszard Tymon Tymoński to artysta o szerokich zainteresowaniach. Był założycielem formacji Miłość, najważniejszego polskiego zespołu jazzowego lat 90., ale też występował w zespołach o stylistyce "piosenkowej", między innymi w Kurach czy Czanie. W roku 2004 dwie najnowsze formacje Tymańskiego, rockowa grupa Tymon & Transistors oraz improwizujący TymonYass Ensemble, nagrały swoje debiutanckie płyty w jego prywatnym Biodro Studio. Pierwsza z nich, "Wesele", zawiera ścieżkę dźwiękową do filmu W. Smarzowskiego o tym samym tytule. Natomiast album "Jitte", stanowi ciekawą kontynuację tradycji trójmiejskiej sceny yassowej.
Tymon w rozmowie z Arturem Wróblewskim opowiedział między innymi o "Białym misiu", swoich występach na weselach, udziale w filmie "Wesele", festiwalu filmowym w Gdyni i o muzyce jazzowej.
Czy podczas słuchania płyty "Wesele" wskazane jest spożycie "Żytniej"? Na to przynajmniej wskazuje okładka albumu.
Nie wiem tego. Jeżeli chcesz, żeby "Biały miś" w wersji autentycznej, biesiadnej, przypadł ci do gustu, to jak najbardziej. Wtedy piosenka zaczyna się podobać, a brzydka dziewczyna siedząca obok również. A co do "Białego misia" - w naszej wersji wódka raczej nie jest potrzebna.
Okładka to przewrotny żart, który ma na celu krytykę polskiej mentalności, skażonej małostkowością i cwaniactwem. Taka postawa wymaga podlania wódką.
Czy grałeś kiedyś na prawdziwym weselu?
Tak, zdarzyło mi się dwukrotnie. Pierwszy raz w 1983 roku - to było wesele mojego brata. Czterech marynarzy grało jakieś hity gorącego lata, a ja już nie miałem siły tańczyć "Kaczuszek". Wtedy zadebiutowałem publicznie na scenie. Zagraliśmy "Śmierć bikini" Republiki i mój nowofalowy utwór "Film". Poinstruowałem ich, jak mają grać, ale marynarz na basie kompletnie nie trzymał tonacji.
Następny raz odbył się w 1991 roku, na weselu Jarka Kurskiego, wówczas rzecznika Lecha Wałęsy. Jarek był przyjacielem Mikołaja Trzaski z przedszkola i zażyczył sobie na weselu jazzowego zespołu. Sytuacja była dosyć koligacyjna. Gdy zagraliśmy, to jedyną zadowoloną osoba wydawał się być Jarek. Reszta jakoś nie paliła się na parkiet. Ale my mieliśmy świetny ubaw. Wtedy grałem z Mikołajem, Leszkiem Możdżerem, Jackiem Olterem i Tomkiem Gwińcińskim. Nawet coś zarobiliśmy.
A jak wspominasz swój udział w filmie "Wesele" Wojtka Smarzowskiego?
Szczerze mówiąc jestem bardzo zadowolony, że taka sytuacja miała miejsce. Zawsze marzyłem o możliwości współpracy z dobrym reżyserem. Nie ma sobie co kadzić, bo Wojtek kadzi mnie, a ja jemu. Ale scenariusz, który mi przyniósł, był bardzo dobry. Nie widziałem lepszego w latach 90. Były lepsze i gorsze, ale ten był w "deseczkę".Dobrze napisany, wielowątkowy i z werwem.
Ja, jako fan literatury i filmu, nie byłem w stanie nic tam poprawić, bo wszystko było świetne literacko. Gdy Wojtek poprosił mnie o napisanie muzyki, oczywiście się zgodziłem. Stwierdziłem, że jest to dobry pretekst do napisania prześmiewczej płyty. Wiem, jakie to niesie za sobą niebezpieczeństwo. W Polsce ludzie wolą słuchać rzeczy poważnych. Z drugiej strony Frankowi Zappie się upiekło, a zrobił tych płyt z trzydzieści.
Kosztowało mnie to mnóstwo pracy i wysiłku, ale nie będę się tu nad sobą użalał i rozdzierał szat. Na początku pokazałem Wojtkowi demo Pogan. On poprosił mnie o zrobienie kilku utworów w stylu "P.O.L.O.V.I.R.U.S.", a nawet chciał z tej płyty wykorzystać kilka nagrań. Na szczęście udało mi się go odwieść od tego pomysłu. Kiedy mieliśmy już "ciało" repertuaru weselnego, wtedy zaczęła się konkretna praca nad płytą. Surowy materiał przekazaliśmy Jackowi, który zaczął go obrabiać.
Myślę, że muzykę z "Wesela" można określić czymś a la Krzysztof Klenczon w 2004 roku. Stary, ale jurny i podoba mu się gitarowy czad. Poza tym w tych piosenkach jest trochę Beatlesów, The Clash, Marleya i Becka. Nomen omen Klenczon także wykonywał "Białego misia", o czym dowiedziałem się niedawno.
"Biały miś" w twojej interpretacji nabrał psychodelicznego klimatu.
Celowo sięgnąłem po tę kompozycję, to było perfidne. Wracamy znów do tematu wódki. "Biały miś" to utwór autentyczny, taki "prawdziwkowski". Wyobraźmy sobie zakochanego człowieka. Jest on wtedy pod wpływem potężnej dawki mentalnego LSD. Słucha na przykład Modern Talking, "Brother Louie Louie", czy coś w tym stylu. Ten utwór kojarzy mu się z konkretną sytuacją, dotykiem jej ust, smakiem wina, pełną knajpą. Wtedy taki numer zaczyna mu się podobać.
Właśnie taki jest "Biały miś". To jest głupia piosenka, ale z punktu widzenia człowieka zakochanego, jest prawdziwa. Ktoś, kto był na kwasie zakochania, wie to. "Biały Miś" ma zapewnić płycie autentyczność i ma ją trochę "zepsuć". Rozświetlić "Wesele" dawką romantycznej biesiady.
Pamiętam, gdy już popełniłem ten utwór, wydał mi się on mało adekwatny na album. W czerwcu i lipcu 2003 roku rozpoczęły się zdjęcia do filmu, a ja miałem dużo czasu i nie wiedziałem, co robić z płytą. Po kilku miesiącach odpoczynku od muzyki, z nudów zacząłem ją przerabiać. Uznałem, że muzyka sama się obroni, ale postanowiłem zaprosić kilku gości. Zacząłem kombinować. Coś jakby Klenczona przerabiał Beck. Wtedy właśnie powstały różne wersje piosenek "Adam M." i "Ewakuacja Watykanu". A "Białego misia" byłem już nawet gotowy wyrzucić.
To była końcówka miksu, chyba marzec 2004 roku. Siedziałem wtedy nad klawiszami Jacka Lachowicza i tylko one podobały mi się z całego numeru. Wiesz, takie fajne "plumkanie". Zrobiło mi się żal tego materiału. Dlatego zostawiłem "plumkanie" i oparłem je na całkowicie nowej elektronice. Niechcący dołożyłem do tego śpiew Sary [Brylewskiej - przyp. red.], która przyszła do studia i zaśpiewała świetny refren. Nie planowałem kobiecych głosów na płycie, ale ostatecznie śpiew Sary był super i został.
Dodatkowo na koniec zaprosiłem Tomka Ziemka i zawodowo zagrał po dwa sola do każdego utworu, w nagraniu których brał udział. Jak puściłem mu "Białego misia" i poprosiłem, żeby coś zagrał, to ręce mu opadły. Zwłaszcza, że wrócił akurat od dentysty. Naprawdę nie wiedział, co zrobić z tym numerem. Powiedziałem mu, żeby zagrał jak Lester Bowie, popierdywał w trąbkę i tyle. Na koniec coś mu nie wyszło i trochę przeklął, więc powiedział, bym coś dokleił. Trochę to wyczyściłem, bo chcę usłyszeć numer w radiu.
Na "Weselu" jest jednak kilka utworów, które w radiu raczej się nie znajdą.
Bardzo mnie to martwi. Konstruując płytę robiłem ją trochę pod kątem radia, a trochę pod kątem mojego syna. On uwielbia tę muzykę i zaczął ją puszczać dziadkowi. Wiesz, musiałem to czasami przewijać i tak dalej. Dlatego trochę ją zmieniłem, żeby nie była brzydka. Ale i tak jest na niej kilka ostrych numerów.
Właśnie. Nie boisz się, że utwór "D.O.B." stanie się hymnem Młodzieży Wszechpolskiej, ewentualnie jakiejś organizacji kombatanckiej?
(śmiech)Ciekawe. Właściwie to proszę bardzo. Tylko tantiemy proszę kierować na moje konto(śmiech). To tekst przewrotny. Chodziło mi o to, że ludzie mieniący się być patriotami, obojętnie czy jest to lewica czy prawica, narażają budżet państwa na olbrzymie straty. Biorą wielkie pieniądze i dodatkowo rozdają je swoim kolesiom. Robią to w sposób chamski i pazerny, zamiast dać na autostrady, pielęgniarki, nauczycielki, czy na policję żeby nie była skorumpowana.
Wszyscy pieją o patriotyzmie, o którym nie mają pojęcia. Takich ludzi jest 3/4 na polskiej scenie politycznej. Nadają na Żydów, gejów, artystów i tak dalej. Mówią, że oni szargają świętości i lekceważą tradycję. W piosence dochodzi do dymania orła białego, bo "patrioci" zapominają się w tańcu i biesiadzie.
Wracając do piosenek, które znajdą się w radiu, to numer "Adam M." wydaje się być "wyrachowanym krokiem marketingowym". Sezon narciarski tuż, tuż.
(śmiech)Tak! Właściwie to ucieszyłem się, że Adamowi ostatnio nie poszło i wszyscy zaczęli na niego najeżdżać. Chciałem wejść w tę atmosferę z piosenką, która go wesprze w trudnym momencie. A tu okazuje się, że Adam sam zaczyna sobie świetnie radzić, wziął się w garść pod kuratelą trenera Kuttina. I nie potrzebuje już tej piosenki. Jest tu klimat pewnej sympatii dla Adama.
Kazik na przykład śpiewał utwór o Gołocie, bo jest fanem boksu. Nie trafił zresztą tym utworem. Ja mam nadzieję, że trafię z formą Adama. W tej piosence miałem dwie wiodące myśli. Pierwsza - że Adam Małysz, skromny skoczek, robi nam zbiorową psychoterapię. Bo my mamy straszne kompleksy. Nasza reprezentacja piłkarska gra kichę. Poza kilkoma indywidualnościami, jak Korzeniowski i Jędrzejczak, sportowcy, a także politycy, nie przysparzają nam powodu do chwały. A tu taki mały człowiek sprawia, że czujemy się lepiej. Że nie jesteśmy w tej Europie tłem.
To głębsza myśl, pytanie o to, co się stało z polskim sportem. Przy okazji jest to też pewien żart. Jak powiedział Kuba Staruszkiewicz, perkusista Pink Freud, Adam Małysz czytane wspak oznacza "zsyłam mada". Skumałem, że to bóg go zesłał. W piosence poza tym jest kilka tekstów powiedzianych od tyłu, między innymi: "Oto mesjasz nart, oto zbawca wasz", "Michnik ciała dał" i "Polską rządzi wieś i władza dała kał". Wiesz, to jest wszystko przewrotny żart, bo ponoć w rockowych tekstach od tyłu mówi diabeł (śmiech).
Kto według ciebie śpiewa piosenki "głupie jak but"?
Ja śpiewam piosenki głupie. To jest w miarę poważny tekst punkowy, to znaczy poważny w moim stylu. To jest poważny tekst Kur, nie jajcarski. Ten utwór ostał się na końcu. Początkowo to punkowe brzmienie nosił utwór "Song o grzywce". Dałem go do zaśpiewania Lechowi Janerce. Ale powiedział, że tekst mu się podoba, ale nie chce śpiewać w punkowej stylistyce.
Ja natomiast zainspirowałem się chemią, ponieważ w podstawówce byłem młodym chemikiem. Bardzo podobał mi się klimat eksperymentów, jakie czyniłem w mojej piwnicy. Pamiętam, że chciałem doprowadzić do reakcji, w wyniku której powstanie kwas solny.
Po co był ci potrzebny kwas solny?
(śmiech)Dobre pytanie. Nie wiem. Podobał mi się taki romantyczny obraz alchemika. Chciałem, żeby ciecze zmieniały kolory i żeby było mnóstwo zielonego dymu. Podniecało mnie to poetycko, te wszystkie bulgoczące ciecze, szkło, kłęby dymu. Działało to na mnie. Ale nie miałem za bardzo pojęcia, co robię. Chociaż z drugiej strony byłem dosyć niezły w te klocki i brałem nawet udział w jakiś olimpiadach. Moje zainteresowanie tematem skończyło się, kiedy pojawiła się chemia organiczna.
Wracając do muzyki, to Lechowi spodobał się bardzo "Song o grzywce" i dołożył do niego własną melodię. Dlatego został mi utwór bez tekstu. Mogłem go wyrzucić, ale postanowiłem napisać do niego słowa. A tekst znaczy to, co znaczy. Świat jest głupi jak but, ostry jak nóż i słodki jak miód.
Nie obawiasz się, że spadną na ciebie gromy za piosenkę "Widziałem cię z innym chłopcem", w którym naśladujesz manierę wokalną Czesława Niemena?
To jest pozytywny i sympatyczny pastisz Niemena. Ja po prostu kochałem Niemena, sposób, w jaki śpiewał numery w latach 60. Bardzo go szanowałem i żałuję, że nigdy się z nim nie spotkałem. Miałem możność spotkać go dwa lata temu, ale wypadła jakaś sprawa i, niestety, do spotkania nie doszło. A w moim prywatnym panteonie muzyków, którzy wpłynęli na mnie, Niemen ma na pewno miejsce.
Pamiętam, że "Dziwny jest ten świat" zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Zawsze przechodzą mnie ciary, gdy go słyszę. Ale nie tylko ten utwór robi na mnie wrażenie. Słyszałem sporo jego numerów wczesnych i późniejszych, tych eksperymentalnych, i uważam, że są bardzo dobre. A "Widziałam..." jest ciepłym pastiszem.
Ja też odebrałem ten utwór w ten sposób. Ale wiesz jacy są ludzie.
Tak, wiem. Główną inspiracją tej piosenki jest Screamin' Jay Hawkins. Jego piosenka "I Put A Spell On You" znajduje się w filmie Jima Jarmuscha "Inaczej niż w raju". Ten utwór dotknął mnie do żywego i sam postanowiłem skomponować prostego bluesa.
Zeszliśmy na tematy filmowe. Powiedz mi, jak oceniasz ostatni festiwal w Gdyni?
Wydaje mi się, że coś się ruszyło. Podobną opinię miała Magda Piekorz, z którą rozmawiałem na ten temat. Zresztą tu jest ciekawa historia, gdyż o mało nie zagrałem w jej filmie "Pręgi". Otarłem się tam o poważny casting, gdzie już było tylko pięciu kandydatów do roli przyjaciela Michała Żebrowskiego. Ostatecznie Magda stwierdziła, że jestem trochę "rozdęty". To znaczy chodziło jej o to, że mógłbym przykryć Michała.
Tam potrzebny był ktoś, kto się za bardzo nie wychyla. A ja kameralny nie jestem. Kibicowałem też z tego względu Magdzie i Wojtkowi Kuczokowi, którego również znam. Ciekawy był również, ze względu na temat, "Nikifor".
Nastąpiło ożywienie w młodym kinie polskim, chociaż takie młode to ono już nie jest. Łukasz Barczyk, który był w komisji, powiedział, że były cztery równorzędne filmy. Może nie genialne, ale bardzo dobre. To chyba oznacza jakieś ożywienie w polskim kinie. Widać nowych, ciekawych twórców z kręgów niezależnych, którzy robią coś innego niż establishment. A starsi chyba już powinni odejść.
Porozmawiajmy teraz o zespole Transistors. Jak doszło do jego powstania?
Transistors powstali na wakacjach w Olecku, gdzie grywałem koncerty na Przystanku Olecko. Koleguję się z Markiem Gałązką, bardem mazurskim, który zaprosił mnie na te imprezy. Odbywały się tam również warsztaty i Marek wcisnął mi swojego syna Filipa, który gra na perkusji. Nie za bardzo chciałem się na to zgodzić, ale okazało się, że chłopak ma talent. Do składu dokooptowałem jeszcze jego brata gitarzystę Marcina. Można powiedzieć, że to taki kumoterski klimat, ale to są naprawdę fajne chłopaki. Chcą grać, kochają muzykę i w dodatku są jeszcze moimi fanami. Później doszedł trójmiejski muzyk Tomek Szymborski, który grywał w zespole Biafra i The Plemniors. I tak powstał ten bardzo sympatyczny kwartet.
Później tandem Filip Gałązka - Tomek Szymborski został za moją wiedzą i zgodą zaproszony do składu Brygady Kryzys, co mnie osobiście cieszy. Widzę, że dzięki temu zrobili postępy, nabrali doświadczenia i ogłady scenicznej. I tak właśnie uformowała się nowa kapela. Jest to rock'n'rollowy band, prosty, ale przynosi mi ogromną radość. To są młodzi ludzie pozytywnie nastawieni do muzyki. Nie pytają się, czy gramy za trzy stówy czy za pięć. Najważniejsza jest muzyka i mam nadzieję, że nagramy jeszcze kilka dobrych płyt.
Właściwie to mam już materiał na następny album, jakieś 14 piosenek. Jej roboczy tytuł to "Miłość w Trójmieście". Płyta jest hardrockowo-balladowa, klimat w stylu Beatelsi, Led Zeppelin i Queens Of The Stone Age. Zero jaj.
Właśnie, powiedziałeś "Zero jaj". Pamiętam twoją wypowiedź sprzed kilku lat, że nie chcesz być szufladkowany jako "muzyczny jajcarz" i nie nagrasz już niczego w stylu "P.O.L.O.V.I.R.U.S.". Ale "Wesele" w pewnym sensie podąża w tym kierunku.
Tak. Można powiedzieć tak, jak ujął to rzecznik rządu kanadyjskiego: "Przepraszamy serdecznie za Briana Adamsa". Ja też przepraszam serdecznie za to, że robię jaja. Wiesz, tak się mówi, że człowiek nie chce robić tych jaj. Ale robi je niejako z urzędu, ponieważ to mu dobrze wychodzi. Ktoś mi wczoraj powiedział: "Tymon, ty się nie boisz, że zbyt łatwo wychodzi ci taka błazenada i operetka?". Oczywiście że jest to niebezpieczeństwo, powiedzmy sobie szczerze. Ale obiecuje jej nie popełniać co drugą, trzecią płytę.
Tutaj akurat mogę się zasłonić wymogami soundtracku i reżysera. Już sobie nawet wymyśliłem ideologię, że zrobię trzecią taką płytę i będę miał tryptyk jajcarski (śmiech). Na razie nie chcę się już zagłębiać w jaja i teraz chcę robić płyty poważne. Z drugiej strony może "Wesele" pomoże ludziom posłuchać mojej nowej płyty, która nie będzie jajcarska.
Porozmawiajmy jeszcze o twoim nowym muzycznym projekcie Tymon Tymański Yass Ensemble.
To się teraz nazywa Tymański Yass Ensemble, ponieważ postanowiłem skrócić nazwę. To zupełnie inna produkcja niż "Wesele". Jest mniej wybujała i skromna. Do składu zaprosiłem bardzo ciekawych muzyków różnych pokoleń. Na trąbce gra Ziut Gralak z formacji Tie Break, Graal i Yeshe. Muzyk, którego zawsze podziwiałem. Chciałem z nim zagrać i skrzyżować muzyczne szpady. Wojtek Mazolewski gra w zespole Pink Freud, jest bardzo prężny - to prawdziwy muzyczny animator i działa w kilku formacjach. Jego działalność przypomina mi mnie sprzed 10 lat. Arek Skolik - perkusista, który grywał między innymi z Graalem - mieszka w Częstochowie i grywał z Locko Listerem w sekcji Staszka Soyki. A Locko to prawdziwy tuz. No i piątym członkiem jest świetny alcista z Krakowa Marcin Ślusarczyk. Muzyk, który ma jeszcze sporo przed sobą, jeśli chodzi o własny styl i płyty, ale jest niezwykle utalentowany. To taka mieszanka rutyny ze świeżością i młodością.
Płyta zawiera dziewięć kompozycji, osiem jest moich i jedna wspólna. Część z nich to jeszcze rzeczy sprzed paru lat, ponieważ długo tworzyłem materiał na płytę. Niektóre pochodzą nawet z okresu Miłości, ale nie zostały wykorzystane przez ten zespół. Część z nich powstała w Afryce w RPA, gdzie byłem kilka miesięcy robiąc sobie przerwę. Właściwie to obawiałem się tej płyty, bo nie grałem już parę lat jazzu. A mój powrót do tej muzyki wiązał się również z moim debiutem w roli improwizatora-gitarzysty. A to jest cudowny instrument artykulacyjnie i szczerze mówiąc miałem trochę tremę przed nagraniem tej płyty.
Poszło bardzo dobrze, przede wszystkim dzięki składowi, odpowiedniej konfiguracji ludzkiej. Gdy do zespołu dołączył Ziuta Gralak, wszystko zaczęło pasować. Album jest bardzo różnorodny, gdyż jest na nim jazz, yass, cokolwiek to znaczy, muzyka alternatywna i etno. A także trochę awangardy, muzyki eksperymentalnej. Muzyka jest kameralna, skromna i nie ma tam "strzelania z dupy". Jestem z niej bardzo zadowolony i jest ona totalnie inna niż "Wesele". Teraz mogę powiedzieć ludziom, którzy nie lubią mojego jajcarskiego wydania i biesiady, żeby kupili moją płytę jazzową.
Nie zakopuję gruszek w popiele i nie próżnuję. Mimo że nie było mnie na rynku fonograficznym trzy lata, to jednak nagrałem mnóstwo materiału, piosenek i utworów instrumentalnych. Ostatnio wszedłem do studia z formacją Zelig: Macio Moretti na perkusji ze Starzy Singers, Guzik z Flapjacka i Homosapiens na gitarze i Wojtek Małecki na basie. Ja tam gram i śpiewam. Płyta nosi roboczy tytuł ?Tribute To Edmund Niziurski? i zostanie wydana do czerwca 2005 roku. Muzykę określiłbym jako połączenie Beatelsów i Johna Zorna.
Brzmi interesująco.
Tak, bo jest interesująca. Zaśpiewane to jest po angielsku i jest to rock yassowy lub yassowe piosenki. Ten zespół to wyjątkowe spotkanie inteligentnych i utalentowanych artystów. Bardzo się cieszę, że do niego doszło i mogę z nimi pracować.
Wspomniałeś wcześniej o zespole Miłość. To była jedna z najważniejszych grup jazzowych w Polsce w latach 90. Czy widzisz jakiś kontynuatorów tej tradycji? Które polskie formacje jazzowe robią na tobie największe wrażenie obecnie?
W jakimś sensie Miłość nie do końca została zauważona, mimo że wydaliśmy płyty i ludzie pamiętają koncerty. Z tego powodu, że jednak obracaliśmy się w wąskim kręgu i nie nagraliśmy płyty, która zabrzmiałaby jak koncert. Tak właśnie ludzie widzieli Miłość. To był wyjątkowy mariaż najlepszych i najciekawszych instrumentalistów w Trójmieście i zarazem największych rewolucjonistów muzycznych. To było spotkanie, które nie wydarza się zbyt często, może raz na dwadzieścia lat. I właśnie wielka szkoda się stała, że nie powstał album Miłości, który pokazywałby atmosferę, jaka panowała na naszych koncertach. Dawniej oglądało nas i trzysta osób, pięćset i sześćset. Graliśmy ostre i dynamiczne rzeczy. Brzmiało to jak rock, hip hop i techno. To nie był tylko jazz, myśmy byli mało pokorni i graliśmy wszystko, co nam przyszło do głowy.
Echa tej muzyki są słyszalne i ludzie mają do niej szacunek. Wydaje mi się, że to, co grają Piotrek Wojtasik, Piotr Baron i Maciej Sikała, to jest w pewnym sensie powrót do korzeni. Tę swobodę utorowała w pewnym sensie właśnie Miłość. My oczywiście także mieliśmy takich poprzedników, jak Tie Break i nie byliśmy osamotnieni w naszym działaniu.
Dzisiaj są takie grupy, jak Pustki, czy Robotobibok, które przyznają się do pewnej fascynacji Miłością. Miło słyszeć, że ludzie nas pamiętają. Dla fanów mama w zanadrzu taki smaczek, że jestem w posiadaniu ośmiu płyt z trasy koncertowej Miłości z Lesterem Bowie. I mam zamiar z tego materiału skonstruować podwójny album.
A jakie plany koncertowe mają Transistors i Tymański Yass Ensemble?
W tej chwili trochę uspokoiłem się z projektami i postanowiłem przez najbliższe trzy lata ustawić rzeczy trochę inaczej. Mam zamiar skoncentrować się tylko na dwóch projektach, to znaczy Transistors i Tymański Yass Ensemble. Wydaje mi się, że w pewnym momencie trochę oszalałem i muszę się trochę uspokoić. To zdrowy rozsądek, którego doczekałem się na starość (śmiech).
Przyznam, że moje lata działalności pod szyldami Miłość, Kury i Poganie były trochę pomieszane. Poczułem, że za dużo mogę. Chwytałem się wszystkiego. Jak pewnie sam wiesz, człowiek ma swoje cykle, lepsze i gorsze dni. Ja teraz postanowiłem to wszystko uporządkować i skupić się na dwóch składach - piosenkowym z Transistors i parajazzowym z Tymański Yass Ensemble. Specjalnie powiedziałem yass, ale yass tak naprawdę nie istnieje. Wykreował kilku twórców: Mazzola, Trzaskę, mnie. W jakimś sensie także Leszka Możdżera. Ale yass jako taki nie istnieje. Grając koncerty z Miłością czytałem takie opinie w "Jazz Forum", że nasz jazz jest kostropaty, że to jakaś mieszanka małej ilości jazzu z rockiem alternatywnym. Stwierdziłem, że to pieprzę i nie będę prosił o łaskę przyjęcia do pocztu polskich jazzmanów. Pewni ludzie chcieliby, żebym kupił kontrabas, który sprzedałem. Zapuścił brodę, założył okulary i wyłysiał (śmiech).
Sekundę, na to przyjdzie jeszcze czas. Ja na siłę nie muszę być jazzmanem, ale umiem grać jazz. Jazz gra w moim sercu. Ja kocham Coltrane'a, kocham Davisa, Dolphy'ego, Monka. To są wspaniałe rzeczy. Ja nie potrzebuje być akceptowany przez środowisko. Pomyślałem sobie: "Dobra, OK, nie jestem jazzmanem. To będę yassmanem.". To tylko etykietka, która nic nie znaczy.
Dlatego zamierzam teraz wszystko robić ostrożnie i przy okazji kreować jakieś projekty. Także koncertowo skupię się na tych dwóch formacjach i może czasami będę udzielał się z innymi składami. Na razie mamy tych koncertów mało, około czterech do sześciu koncertów miesięcznie. Staram się więcej nie grać. A przykładna trasa Transistorsów powinna zdarzyć się w grudniu. Ale chciałbym ją zrobić taką po "zappowsku". Chciałbym, żeby zagrali: kwartet Transistors plus Jacek Lachowicz, Jacek Majewski z Mózgu i Robert Brylewski. Czyli w sumie siedem osób na scenie. I dodatkowo widziałbym także jako support wspaniałą grupę Mitch And Mitch.
Jeżeli tylko uda nam się uzbierać odpowiednie fundusze, to pojedziemy w mocno spektakularną trasę. Dwa ciekawe składy. To może być wydarzenie artystyczne.
Z jednej strony skupiasz się na projektach piosenkowych, czyli Kury, Czan i obecnie Transistorsi. Zarazem grasz w formacjach jazzowych, czy też yassowych. Jak to się dzieje, że w jednej osobie aż taka różnorodność i rozpiętość stylistyczna?
Nie nazwałbym tego rozpiętością. Nie chciałbym tutaj pretendować do bycia polskim Zappą, ale ten artysta był wielki i genialny właśnie ze względu na różnorodność. To jest dla mnie pomnik. Specjalnie nie słuchałem za dużo jego płyt, bo wiedziałem, że będę posądzony o "zappizm", "zappostwo" i "zappaństwo". Osobiście jestem wielkim fanem Beatlesów i wielkim fanem Coltrane'a. Ale od takiej muzyki też czasami trzeba się oderwać, bo człowiek staje się kustoszem z bamboszami. A to nie jest moja rola jako artysty.
Wracając do Zappy, to on grał dużo rzeczy. To była klasyka jazzu. Jego kompozycje na harmonijkę były wielkie. Właściwie to stawiam go na tym samym piedestale, co Charlesa Ivesa i Erica Dolphy'ego. To są wielkie osobowości, geniusze. Ostatecznie Frankowi nie udało się z jazzem. On chyba lubił jazz, chociaż nie chciał go grać. Mnie się nie udało być Frankiem Zappą, bo jestem Ryśkiem Tymańskim. Ale udało mi się załapać na jazz.
To było tak, że do mnie przychodziły kolejne role. Gdy usłyszałem jazz, to chwyciłem za kontrabas i zacząłem grać. Mimo że wtedy słuchałem rocka: The Beatles, później Joy Division i Pere Ubu. I jeszcze Captain Beefheart. A usłyszałem jazz i stwierdziłem: "Kurcze, ja też to mogę grać". Kupię kontrabas i mówię: "Panowie, dzisiaj gramy jazz". Grasz dwa lata, wychodzą totalne bzdury i nagle się okazuje, że jesteś jazzmanem. Ale grałem z tak dobrymi muzykami, że po prostu było niemożliwością nie nauczyć się od nich grać. Jeżeli masz słuch i jesteś otwarty. Zwłaszcza bycie otwartym jest tu istotne.
W wieku 27 lat stwierdziłem: "Dlaczego ja jestem jazzmanem?". Nie wiedziałem, co się ze mną stało i wróciłem do moich wczesnych fascynacji rockowych. I tak to wygląda. Nie jestem ani jazzmanem, ani rockmanem. Jestem duchem, który żyje w gabarytach 1.93 cm i w pasie teraz pewnie 94 cm(śmiech). No i ten duch, który lata sobie po wolnej przestrzeni, łyka stylistykę rockową i jazzową.
Podobna sytuacja miała chyba miejsce w przypadku Milesa Davisa, który początkowo grał klasyczny jazz, a od albumu "Bitches Brew" zaczął grać z rockowym składem i zaprezentował całkowicie odmienną, ale genialną stylistykę fusion.
Dokładnie tak. Nie chciałbym być tutaj stawiany w jednym panteonie co Davis i Zappa, ale dziękuje za to porównanie. Nie mam takich osiągnięć jak oni. Ale nigdy nie czułem się gorszy od Mickiewicza i Jezusa Chrystusa. To może jest mój problem, ale ta myśl pojawiła mi się w głowie w czwartej klasie podstawówki,. Może dla niektórych jest to bezczelność, ale ja tak nie myślę.
To, co powiedział Lennon: "Jeżeli istnieje geniusz, to ja nim jestem". To jest kwestia odwagi, żeby robić to, co się lubi. Oczywiście musi nastąpić zbieg kilku warunków, takich jak inteligencja, wrażliwość, poczucie humoru. I przede wszystkim ciężka praca. Dla mnie nie ma kwestii niemożliwych. Wydaje mi się, że ludzie są zablokowani. Gdyby więcej osób myślało tak jak ja, to mielibyśmy naprawdę wielu zdolnych artystów.
Kończąc ten temat powiem, że nie zrobiłem jeszcze wszystkiego. Na razie to jakaś jedna trzecia planu. Zrobiłem kilka rzeczy, które uważam za wyjątkowe jak na polskie warunki. Lubię "Taniec smoka" Miłości, "P.O.L.O.V.I.R.U.S" Kur, "Samsarę" Czanu, mimo że nie podoba się ona ludziom. Lubię Trupy i dwie nowe płyty też wydają mi się ważne.
Ale najlepsze dopiero nastąpi.
Dziękuje za rozmowę.