Rafał Księżyk o Tomaszu Stańce: Umarło coś więcej, niż jeden człowiek
Marcin Misztalski
Rozmawiamy z Rafałem Księżykiem – jednym z najważniejszych dziennikarzy muzycznych w naszym kraju. Starsi pamiętają go pewnie jeszcze z czasów, kiedy publikował w Brumie, Machinie czy w Plastiku. Młodsi mogą go kojarzyć dzięki wydanych w ostatnich latach książkach o Kaziku, Muńku Staszczyku czy o Robercie Brylewskim. Tematów, które można z nim poruszyć, jest multum. My postanowiliśmy pogadać o muzycznym życiu, słynnego na całym świecie jazzmana, Tomasza Stańki.
Marcin Misztalski, Interia.pl: Na mieście mówią, że dzięki książce "Desperado", która opowiada o życiu Tomasza Stańki, zarobiłeś kupę pieniędzy.
Rafał Księżyk: - Nie. Na książkach o muzyce kupy pieniędzy się raczej nie zarabia. W ogóle w Polsce niewielu autorów zarabia duże pieniądze. W pierwszej trójce najlepiej zarabiających, co bardzo mnie cieszy, jest pani Anita Głowińska, która wykreowała serię dla dzieci "Kicia Kocia". Ona jest podobno milionerką, bo jej książek sprzedają się krocie. Oczywiście olbrzymie nakłady robią też człowiek-fabryka-książek Remigiusz Mróz i paru innych autorów książek kryminalnych. Faktem natomiast jest, że przez te wszystkie lata "Desperado" sprzedało się grubo ponad 50 tysięcy egzemplarzy. Dokładnie nie pamiętam.
To dużo?
- Dużo. Bardzo dużo. Choć przyznaję, że większym sukcesem był książka "Idę tam gdzie idę" z Kazikiem, której sprzedało się blisko 80 tysięcy egzemplarzy. Owszem, jest to znaczące zasilenie budżetu, ale nie są to mimo wszystko duże pieniądze, tym bardziej, że schodzą w ratach a zyskami dzielą się dwaj współautorzy. Szczególnie, jeśli przeliczyć wpływy na tzw. roboczogodziny. Pamiętam, że po przelewach za "Desperado" cieszyłem się, bo zwróciło mi się to, co wydałem na płyty jazzowe. Miałem kiedyś taką fazę, że przeczesywałem całą historię jazzu - wszystko musiałem poznać i usłyszeć. To były czasy, kiedy oczywiście nie było Spotify'a. Trochę jazzu było w sieci, ale niewiele. Ściągałem więc płyty, głównie ze Stanów, choć są też klasyki dostępne tylko w mega drogich wydaniach japońskich. Wydałem na nie masę pieniędzy. I po sukcesie książki się zwróciły. Poza tym kupiłem jeszcze działkę rekreacyjną, taką ROD. (śmiech) Wtedy pół żartem chwaliłem się, że za książkę zakupiłem nieruchomość i pewnie stąd twoje pytanie.
Czyli śmiało możesz ocenić odbiór książki za pozytywny?
- No jasne. Tyle że dobre przyjęcie książki nie jest równoznaczne z zarobieniem dużych pieniędzy. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie, nie pamiętam już w jakiej sprawie, taki weteran dziennikarstwa muzycznego Grzegorz Brzozowicz i powiedział mi, że czytał "Desperado" i dziwił się, że wydawca puścił publikację, w której jest tak dużo treści o muzyce. "Za dużo o muzyce. Ludzi to przecież nie obchodzi" - coś w tym rodzaju powiedział. Ale ona taka właśnie miała być. Po tych wszystkich latach użerania się z redaktorami, którzy mieli podobne zdanie do Brzozowicza, mogłem w końcu sam sobie ustalać proporcje. Kiedy książka była gotowa, zacząłem rozmowy z wydawcami. Wybraliśmy Wydawnictwo Literackie, bo zaproponowali najlepsze warunki. Przekonał mnie też ich niewątpliwy prestiż. Wzięli "Desperado" i nie mieli większych uwag, raczej sama kosmetyka, standardowa robota redakcyjna. Nie narzekali, że jest za dużo o muzyce. Nikt nie ingerował w treść. Do tej pory współpracujemy i ta współpraca dobrze się nam układa. To kulturalni i mili ludzie. Wiesz czym różnią się biznesowe SMS-y z Krakowa i te z Warszawy? Z Krakowa zaczynają się od słów "Dzień dobry", w Warszawie przeważnie nie zawracają sobie głowy takimi drobiazgami.
Blurb, który z tyłu książki napisał Kuba Wojewódzki to zabieg marketingowy? Czy może pojawia się tam, bo byli znajomymi?
- I to i to. Od razu mówię, że nie wziął za to pieniędzy. (śmiech) Znam Kubę, więc dzwoniąc do niego, wiedziałem, że mieszkali w tej samej kamienicy, co doprowadziło do tego, że zaproponował kiedyś Stańce stworzenie sygnału, jingla do swego programu. Stańko się zgodził, zakładałem więc, że jakaś nić sympatii między nimi była. Nie zadzwoniłem do Kuby jako do znawcy muzyki, tylko do postaci medialnej, która włada rzędem młodych dusz. Chciałem, by dzięki niemu, ludzie zwrócili uwagę na Stańkę. Bo to nie tylko starszy pan z trąbką, ale też twardy zawodnik, który potrafi podpowiedzieć, jak można żyć, jak się chce i jakie są tego koszty.
Biorąc pod uwagę, że książka nie została jeszcze przetłumaczona na język angielski, ktoś o niej usłyszał poza granicami Polski?
- Było zainteresowanie środowiska. Jest np. taki Polak mieszkający w Izraelu, który jest wyrocznią, jeśli chodzi o jazz. Adam Baruch. On chwalił "Desperado" na swoim anglojęzycznym blogu i napisał, że książka powinna być jak najszybciej przetłumaczona, aby świat ją poznał. Później odezwał się do mnie tłumacz, fan jazzu, który chciał przetłumaczyć tę książkę na język niemiecki. Ponoć komunikował się z ówczesnym szefem wydawnictwa Tomasza Stańki, czyli Manfredem Eicherem z wytwórni ECM. Próbował pozyskać środki na tłumaczenie. To miało ręce i nogi, bo w Niemczech Tomasz Stańko był popularny już w latach 70.. Później w latach 80. i 90. i kolejnych był już tam rozpoznawalny jako mainstreamowa gwiazda ECM-u. Niestety temat tłumaczenia umarł. Nic z tego nie wyszło. Następnie pojawiła się oferta z Wielkiej Brytanii, ale na tyle rozbrajająco żenująca, jeśli chodzi o finanse, że ją odrzuciliśmy.
Kontaktowałeś się z zagranicznymi dziennikarzami? Może oni mogliby ci pomóc?
- Tak. Pytałem znajomych dziennikarzy z Anglii, czy mają może jakieś pomysły, do którego wydawnictwa powinienem się zgłosić. Pisali wprost, że jeśli nie mam książki o Milesie Davisie czy o Johnie Coltrane, to powinienem zapomnieć o tym, że zainteresuje się nią jakiś duży wydawca. Raczej wydawcy akademiccy. Trochę to spłaszczyło moje oczekiwania. Dopiero z czasem odezwał się wydawca z Wielkiej Brytanii, który prowadzi niewielkie wydawnictwo: Equinox Books. Połowa ich oferty wydawniczej dotyczy - mówiąc z grubsza - duchowości, buddyzmu, sufizmu, ale mają też dział zajmujący się muzyką, jest w nim seria jazzowa, która wygląda całkiem ciekawie. Jest kilka perełek. Wydali już wcześniej biografię Komedy autorstwa Magdy Grzebałkowskiej. Poszli teraz za ciosem i przetłumaczyli nasz wywiad. Plan jest taki, by książka pojawiła się 11 lipca, na urodziny Tomasza. Czy tego terminu dotrzymają, nie wiem.
Masz jakieś oczekiwania w związku z tym, że książka zostanie wydana w Wielkiej Brytanii?
- Przy każdej książce czy jakimś projekcie staram się nie mieć żadnych oczekiwań.
Nie no, przecież wszyscy tak mówią.
- Ale ja to już przećwiczyłem. Jeśli mam oczekiwania, to później jestem rozczarowany. Jeśli nie mam, to mogę być miło zaskoczony. Na pewno cieszę się, że ta książka będzie mogła być czytana przez ludzi na całym świecie. Dzięki internetowi każdy będzie mógł ją zamówić. Uważam, że - mówię to, mając dużą wiedzę o światowej literaturze jazzowej - takich książek jest tak naprawdę niewiele. To nie jest rzecz stricte o muzyce, tylko pokazująca życie, z którego wynika muzyka. Okazało się, że Stańko był też rodzajem samorodnego filozofa, myśliciela. Te jego refleksje, które wypowiadał bez żadnego zadęcia, podczas naszych rozmów, zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Nie wydumał ich na fotelu, tylko przeżył, przecierpiał. Myślę o jego spostrzeżeniach na temat ewolucji, mutacji, improwizacji, kreatywności czy po prostu radzenia sobie w życiu. Liczę na to, że ludzie zainteresują się jego wyznaniami. Stańko był typem mędrca, oczywiście nie było to jego priorytetem.
Mówisz, że książek tego typu nie ma za dużo, a możesz wskazać kilka, po które warto sięgnąć?
- Są trzy takie mocne jazzowe autobiografie, gdzie życie i muzyka przenikają się w temperaturze thrillera. Sztandarowy "Ja, Miles", napisana przez Milesa Davisa i Quincy’ego Troupe’a który doczekał się w Polsce dwóch wydań. Ponadto "Really The Blues" Mezz’a Mezzrow’a. To był facet z wczesnych lat jazzu, lata 20., 30. i 40. XX wieku. Był żydowskim chłopakiem, który zakochał się w jazzie i poszedł na całość. Zostawił rodzinę, ukradł siostrze futro sprzedał je w burdelu, kupił za to saksofon, no i rzucił się na głęboką wodę. Miał oczywiście przygody narkotykowe, wzloty, upadki, grywał z najlepszymi czarnymi zespołami - a mieszane rasowo składy wtedy było dość unikalne. A on stwierdził, że jest "ochotniczym Murzynem". Nawet kiedy w czasach segregacji rasowej wsadzali go za dragi do więzienia, to domagał się, by umieścili go w bloku z Czarnymi. I jeszcze "Straight Life", wspomnienia Art’a Peppera spisane przez jego żonę Laurie. W latach 50., 60. to był bardzo ceniony saksofonista altowy, miał też spore problemy z heroiną - co wówczas w świecie jazzowym było wręcz modą i fantastycznie opisał świat kalifornijskiej sceny tamtej epoki. No, jest jeszcze "Beneath Underdog", autobiografia Charlesa Mingusa, ale to dość ekscentryczna pozycja, tylko dla fanów i pasjonatów.
Książkę na koncie ma także Michał Urbaniak. Masz wiedzę, czy on czytał "Desperado" ?
- Nic o tym nie wiem. Sądzę, że tak. Stańko się śmiał, że Urbaniak zawsze się z nim ścigał. Jeśli on coś zrobił, to Urbaniak też musiał. Oni od zawsze ze sobą zdrowo rywalizowali. Zdaniem Stańki, po ukazaniu się "Desperado", Michał się szybko zakrzątnął i zrobił swoją książkę. Ale oczywiście życie Urbaniaka też jest bardzo bogate i awanturnicze. Z pewnością warte książki. Natomiast jego muzyczne dokonania mnie nie przekonują. Te jego amerykańskie wyczyny z lat 70., kiedy on się chwali, że był pionierem smooth jazzu... no ja nie wiem, czy jest się czym chwalić.
Dlaczego?
- No bo smooth jazz to takie zmiękczenie jazzu, które kastruje jego brzmienie i zmienia w papkę. O Stańce można mówić różne rzeczy, ale faktem jest, że on miał swoje brzmienie i swoją ścieżkę. Nie grał muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Jego późniejsze płyty dla ECM-u były utrzymane w wyestetyzowanej konwencji tej wytwórni, ale brzmienie jego trąbki było cały czas tak samo charakterne, jak wcześniej. Dokonania, które ja najbardziej lubię i uważam za najcenniejsze, to te, które tworzył w latach 70. Szczególnie w zespole z Edwardem Vesalą, albumy "TWET", "Balladyna". To był najszlachetniejszy free jazz, specyficzny, bo melodyjny, ale bez kompromisów. W tym czasie Urbaniak nagrywał w Ameryce płyty takie trochę do kotleta. Do mnie przynajmniej one nie trafiają.
Tomasz Stańko nigdy nie poszedł ze swoją muzyką pod publikę?
- Od wczesnych lat miał świadomość swojej wartości. Doskonale wiedział, w czym tkwi jego siła, czyli w takim trochę niedoskonałym, brudnym brzmieniu trąbki. Na pewno nie zabiegał o status wirtuoza, który bryluje bezbłędną techniką. Znał swoje miejsce. Było trochę offowe, ale z drugiej strony w latach 70. ten - z grubsza nazywając - free jazz miał w Europie bardzo dużą publiczność, więc mógł sobie spokojnie działać. Jechał np. grać na tydzień do Niemiec czy Skandynawii i później (przy korzystnym przeliczniku walut w PRL-owskich realiach) mógł przeżyć za pieniądze z tych kilku koncertów pół roku. Nie miał więc ciśnienia, by zabiegać o pieniądze, bo mu się dobrze żyło grając dla ludzi z Zachodniej Europy. Gorzej było, kiedy runął blok wschodni i zaczął się u nas robić świat dziko kapitalistyczny. Wtedy musiał się nieco nagimnastykować, bo na Zachodzie było już mniej grania. Więc wydawał więcej płyt i grał więcej koncertów w Polsce. To właśnie wtedy przeginał ze spożyciem amfetaminy.
Trochę uciekasz od odpowiedzi. (śmiech)
- Zupełnie odrębnym rozdziałem w jego karierze było jego powtórne zejście się z ECM-em, które miało miejsce w latach 90. Pierwszą płytę nagrał dla nich w 1976 roku. Było to absolutne arcydzieło "Balladyna". Brzmienie ECM-u w latach 70. było bardziej mięsiste. Później zaczęło się studzić, zmiękczać, przykrywać taką mgiełką i w pewnym momencie Stańko gdzieś w tę estetykę wniknął. Nie twierdzę, że Manfred Eicher ingerował w jego materiały i kazał mu coś robić, ale to charakterystyczne, wychuchane, wyestetyzowane brzmienie oficyny ewidentnie wchłonęło Stańkę. "Matka Joanna" czy "Leosia" to jeszcze muzyka bez kompromisów. "Litania", z muzyką Komedy, okazała się absolutnym przebojem. I płyty, które ukazywały się po "Litanii" to pozycje, które wprowadzają go do grona klasyków mainstreamu. I to niezależnie od tego, że jego trąbka wciąż brzmi chropowato i dziko. Ja tych płyt z polskim kwartetem, począwszy od "Soul Of Things" - dzięki którym grywał wielkie trasy po Stanach i był ulubieńcem szefa ECM-u - nie bardzo lubię słuchać. Głównie dlatego, że nie lubię jazzowego fortepianu. Tylko Thelonious Monk. On mi wystarcza. Najbardziej nie trawię albumu "From the Green Hill", gdzie jest cała masa światowej sławy muzyków związanych z ECM-em i jakieś folkowe echa, których w jazzowym wydaniu po prostu nie mogę słuchać. Wolę takie albumy jak np. "Music 81", "Bluish", "Bossonossa" bo czuję tam więcej bebechów i szalonego ducha Stańki.
Bo i trochę szaleństw w życiu robił. Słyszysz na jego niektórych albumach dragi?
- Jego kontakt z narkotykami rozpoczął się od palenia marihuany. To było na trasie z Krzysztofem Komedą. Rune Carlsson, szwedzki perkusista z zespołu Komedy, był amatorem palenia. Stańko mówił, że Komeda sam bał się zapalić jointa, wolał, żeby on spróbował i opowiedział. A Stańko się wciągnął. Marihuana go otworzyła i pozwoliła mu przezwyciężyć różne kompleksy. Wiesz, w latach 70. całe to europejskie środowisko jazzowe było popalające i prowadziło hippisowski styl życia. To słuchać np. na płycie "Purple Sun".
Marihuana to jedno, ale przecież miał też kontakt z heroiną.
- Heroiny spróbował raz albo dwa. Bardziej wykańczała go mieszanka amfetaminy i alkoholu. Płyta "Bluish", o której wspominałem wcześniej, ona ewidentnie jest dziełem człowieka, który jest mocno rozjechany przez używki, co odnotowują nawet tytuły utworów. Albo "C.O.C.X.", album, o którym sam mówił, że jest imprezowy, lżejszy, a przecież ma w sobie ten pazur. Faktem jest natomiast, że kiedy pojawił się sukces w drugiej połowie lat 90. to Stańko rzucił dragi. Z tego co mówił, to "Litania" była ostatnią sesją, na której sobie jeszcze popalał. Następne krążki tworzył już na czysto. Jest grupa starych fanów, która twierdzi, że gdy Stańko się oczyścił, to nie było to już to, co kiedyś i trochę się z tym zgadzam.
Jakiego człowieka widziałeś, kiedy pan Stańko opowiadał o swoich problemach z narkotykami czy z życiem prywatnym?
- Był typem takiego, może to poetyckie określenie, starego wojownika. Był po przejściach, ale do końca życia miał dużo energii i niesamowicie jasny umysł - dużo pamiętał, formułował kapitalne myśli i tworzył świetne kompozycje. Ten jego diabelski okres życia w pewnym momencie ewidentnie go przejechał. Tomasz z jednej strony był niewątpliwie cholerykiem, ale też człowiekiem mimo wszystko stonowanym, co nie znaczy, że chłodnym. Zdarzały mu się wybuchy emocjonalne, często z powodu drobiazgów typu: taksówka się spóźnia. Potrafił wtedy strasznie kląć. Generalnie, gdy szło jednak o wspomnienia poważnych wydarzeń ze swojego życia, niekoniecznie chlubnych, to pokazywał spokój ducha. Może dlatego, że mówił o sprawach trudnych, które miał już przepracowane. Nie chcę powiedzieć, że był odcięty od emocji czy wyalienowany, był raczej świadomym facetem po przejściach, z twardym charakterem. Swoje porażki brał na klatę bez większych emocji. Uznawał, że przydarzyły się na niełatwej ścieżce, którą wybrał i najważniejsze to konsekwentnie iść nią dalej.
Chcesz powiedzieć, że proza życia go męczyła?
- Zależy, o jakim etapie życia mówimy. Kiedyś większość czasu był na haju. Liczyła się tylko sztuka, haj, a reszta dostawała kopa w dupę. Katapultował się z rzeczywistości za sprawą używek. Miał taki rodzaj bańki. Wystarczyło mu zapalić, wziąć amfę, popić alkoholem i już był w zupełnie innym wymiarze. Oczywiście rzeczywistość w różny sposób się o niego upominała. Na przykład wtedy, gdy spowodował karambol na ulicy, czy kiedy stracił zęby. Natomiast, kiedy w jego życiu pojawił się olbrzymi, światowy sukces - trasy koncertowe za duże pieniądze, wielki świat, uznanie - to sprawy codzienne spadły do rangi drobiazgów. Jego znajomi często o nim mówili, że był królem życia. Coś w tym było. Spotykał się przecież z wielkimi muzykami, grał w najlepszych salach koncertowych, regularnie nagrywał płyty, dobierał sobie muzyków, jak chciał. Nie miał większych powodów do zmartwień. To przeklinanie na taksówkę, o którym mówiłem wcześniej, wynikało raczej z tego, że był cholerykiem, a nie z tego, że męczył się w rzeczywistości. Absolutnie się nie męczył, chociaż jego przeżywanie świata łączyła się z pewną nutą melancholii, o czym dają znać melodie jego kompozycji. Zależało mu, żeby był postrzegany nie tylko, jako trębacz, ale też kompozytor. I udało mu się, jego melodyka jest tak samo rozpoznawalna, jak brzmienie jego trąbki.
Pan Stańko mówił o sobie, że jest trudnym i wymagającym człowiekiem. Jak wobec tego udało ci się go namówić na wspólną książkę? Długo musiałeś starać się o jego zaufanie?
- Nie. Zrobiliśmy wcześniej tylko dwa wywiady. Jeden dłuższy, między innymi o jego życiu, dla "Machiny". Dał mi znać, że był z niego zadowolony. Pojawiła się między nami nić sympatii. Później od razu zaproponowałem, żebyśmy usiedli do książki. To było w momencie, kiedy on kupował mieszkanie w Nowym Jorku. Zadzwoniłem do niego pewnego dnia i powiedziałem: "Panie Tomaszu, pan się za chwilę wyprowadzi do Stanów, więc trzeba nagrać opowieść o pańskim życiu, nim zacznie się pan obijać po nowojorskich klubach". Później okazało się, że ten scenariusz był inny, bo w Nowym Jorku mieszkał przez kilka miesięcy w roku, a większość czasu spędzał w Polsce. Miał stąd bliżej na europejskie trasy... No i już. Mój pomysł na książkę siadł. Ja się wtedy bardzo interesowałem jazzem, więc potrafiłem z nim rozmawiać nie tylko o wytwórni ECM, ale i o zapomnianych muzykach, z którymi grał w latach 70. Znałem książki, które czytał Stańko. Powiem nieskromnie: byłem jedyną właściwą osobą, z którą mógł zrobić tę książkę wedle swego przekonania, tak, że mogliśmy porozmawiać np. i o Alexandrze von Schlippenbachu i o Isidorze Ducasse.
Historia Tomasza Stańki to twoja pierwsza książka. Dlaczego akurat on jest bohaterem twojego literackiego (śmiech) debiutu?
W pierwszej kolejności chciałem spisać historie Roberta Brylewskiego, bohatera z młodości. Spotkaliśmy się kilka razy, ale wtedy Robert nie był w najlepszej formie. Temat się rozpłynął i wróciliśmy do niego później, czego efektem książka "Kryzys w Babilonie". Po latach 90. byłem tak nasycony muzyką rockową i elektroniczną, że w pewnym momencie postanowiłem poszukać czegoś innego, dlatego strasznie mocno zanurzyłem się w świat jazzu. Ściągałem masę płyt, sprawdzałem różne nurty, klasyki, awangardzistów. Wciągnęła mnie cała otoczka wokół jazzu. Między innymi dlatego postanowiłem zrobić wywiad ze Stańką do "Machiny". To właśnie ta rozmowa utwierdziła mnie w przekonaniu, że ujmując rzecz metaforycznie, Stańko to jazz. Uznałem, że to jeden z ostatnich na świecie jazzmanów starej szkoły. On sam opowiada w książce o tym, jak ten świat się zmienił. Kiedy już w nowym wieku miał swój kwartet, to mówił o nim, że byli to świetni muzycy, ale też tacy grzeczni chłopcy po szkole. Natomiast wcześniej otaczał się freakami i straceńcami, którzy po drodze na koncert potrafili zaginąć na stacjach kolejowych, bo nie bardzo wiedzieli gdzie są. Na swoim miejscu byli tylko na scenie. I nie chodzi o to, że takich gości wybierał, tacy byli jazzmani. Jak się spojrzy na historię jazzu i tych wielkich, którzy od początku XX wieku rozwijali tę estetykę, to jazz zawsze był muzyką brudną, pełną bólu, graną na marginesie. Ale stąd się brała ta przejmująca prawda o życiu, którą bez słów wyrażał, tak jak żadna inna gałąź sztuki. Dlatego nie cierpię smooth jazzu i pochodnych, które dramatyzm i namiętności tej sztuki sprowadziły do popierdywania w tle. Ale straceńcy, którzy nadawali tej muzyce niesamowitej ekspresji wykruszyli się. Dziś jazz jest nazbyt sterylny. Nudzi mnie, bo mam wrażenie, że już to wszystko słyszałem. Współcześni jazzmani nie odkrywają nowych lądów, bo też już wszystko zostało odkryte. W tym starym jazzie najwspanialsze jest to, że słuchając go masz poczucie, że ci goście przebijają się w jakieś inne przestrzenie, niekiedy rzucają się w otchłań i wychodzą stamtąd pokiereszowani, ale z niesamowitą muzyką. I ta gorączka poszukiwań, przekroczeń wciąż jest żywa w ich nagraniach, udziela się. Wszystko to można znaleźć w grze Stańki. Za to go pokochał świat. Pamiętam takie zdanie z entuzjastycznej amerykańskiej recenzji jego płyty: "Darker than darkest Miles".
Po tych wszystkich rozmowach z panem Tomaszem, możesz powiedzieć, że go znałeś?
- W pełni na pewno go nie poznałem. Spędziliśmy razem trochę czasu. Pamiętam, że zawsze kiedy ukazywała się moja nowa książka, to chodziłem do niego i mu ją zanosiłem. Pan Tomasz był dobry, bo zawsze, kiedy dostawał nową biografię, brał ją do ręki i mówił: "Aaa ten, to niezły cat. I co? Brał więcej niż ja?". "Nie, panie Tomaszu". "K***a! Wiedziałem, że ja brałem najwięcej". (śmiech) Miał w sobie jeszcze tego diabła z dawnych lat. Ale nauczył się z nim żyć. Był czysty od wielu lat. Mówił mi tylko, że mu się śni, że pali haszysz. Utrzymywał świetną formę, nawet kiedy już nie mógł biegać. Bo miał okres, kiedy mocno postawił na aktywność fizyczną. Mieszkał na piątym piętrze w starej kamienicy. To też pewnie zadziałało na plus. Kiedy do niego wchodziłem, to dostawałem zadyszki. A on miał ten trening kilka razy dziennie. (śmiech)
Jak zapamiętałeś wasze ostatnie spotkania?
- Kiedy pytałem go, jak się czuje, to miał w oczach tego wojownika, zaciskał pięść i krzyczał: "Nie dam się s***wysynowi". Miał na myśli raka. Byłem przekonany, że wygra tę walkę. Przezwyciężył przecież te wszystkie historie z nałogami. Ludzie różnie reagują na ciężkie choroby i problemy. Jedni rozkładają się i budzą się jako rośliny, a inni - Stańko jest najlepszym przykładem - chcą podjąć walkę i ich to wzmacnia. Masa jest muzyków, których wóda i amfetamina rozpieprzyły. Jego nie. Ale z rakiem nie dał rady.
Kiedy spotkaliście się po raz ostatni? Pamiętasz?
- Jakieś dwa miesiące przed jego śmiercią. Chyba w maju. To było zaskakujące, bo zawsze, kiedy do niego przychodziłem, to w mieszkaniu panowała cisza. Nie słuchał muzyki. A wtedy, gdy przyszedłem słuchał Milesa Davisa, albumu "We Want Miles". Pamiętam, że mu powiedziałem: "Panie Tomaszu, ja tej płyty nie bardzo lubię słuchać, gitarzysta tam za dużo miejsca dostaje i robi się z tego taka rockowa rzeźba". A Stańko tylko powiedział: "Każdy Miles dobry".
W jaki sposób dowiedziałeś się o śmierci pana Stańki?
- Pamiętam ten dzień. Byłem na wakacjach na Mierzei Wiślanej, w lesie, odcięty od świata. Zadzwoniono do mnie z magazynu "Polityka". Zadzwonił chyba Bartek Chaciński z pytaniem, czy napisałbym jakieś wspomnienia o Tomaszu Stańce. Poczułem, że umarło coś więcej, niż jeden człowiek. On wydawał mi się jednym z ostatnich dzikich jazzmanów, którzy szli na całość, nie bacząc na koszty. Testował na sobie bez taryfy ulgowej ból i szaleństwo, który przynależą do jazzu. Odszedł artysta, jakich już nie ma i nigdy nie będzie. Wiesz, to był facet, który nie był skromny, ale nie był też w sobie zadufany. Był pracowity. Oddany muzyce. Dużo mówił o konsekwencji. W książce jest takie fajne stwierdzenie, nie wiem, czy dokładnie tak poszło, ale mówił bez owijania w bawełnę: "Talent to ch**. Trzeba zapi***alać".