Przemysław Myszor (Myslovitz): Wychowałem się w innym świecie [WYWIAD]
- Ludzie czasem potrafią wsadzić ci coś do głowy tak mocno, że zaczynasz wątpić, tracisz pewność siebie i potrafisz zakwestionować wszystko - mówi Przemysław Myszor, kompozytor i muzyk Myslovitz. Zespół przerwał niedawno medialną ciszę pierwszą od dziesięciu lat płytą, zatytułowaną "Wszystkie narkotyki świata". Muzycy wrócili także do koncertowania - z nowym wokalistą Mateuszem Parzymięso. To całkiem nowe rozdanie, więc i obawy przed tym skokiem musiały być spore.
Anna Nicz, Interia: Mówiłeś wcześniej, że nie spodziewałeś się tak dobrego odbioru nowej płyty. Czemu się nie spodziewałeś?
Przemysław Myszor, Myslovitz: - Ostatnie kilka lat było dla nas trudnych. Poprzednia płyta też była dla nas trudna. Bardzo w nią wierzyłem, a odbiór był średni. Miałem dużo czasu, żeby to przeanalizować. Wprowadziliśmy nowego wokalistę, Michała Kowalonka, który ostatecznie nie został z nami na dłużej. Zamiast się do siebie dodawać - trochę sobie odejmowaliśmy. My byliśmy trochę gorszym zespołem, on był trochę gorszym wokalistą. A to chyba nie powinno iść w tę stronę. Okazało się, że nie umieliśmy się uzupełniać. Teraz to wszystko widać jak na dłoni, wtedy jednak nie wiedzieliśmy o co chodzi, co nie działa i mocno się to na nas odbijało. A potem nastąpiła kafkowska sytuacja - po prostu zniknęliśmy. Miałem więc powody do obaw, że teraz może być jeszcze gorzej. Nie było nas na rynku przez dziesięć lat. Bałem się, że wkroczymy jako anonimowy zespół i nikt się nad tym nie pochyli.
Przez ostatnie dziesięć lat rynek muzyczny zmienił się diametralnie. Jakbym był bohaterem filmu "Hibernatus" - wpadłem do lodu na Arktyce i dopiero teraz mnie odmrozili. Wszystko jest inne. Muzyka, którą gramy, gitarowa, rockowa, nie jest teraz chyba specjalnie popularna. Zespoły nie są w modzie. Nic nowego się nie pojawia. Z ostatnich nowości kojarzę projekt WaluśKraksaKryzys.
On i kilka innych zespołów znowu przecierają szlaki dla muzyki gitarowej.
- Historia zatacza koło. Chodzą słuchy, że w małych klubach znowu na scenę coraz częściej wychodzą młode gnojki z gitarami. Grają ciężej lub lżej, ale gitarowo. Pewnie za rok-dwa wszystko wypłynie na górę. Czyli jednak całkiem nieźle się wstrzeliliśmy! Przespaliśmy dziesięć lat, ale wiedzieliśmy, kiedy wyjść z szafy.
Wracając do nowego materiału - odbiór jest dobry, co mnie pozytywnie zaskoczyło. Czuliśmy, że poprzednie dwa albumy były ekstremalnie ciężkie. Przy nowej płycie chcieliśmy dać sobie i słuchaczom trochę oddechu. Nie chodziło o to, by płyta była lżejsza, ale by była komunikatywna. Bez chowania się za czymś, krzyczenia wielkimi literami, symbolami, które niekoniecznie muszą być czytelne. Chcieliśmy, żeby kładka między nami a odbiorcą była krótka i prosta.
Rozmawialiśmy dużo z Wojtkiem (Powagą - red.) o tym, by pisać w miarę prosto. Na tej płycie i tak pojawiają się cięższe klimaty. Takie dochodzą do nas sygnały. Słyszałem opinie, że to nie jest płyta jedynie o miłości. Raczej o skomplikowanej rzeczywistości, która nas otacza. Jednak na początku, gdy zapowiedzieliśmy płytę o miłości, reakcja brzmiała: "Eeee... co? O miłości? Serio?". Ludzie stwierdzili, że znowu piosenki o miłości. Słowo "miłość" jest tu tak naprawdę symbolem różnych stosunków i relacji między ludźmi. Po pierwszych takich reakcjach był lęk. Leciały na nas kamienie. Miałem strach, że po premierze spadnie lawina i nie wiadomo, co się stanie. Ale jednak nie spadła.
Gdy wypuściliście pierwszy singiel "Miłość", można było odnieść wrażenie, że to faktycznie zapowiedź lżejszej płyty. Ciężej robi się mniej więcej od połowy. Nie dziwię się takiej reakcji.
- Według mnie "Miłość" to nie jest łatwa piosenka. Niektórych mogą zwieść słowa, od których zaczyna się refren. Jednak w kontekście, w jakim są podane, wcale nie są lekkie, łatwe i też nie do końca przyjemne. W moim odbiorze to jedna z poważniejszych piosenek na płycie. I nie opowiada o miłości, tylko o jakimś stanie chemiczno-emocjonalnym, o pułapce, w której się znajdujemy, jakby mózgi pożarł nam grzyb rodem z "The Last of Us". Kiedyś przeczytałem, że miłość wywołuje w naszych organizmach stan chorobowy. O tym jest ta piosenka.
Zakładaliśmy z góry, że najważniejszym kawałkiem z tej płyty będą "Latawce", ale rok temu piosenka nie była jeszcze gotowa. Mieliśmy wówczas "Miłość" i "Pakmana" - kawałki bardzo różniące się od siebie, które także wydawały się mieć duży potencjał. "Miłość" na początku nazywaliśmy "Greenwood", od Jonny'ego Greenwooda. Wtedy była to radioheadowa, mocno gitarowa piosenka. W pewnym momencie pomyślałem, że warto dodać do niej motyw klawiszowy, by ją ożywić. Zaczęło się od trzeciej zwrotki, a potem rozlało na całą piosenkę. Nawaliliśmy trochę elektroniki - tu podparcie basem, gdzie indziej jakiś smaczek, tam coś innego i finalnie numer zrobił się mocno elektroniczny. Nie wszystkim się to podobało. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie popsuliśmy tej piosenki i czy wybór pierwszego singla był dobry. To głupie, ale w pewnym momencie trochę zacząłem się jej wstydzić. Tak jak swego czasu "Acidlandu".
Fani chcieliby za każdym razem dostawać coś nowego, ale jednocześnie to samo. To, co najbardziej lubią. Babciną herbatę według znanego przepisu, z ulubioną ilością cytryny i cukru. U nas trochę tak jest - fani spodziewają się po nas tego smaku babcinej herbaty. Jak dodasz czegoś nowego, kardamonu czy imbiru, to jeden się skrzywi, drugi stwierdzi, że fajnie, trzeci, że niefajnie. Takie sytuacje często spotykają nas jako artystów: niezależnie od tego, co zrobimy wcześniej, publiczność i tak do końca nie darzy nas zaufaniem. Jakby nie wystarczyło wydać iluś płyt, które się im podobały. To jakiś rodzaj braku zaufania, czego zupełnie nie rozumiem. Ale może tego nie należy rozumieć. Po prostu wciąż musimy coś udowadniać, jak to w życiu.
Dlaczego wstydziłeś się "Acidlandu"?
Pierwsze reakcje na "Acidland" brzmiały, że to zbyt proste i banalne jak na Myslovitz. Tekst błahy, na siłę pozytywny i oczywisty, podany tak prosto w twarz. Zacząłem trochę wariować. Powód powstania tej piosenki był całkiem konkretny. Pierwsze teksty napisane na płytę "Korova Milky Bar" były bardzo pesymistyczne. To szło w bardzo ciemną stronę. Przestraszyłem się, że wyjdzie z tego zbyt dołującą płyta. Chciałem więc napisać piosenkę, która będzie podnosić na duchu. Miałem potrzebę, by był to kawałek komunikatywny. Pierwsze reakcje znajomych czy dziennikarzy muzycznych nie były dobre. Pewnie czekali na drugą "Długość dźwięku samotności". W tym momencie zacząłem trochę wstydzić się tej piosenki.
Ludzie czasem potrafią wsadzić ci coś do głowy tak mocno, że zaczynasz wątpić, tracisz pewność siebie i potrafisz zakwestionować wszystko. Ostatecznie zaczęły docierać do nas informacje, że "Acidland" komuś pomógł, że to jednak ważna piosenka.
Domyślam się, że na całym zespole zawsze ciążyła presja: przebicia sukcesu poprzedniej płyty, nagrania kolejnego hitu, etc. Ale to brzmi jak przytłaczająca jednostkowa presja, mówienie, jakie masz pisać teksty, co jest Myslovitz, a co nie. To duże obciążenie?
- Kiedyś poddawałem się temu bardziej, niż teraz. Oczywiście obciążenie i presja są cały czas. Czasem śmieje się, gdy ludzie mówią, czym jest Myslovitz lub jakie powinno być. Śmieje się z tego, bo to ja jestem w tym zespole i prawdopodobnie wiem lepiej, czym on jest, a czym nie jest. Podobnie jak moi koledzy.
W 2012 z zespołu odszedł Artur Rojek. Później dołączył do was wspomniany Michał Kowalonek. Nie masz po latach poczucia, że zaproszenie go do zespołu, nagranie z nim płyty "1.577" było zbyt pochopną decyzją?
- Nie. Nie mogliśmy wtedy zrobić niczego innego. W tamtym czasie wydawało nam się, że to jest najlepszy wybór. Chcieliśmy wydawać następne płyty, jedna za drugą. Nie wypraliśmy naszych brudów, nie wyjaśniliśmy, co tak naprawdę się stało. Nie wiedzieliśmy, jak mamy o tym mówić. Uciekaliśmy, a ludzie zaczęli się zastanawiać. Jedni stwierdzili, że widocznie my jesteśmy do dupy i wisieliśmy Arturowi jak stado psów u spodni. Inni, że to on nas wykorzystywał. Myślę, że ludzie lubią mieć opinie na dany temat, ale nie za bardzo są zainteresowani prawdą czy faktami. A zwłaszcza tym, jak bardzo odstają one od ich wyobrażeń.
Wiem, że nasze piosenki były ważne dla słuchaczy. Są często częścią soundtracku do ich życia, więc łączą się ze wspomnieniami - podobnie jak smaki, zapachy czy obrazy. Łączą się z emocjami, które przeżywamy, myśląc o przeszłości, o pierwszej miłości, o "tamtych wakacjach na Mazurach", o nowym mieszkaniu, przyjaciołach, młodości, zmianie pracy etc. Były na tyle istotne, że w pewnym momencie przestały być już tylko naszymi piosenkami. Stały się częścią życia innych ludzi, a więc trochę ich własnością. Ludzie tak je traktują - jak coś swojego.
Myślisz, że naprawdę fanów to nie interesuje? To, jak było naprawdę?
- Myślę, że część osób nie chce się z tym konfrontować. Nie chcą wybierać - stanąć po stronie mamy czy taty. Porównanie do kryzysu w rodzinie jest oczywiście na wyrost, ale wydaje mi się, że mechanizm jest podobny. Jeśli sięgnęlibyśmy do przeszłości i wyjaśnili kilka spraw, zaczęli teraz w tym grzebać, byłoby tak, jakbyśmy opluwali te ich wspomnienia. A tego nie chcą. Ta lekcja kosztowała mnie bardzo dużo, ale myślę, że powoli zaczynam to akceptować. Choć sam z kolei mam czasem potrzebę rozliczenia się z tym, wyrzucenia z siebie. Zostawienia tego za sobą. A niestety, żeby to zrobić, trzeba to najpierw nazwać. Inaczej nie możesz się tego pozbyć.
Wracając do wyboru Michała. Pewne rzeczy nie były wtedy do zweryfikowania. To dzieje się dopiero później, gdy nagrasz płytę, jedziesz na koncerty, zaczynasz wpadać w różne pułapki trasy, przeżywasz wspólne radości i smutki, kłopoty i sukcesy. Patrzysz, jak ktoś reaguje na twoje zachowanie w stosunku do niego. Żeby kogoś zweryfikować, potrzeba czasu. My go nie mieliśmy. Mieliśmy za to wówczas bardzo posunięty materiał na nową płytę. Gdy nagle zostajesz z tak dużą dziurą - sprawdzasz, co masz, zbierasz to i robisz. My mieliśmy płytę do skończenia. Pomogło to nam bardzo w ustaniu na ringu po otrzymanym ciosie.
Tymczasem wiele osób czekało na to, z której strony można by nam przypie*dolić. Nie mogliśmy podłożyć się i wybrać na przykład Łukasza Lańczyka (członek zespołu Lorein - red.), którego wokal jest zbyt podobny do barwy Artura. Znaliśmy już wtedy Mateusza (Parzymięso, obecny wokalista zespołu - red.). Był wtedy jednak bardzo schowany. Wydawało się, że nie ma ukształtowanej osobowości scenicznej. Dziś już wiem, że Mateusz ją ma i to bardzo silną. Wtedy jednak nie mieliśmy czasu, by dać mu się rozwinąć. Szukaliśmy kogoś, kto wejdzie na boisko i od razu będzie zgrany z zespołem, zacznie strzelać bramki.
Bał się wtedy? Był onieśmielony?
- Mateusz był naszym fanem. Myślę, że musiało to być dla niego bardzo trudne - stanąć na tej pozycji i grać z nami. Wyobrażam sobie, że gdybym dostał szansę zagrania na przykład z Radiohead, stanąłbym na scenie i nie umiałbym wydobyć żadnego dźwięku. Znam siebie i wiem, że nie uniósłbym tego. Wydaje mi się więc, że choć trochę rozumiem trudne położenie, w jakim znalazł się wtedy Mat. Szukaliśmy jednak wówczas kogoś innego, innej energii. Wszyscy tłukli nam wtedy do głów, że musimy dokonać znaczącej zmiany na pozycji wokalisty. Musi być inaczej. Jak znaleźliśmy, to i tak połowa dziennikarzy mówiła, że wybraliśmy kogoś z podobnym głosem. Gdybym znalazł się jeszcze raz w takiej sytuacji i miał ten sam dobór ludzi, prawdopodobnie wybrałbym dokładnie tak samo. Nie wiem, jak koledzy.
A jak było z Aleksandrem Kaczmarkiem, który wyprodukował "Wszystkie narkotyki świata"? On też jest waszym wielkim fanem. Nie był onieśmielony?
- Mateusz potrzebuje czasu i przestrzeni wolnej od natychmiastowych oczekiwań, by się rozwinąć i rozpędzić. Potrzebuje przestrzeni dla siebie. Aleksander ma zupełnie inny styl i osobowość. Wchodzi razem z drzwiami. Od razu powie, co mu nie pasuje, jakie ma pomysły. To chyba bardzo ważne w zawodzie producenta - pewność siebie.
Jak pojawienie się Mateusza w zespole zmieniło dynamikę?
- Śpiewał stare piosenki w taki sposób, że czuło się, że to Myslovitz. Przypominał nam, jakie mamy grać akordy, jakie napisaliśmy piosenki - znał je dwa razy lepiej niż my. Po prostu do nas pasował. Najważniejsze było jednak to, że kolory naszych emocji są z tej samej palety barw i dobrze się mieszają. Bardzo szybko było to widać. Także wtedy, gdy zaczęliśmy grać piosenki na nową płytę, a niektóre mają trochę lat. Na przykład tytułowy kawałek, który powstał siedem-osiem lat temu.
Te piosenki leżały spokojnie przez kilka lat, czy w międzyczasie grzebaliście przy nich?
- Grzebaliśmy, zmienialiśmy. Dwie z nich zagraliśmy jeszcze ze dwa razy z Michałem i z nim te kawałki brzmiały zupełnie inaczej. Gdy Mateusz przyszedł na próbę, wszystko nagle zaczęło działać. Podłączyliśmy do gniazdka przedłużacz i zaświeciły się światełka, które nigdy nie działały! (śmiech). Trudno powiedzieć, co się dokładnie stało. Po prostu zadziałało. Być może największą zmianą było to, że nic się nie zmieniło. Jest nas jeden więcej, robimy to samo i jest to przekonujące. To jest chyba w tym wszystkim najfajniejsze - przyszedł Mateusz i dalej robimy tę babciną herbatę i ona dalej smakuje jak babcina. A to, czy wrzucimy coś do tej herbaty, czy nie wrzucimy, zależy już od nas.
Wydaje mi się, że jednak wrzucacie do tej herbaty nowe składniki. Mateusz wniósł dodatkową wartość, nową barwę. Zdaje się, że na koncertach też radzi sobie bardzo dobrze jako frontman?
- Wniósł swoją energię. Komponuje razem z nami. Ludzie pytają, jakie są u nas układy, czy Mateusz może coś robić, komponować, proponować. Otóż, muszę stwierdzić, że on nie może. On musi. Jest jednym z nas. Gdy ma jakiś pomysł, od razu go pokazuje. A jego energia lepi się z naszą energią. To jeden z tych układów, w którym wszystkie potencjały się dodają. Potem idziesz na koncert i słyszysz, że to jest Myslovitz. Mateusz z koncertu na koncert robi krok w swoją własną stronę. Zaczyna coraz luźniej interpretować, robić rzeczy coraz bardziej po swojemu.
Kiedyś podpisywaliście piosenki Myslovitz wspólnie, pod każdą z nich widniało pięć nazwisk. Od tej płyty robicie to inaczej - przy każdym kawałku widzę wybrane nazwiska.
- Tak, podpisujemy inaczej, ale rozliczamy się tak samo - zbieramy materiał, chronimy go w ZAiKS-ie i dzielimy po równo. Tak jak zawsze. Zauważyliśmy przez te kilka lat, czego byliśmy zresztą ofiarą, że jeśli nie podpisujemy dokładnie, kto co zrobił, ludzie znajdują jedną albo drugą osobę, która według nich prawdopodobnie to wszystko napisała, skomponowała i tak to odbierają. Potem musimy wyjaśniać w wywiadach, co kto zrobił, a czego nie. To skrajnie głupie, lepiej od razu to określić. Bardzo dużo rzeczy robimy razem, zawsze tak robiliśmy. Chodzi też o to, żebyśmy trochę wyszli z cienia Myslovitz. Bo ten cień jest bezosobowy, jak chiński komunizm. W jedności siła, ale wszystko ma twarz Mao. A u nas każdy ma swoją twarz - Jacek, Lala, Mateusz, Wojtek czy ja. Teraz słuchacze od razu wiedzą, czyja to piosenka, czyja energia i emocje.
W książeczce dołączonej do płyty dziękujesz swoim dzieciom. Córce Oli za pomoc w pilnowaniu, byś nie zrobił z siebie głupka. Dzieci są twoimi pierwszymi recenzentami? Sitem, przez które przepuszczasz teksty? Filtrem?
- Tak, rodzina jest filtrem. Nie jest tak, że coś napiszę i wołam: "Chodźcie wszyscy! Halo! Zbiórka!". Nie, nie. Sprawdzam na nich poważniejsze efekty. Współpracuję zresztą z Olą, która od dawna pisze i komponuje. Czuję, że mogę do niej przyjść i skonsultować swoje teksty. Czasem daję coś do przeczytania jej albo Bartkowi, mojemu synowi. I słyszę: "Tato, Instagram? Poważnie? Przecież nie można używać takich słów, tak się nie mówi".
Tato, weź się.
- Tato, weź się, nie rób wstydu.
Powiedziałeś kiedyś, że gdybyś nie był muzykiem, byłbyś lepszym ojcem i miał więcej czasu dla dzieci (cyt. z książki "Myslovitz. Życie to surfing" Leszka Gnoińskiego). Jak to się układało przez kolejne lata, po zmianie w zespole, wtedy, kiedy już tak dużo nie koncertowałeś?
- To nie są proste odpowiedzi. Na pewno gdybym nie był muzykiem, byłbym lepszym ojcem. Gdy dzieci były małe, często nie było mnie w domu. Teraz mam więcej czasu, tylko one potrzebują mnie już dużo mniej. Przez kilkanaście lat bardzo intensywnie koncertowaliśmy. Moja rodzina za to zapłaciła. Ja też. Nie mówię, że to jest coś złego - wszystko jest super, kochamy się, jestem dumny z dzieci, mam nadzieję, że one ze mnie też. Ale gdybym wtedy tyle nie jeździł, pewnie byłaby szansa na jeszcze bliższe kontakty.
Pamiętam jeden moment. Mój syn miał wtedy rok, może półtora. Wróciłem późnym wieczorem z koncertu, on jeszcze nie spał. Danusia, moja żona, powiedziała: "Zobacz, tata przyjechał! Możecie dziś spać razem". Położyliśmy się. Byłem tak zmęczony, że od razu zasnąłem. W pewnym momencie obudziłem się, odwróciłem, a syn nie spał. Patrzył na mnie i płakał.
Co mu powiedziałeś?
- Nie wiedziałem, co zrobić. Zacząłem coś do niego mówić, ale on nie przestawał płakać. Był tak odzwyczajony ode mnie, że nie potrafił przy mnie spać. To było straszne. Zmieńmy temat, bo się poryczę.
Mówiłeś o zakazie używania słowa "Instagram". Lubisz konfrontować z dziećmi swoje wyobrażenia o rzeczywistości? Co teraz przejdzie, a co nie?
- Zawsze.
Macie bliski kontakt?
- Wydaje mi się, że tak. Ale mam też duże poczucie winy. Nie wiem za co. Za to, że mogłem mieć dla nich więcej czasu? Mogłem coś więcej, ale tego nie zrobiłem, bo nie było mnie w domu? Nie jesteś w stanie uwolnić się od tych myśli, jakkolwiek byłyby irracjonalne. Mamy bardzo dobry kontakt, cały czas mieszkamy razem, jesteśmy dość blisko. Ola szybko zainteresowała się graniem na instrumencie. Oczywiście nie wtedy, kiedy próbowaliśmy ich tego uczyć. Chwyciła to dwa lata później i nagle sama nauczyła się grać - najpierw na gitarze, potem na klawiszu, później zaczęła pisać piosenki. A co do Bartka - widzisz, takim jestem dobrym ojcem i taki mamy bliski kontakt, że rok temu nagle zorientowałem się, że mój syn umie całkiem nieźle grać na basie.
Od kiedy umiał?
- Pytanie: od kiedy się uczył? Widziałem, że siedział przy tej gitarze, kupiłem mu nawet mały basowy wzmacniacz słuchawkowy. W pewnym momencie nie wiadomo, jak sobie wejść w te światy. A potem wchodzisz do pokoju, twój syn gra na basie jakiś jazz, jakieś seksty, septymy i wiesz, że nie zaczął się uczyć miesiąc temu. Zawsze uważałem, że Bartek ma bardzo dobry słuch, bardzo duże zdolności i mam wyrzuty sumienia, że nie dałem mu supportu, poczucia, że może to jakoś wykorzystać.
Może nie potrzebował takiego wsparcia, może musiał sam do tego dojść?
- Może. Teraz gra z Olą, choć nie zagra z nią na festiwalu Next Fest w Poznaniu. Ma egzaminy. Dla niego byłoby to pierwsze wyjście na scenę, a my tu wciąż opowiadamy, że będą tam dziennikarze, ludzie z firm płytowych.
Duża presja. Ty też grałeś na koncertach z Olą. Nadal grasz?
- Nie, zostałem zwolniony z tego zespołu. Jakkolwiek jest to fajne, to jednak moja obecność już przeszkadza. Stoję obok, jestem wyższy, mam wielki siwy łeb; niby pomagam, ale przeszkadzam. To jest jej scena. Ona sobie poradzi, bo jest dobra.
Lubi grać z ojcem?
- Chyba tak. Mówiła, że bardzo lubiła nasze występy w duecie. Teraz buduje zespół, niech go stworzy z ludźmi w swoim wieku. Dzieci rozmawiają więcej z moją żoną, mają z nią lepszy kontakt, wiadomo. W moim domu rodzinnym było inaczej. Byłem bardzo skryty. A u nas się rozmawia, wszystko jest pisane otwartym tekstem. To dzięki Danusi. Jest psychoterapeutką i patrzy na wszystko inaczej, od razu wyciąga wnioski, potrafi lepiej nazwać różne rzeczy.
Trochę dzięki mojej córce i obserwacji jej przeżyć powstała piosenka "Inny". Ten kawałek jest dziwną klamrą spinającą teraźniejszość z czasem, gdy chodziłem do liceum, byłem chłopakiem kryjącym się za krzakiem, trochę pochowanym, z kompleksami i brakiem pewności siebie. Wiele osób śmieję się z tej piosenki. "Co? Taka piosenka w Myslovitz?". Jak przy "Acidlandzie". Już się tym nie przejmuję. Chciałem, żeby to była lżejsza rzecz. By opowiadała nie o poważnym związku, a tym, jak niektóre uczucia odbierało się kiedyś, w szkole, w młodości. Chciałem dodać ten kolor na płycie.
Tak jakby dużo osób tego nie pamiętało.
- Albo udaje, że nie pamięta. To wcale nie jest głupi temat, jest uniwersalny. Wiadomo, że musisz mocno obciąć opowieść, żeby zamknąć się w trzech zwrotkach i refrenie, w tych kilku rymach. Z dzisiejszej perspektywy patrzę na to z uśmiechem, ale za tym kryją się głębokie emocje, a żadna z nich nie jest głupia ani łatwa. Kilkanaście lat to wiek, w którym człowiek w większości cierpi.
Przez lata waszej ciszy medialnej, po rozstaniu z Michałem Kowalonkiem, czuliście wsparcie waszych fanów?
- Tak. Cały czas czujemy to wsparcie. Swoją drogą, "fani" to takie przedmiotowe określenie. Ty jesteś ich idolem, co stawia cię na piedestale, a ich trochę niżej. Tymczasem gdyby nie fani, nie wiem, czy rozmawialibyśmy dziś. Niewiarygodne, ile zawdzięczamy tym ludziom. Zwłaszcza w tych najgorszych momentach. Gdy dzieje się coś złego, masz kłopoty - jest rodzina. Gdy my mamy w zespole jakieś problemy - mamy fanów. To jest nasza rodzina. Jesteś w czarnej dupie i nagle okazuje się, że dla kogoś poza tobą samym ważne jest to, co robisz. Chcą czegoś od ciebie, potrzebują cię, czekają, pamiętają. W jakiś sposób zdejmuje to z ciebie trochę ciężaru. Dzięki nim dalej jesteś artystą, muzykiem.
Pozwalają poczuć, że jesteś ważniejszy dla świata niż ci się wydaje. Chociaż, umówmy się - wszyscy jesteśmy piaseczkiem. Fani to niesamowici alianci. Dają wielkiego kopa. Niedawno spotkałem na spacerze pewną panią. Byłem z psem niedaleko mojego domu. Przywitaliśmy się, nasze psy zaczęły się bawić. Rozmawiamy i w pewnym momencie ta kobieta mówi: "Panie Przemku, muszę coś panu powiedzieć". Już nie wiem, jak się zachować. Przed chwilą rozmawialiśmy swobodnie o pieskach. "Pan napisał taką piosenkę, 'Acidland'. Ta piosenka zmieniła całe moje życie" - mówi. Poprosiłem: "Niech mi pani tego nie robi. Nie jestem gotowy, żeby brać pani życie na swoje barki". "Ale pan nie wziął. Pan napisał piosenkę, a moje życie na barkach dźwigam ja". Opowiedziała, że całe życie chciała być nauczycielką, ale jakoś się nie ułożyło, więc pracowała w urzędzie miasta. Któregoś dnia usłyszała tę piosenkę. Wkrótce później zwolniła się, rozpoczęła pracę w szkole, robi to do dziś i jest szczęśliwa. Dobre, co?
Lubię myśleć o tym, że czasami pomagamy ludziom. Sztuka oczywiście nie zmienia świata, ale potrafi pomóc w jednostkowych sprawach. Takie sytuacje z kolei pomagają mi, sprawiają, że myślę, że to wszystko może nie jest takie głupie. Nie jestem budowniczym ani piekarzem, nie jestem niezbędny dla społeczeństwa. Ja tylko piszę piosenki. Nie piszemy jednak piosenek tak po prostu, bez sensu, po to, by cokolwiek było, szybko i na odwal. Zawsze się staramy. Zwłaszcza podczas pisania tekstów. Dlatego idzie nam wolno.
Takie opowieści bardziej onieśmielają, czy jednak bardziej przynoszą radość?
- Na pewno dają radość. Onieśmielają też. Ktoś mówi ci takie rzeczy i musisz to przyjąć. Opowiada ci kawałek swojego życia, wrzuca cię do niego, a ty radź sobie z tym. Jest to tym bardziej trudne dla kogoś, kto przez pół życia nie umiał powiedzieć, gdy się na kogoś gniewał, bo bał się, że sprawi tej osobie przykrość. Albo, gdy czegoś pragnął. Kiedy słyszę takie rzeczy, jest mi trochę tak, jakbym dostał order.
Masz przecież order - dostaliście kiedyś nagrodę od Ministerstwa Spraw Zagranicznych za zasługi dla promocji Polski w świecie. Jako pierwszy zespół rockowy.
- Nie wiem, czy byliśmy pierwszym zespołem, który został tak wyróżniony. To nic nie znaczy. Oczywiście to miłe, ale kto o tym pamięta. Przy takich historiach, jak ta, którą ci opowiedziałem, to w ogóle się nie liczy. Order nie zmienił niczyjego życia. Na świecie jest dużo osób, dzięki którym żyjemy. Ratują świat, ratują życie innym, tymczasem nie pisze się o nich. Są dla świata wielokrotnie bardziej wartościowi, a ten świat ich nie dostrzega. Za to często widzi i promuje głupotę, egocentryzm. Hasło dekady - selfie.
Zawsze tak było? Czy to jednak domena ostatnich lat?
- Zawsze tak było. Teraz dodatkowo ludzie mają większe ciśnienie na promowanie samych siebie. Liczy się promocja, chwalenie się; w telewizji zajmują się pierdołami, tym, kto ma lepszą sukienkę. To nie jest złe, szkodliwe, ale proporcje trochę się zmieniły. 80 proc. contentu w sieci to pierdoły. Albo kłamstwa. Nie twierdzę, że kiedyś świat był lepszy. Nie - był tak samo chu*owy i zarazem tak samo wspaniały. Ale ja wychowałem się w innym świecie. Kiedyś ludzie dbali o swój autorytet, wizerunek, nie tylko ten zewnętrzny, sztucznie kreowany - prawdziwy wizerunek, o to, by być porządnym, dobrym. Teraz wystarczy być znanym. Dziś mądra książka musi rywalizować z głupimi filmikami w sieci, które nabijają miliony wyświetleń. Tak, wiem, to ogromne uproszczenie, bo wizerunek zawsze był kreowany. Teraz jest tego po prostu za dużo. Wszystkiego jest za dużo. Żyjemy w czasach przesytu.
Baliście się tego, że nie przebijecie się ze swoją muzyką przez ten szum informacyjny?
- Tak, zawsze się tego obawiamy. Zwłaszcza, że show-biznes tak się zmienił. Nie chodzi nawet o to, czy jest dla nas miejsce na rynku. Zawsze uważałem, że jest na to nisza. Nie wiem jednak, czy dla ludzi jest takie ważne to, o czym mówimy. Ale nie zrozum mnie źle - dalej będziemy robić swoje.
Mówiłeś o zmianach w show-biznesie. Te zmiany w przemyśle muzycznym są olbrzymie. Dziś muzyki słucha się głównie w serwisach streamingowych. A strumieniowaniem rządzą algorytmy.
- Gdy przyszliśmy do wytwórni i koledzy zaczęli mówić o algorytmach - przeraziłem się. Pomyślałem, że nie wydajemy dla ludzi, tylko dla jakiegoś algorytmu. Nie wiem do końca, co to jest, ale to nie jest nawet zainteresowane naszą muzyką i przekazem. Taki paradoks - wydajemy piosenki, piszą je ludzie dla ludzi, dzielimy się naszymi ludzkimi emocjami, ale wszystko, co dzieje się później działa pod dyktando sztucznej inteligencji, która ponoć nie ma osobowości.
Fani i fanki często pytają, dlaczego w serwisach streamingowych nie ma płyty "Korova Milky Bar".
- Podpisaliśmy umowę, która jest wewnętrznie sprzeczna. Nie wiadomo, kto jest właścicielem tych utworów. Przy podpisywaniu nie było to dla was ważne, a teraz rzeczywistość medialna jest całkiem inna i wymaga jasnego określenia pewnych kwestii. Pracujemy nad tym.
Zastanawiam się, jak przez lata zmieniało się twoje podejście przy pisaniu tekstu. Po nabraniu doświadczeń, pewnych filtrów.
- Nie mam wrażenia, że jestem jakoś dużo mądrzejszy w kontekście pisania tekstów, niż byłem 20 lat temu. Za to w wieku 20-kilku lat miałam swoje kompasy i wtedy jeszcze mogłem jakoś to ogarnąć. Dziś jestem bardziej zagubiony. Jednak coraz bardziej akceptuję swoje teksty. Wydaje mi się, że ciut bardziej oddaję to, co chciałbym napisać. A może po prostu lepiej wykorzystuję przypadkowe ścieżki, które zdarzają się w procesie pisania? Trudnością, która pojawiła się przez lata jest to, że zaczynasz dublować tematy. Opowieści można napisać wiele. W piosenkach jest trudniej, bo ogranicza cię forma - zaledwie kilka rymów, konkretny rytm kompozycji i mało miejsca na poprowadzenie myśli. Opowiadasz zwykle o śmierci, miłości, depresji albo o trudnościach. Rzadko o dobrym samopoczuciu. Dobre samopoczucie jest banalne. Bardzo chciałbym umieć o tym zgrabnie napisać.
Miłość też jest banalna, a można pisać o niej fajne rzeczy.
- Można. Niezależnie od tego, ilu ludzi krzywi się na to słowo. Najszybciej jednak chwytają trudne, ciężkie emocje. Wiadomo - najłatwiej toniesz na "głębokim". Tematy powtarzają się w kółko. Z drugiej strony - ciągle żyjemy tym samym. Spotykamy się w tych samych knajpach, pijemy tę samą herbatę. Gdy raz na rok widzisz się z rodziną, za każdym razem wujek opowie, jak dziadek drugiemu gościowi połamał na głowie gitarę. I za każdym razem to hit wieczoru.
Odnośnie pisania tekstów: nie mam już takiej odwagi, jak wcześniej. Kiedyś nie zastanawiałem się zbytnio nad tym, co pisałem. Teraz jestem świadomy błędów czy braków, które pojawiły się w moich tekstach. Dużo rozmawiamy o tym z Wojtkiem. Masz w głowie pewne ograniczenia: chcesz wyrazić swoje myśli, jednocześnie wiesz, że już o tym pisałeś; próbujesz zrobić to oryginalnie, więc zaczynasz kombinować i komplikować, tracisz lekkość i przejrzystość i tak dalej, i tak dalej... Tu na szczęście pomaga nam muzyka, która niesie ze sobą emocjonalny kolor. Często robi to, czego nie możemy zrobić za pomocą tekstu - pokazuje tę inność. Jesteśmy trochę premiowani jako jednocześnie autorzy tekstów i kompozytorzy, bo możemy łączyć te dwie sztuki. Czego nie zrobisz tekstem, zrobisz muzyką. Po latach podchodzę do pisania tekstów z większą świadomością swoich ograniczeń.
Mimo to nadal mam wątpliwości - jak choćby w przypadku wspomnianej piosenki "Inny". Było wokół niej trochę zamieszania i pytań, czy nie jest zbyt młodzieżowa. W pewnym momencie dostaliśmy na Messengerze wiadomość od Edyty Bartosiewicz. Napisała: "Panowie, gratuluję" i wymieniła tytuły dwóch piosenek. W tym "Inny". Gdy Edyta Bartosiewicz pisze ci takie rzeczy - nie dyskutujesz. Dzięki, Edyta.