Piotr Zioła: Najgłośniej w sercu gra mi rock'n'roll
Justyna Grochal
Ostatnie lata pokazały, że udział w talent show wcale nie musi być przepustką do wielkiej kariery. Piotr Zioła co prawda nie wygrał drugiej edycji "X Factora", w której się pojawił, ale dzięki swojej oryginalności, ciężkiej pracy i dużemu talentowi osiągnął więcej niż niejeden zwycięzca tego typu programów. "Od zawsze wiedziałem, w jakim kierunku chcę podążać" - mówi nam zdecydowanie wokalista, z którym rozmawialiśmy o jego debiutanckiej płycie "Revolving Door".
W kwietniu tego roku ukazała się jego pierwsza płyta, która szybko zdobyła uznanie w środowisku muzycznym. O pracy nad albumem, znaczeniu wizualnej strony projektu, podróżach w czasie i wielu innych sprawach opowiada nam Piotr Zioła.
Justyna Grochal, Interia: - Obserwując twoją działalność dostrzegamy dużą spójność w kreowaniu wizerunku. Twój vintage'owy image pasuje do muzyki, jaką tworzysz i również czerpie z lat 50. i 60. Czy myślałeś kiedykolwiek o tym, że może powinieneś urodzić się w innej dekadzie?
Piotr Zioła: - Nie żałuję, że żyję w teraźniejszości. Nowoczesne brzmienie to przede wszystkim elektronika. Ja idę trochę pod prąd, łącząc różne gatunki. Chciałbym posiadać tę umiejętność i podróżować w czasie, jak główny bohater "O Północy w Paryżu". Wydaję mi się, że za sprawą muzyki jest to możliwe.
A byłeś już w Ameryce?
- Nigdy. Zawsze marzyłem, żeby tam polecieć. Przede wszystkim chciałbym odwiedzić Nowy Orlean oraz Detroit.
Detroit mocno łączy się z brzmieniami, jakie słyszymy na twojej płycie.
- Zgadzam się. To tam działały wówczas najważniejsze wytwórnie takie jak Motown. Artyści, którzy wywodzą się stamtąd, wywarli na mnie duży wpływ. Chciałbym poznać miasto, w którym tworzyli.
Wydajesz się być perfekcjonistą w pracy - wszystko musi być u ciebie dopracowane, a każdy element tworzyć spójną całość. Jest tak?
- Lubię mieć wszystko pod kontrolą, więc pilnuję, żeby to, co robię było spójne. Zarówno w kwestii muzycznej jak i wizualnej. Chociaż przez pewien czas obawiałem się, że płyta jest dosyć eklektyczna, to ostatecznie uważam, że z pomocą odpowiednich ludzi udało mi się osiągnąć to, o czym zawsze marzyłem.
Miałeś duże obawy na końcowym etapie pracy, kiedy twój debiutancki materiał "poszedł" już do tłoczni?
- Obawiałem się, że materiał nie jest jeszcze gotowy. Do ostatniej minuty wprowadzałem zmiany. Piosenki wracały z masteringu i znowu były poprawiane. Na szczęście, kiedy album został wysłany do produkcji, nie miałem już żadnych wątpliwości.
A jak reagujesz, słuchając teraz, z dystansu swojej płyty?
- Staram się nie słuchać jej zbyt często, ale gdy już to robię, to nie dostrzegam niczego, co chciałbym poprawić. Wiem, że za kilka lat mogę zmienić zdanie. Kiedyś Gaba Kulka zdradziła mi, że gdy słucha swojej pierwszej płyty, to zauważa mnóstwo elementów, które dzisiaj nagrałaby inaczej. To naturalne. Człowiek rozwija się i nabiera dystansu. Dobrze, że na niektóre sprawy nie mamy już wpływu. Dzięki temu rejestrujemy moment, daną chwilę, do której zawsze możemy powrócić. Nie wszystko od razu musi być doskonałe.
Jak pracowało ci się z tatą, który pomagał w powstawaniu "Revolving Door"?
- Dobrze! Miałem go zawsze pod ręką. Domową piwnicę zaaranżowaliśmy na amatorskie studio nagrań i salę prób, więc swoje demówki nagrywałem właśnie tam. Było to dla mnie duże ułatwienie, mogłem zaoszczędzić czas i pieniądze. Dodatkowo korzystałem z doświadczenia taty, który zajmuje się muzyką znacznie dłużej ode mnie. Do dzisiaj sobie pomagamy, jednak na scenie nie występujemy razem.
A jak tata zareagował na finalny efekt, kiedy posłuchał już całej płyty?
- Był cały czas na bieżąco. Radziłem się go, gdy nachodziły mnie wątpliwości. Najważniejsze dla niego było to, żebym ja był zadowolony z płyty, wtedy i on będzie.
Który etap tej pracy nad płytą był dla ciebie najtrudniejszy?
- Sama końcówka. To przekleństwo każdego, kto wystawia swoją pracę do oceny publicznej. W trakcie pracy nad płytą niejednokrotnie miewałem chwile zwątpienia. Piosenki, które zostały singlami, wcześniej nie były brane pod uwagę, a nawet chciałem usunąć je z płyty.
Aż tak?
- Każda myśl przychodziła mi do głowy. Spędziłem nad tym dużo czasu. Krótko przed wydaniem albumu pojawiły się opinie, które wysoko postawiły mi poprzeczkę. Miałem obawy, że rozbudziły się nadzieje, których mogę nie zaspokoić. To jest właśnie najtrudniejszy etap - kiedy przed samym sobą musisz przyznać, że to, co zrobiłeś, jest wystarczająco dobre i już czas, żeby usłyszeli to inni.
Powiedziałeś o tych wysokich wymaganiach, które postawiono ci jeszcze przed zaprezentowaniem przez ciebie materiału z debiutanckiego albumu. Po drodze wziąłeś udział w powstawaniu płyty "Traveler" duetu Rysy. Czy miałeś obawy związane z tym, że tam prezentujesz się od innej strony? To jest muzyka bardziej klubowa, taneczna, czyli raczej inne rejony muzyczne niż to, co pokazujesz na debiucie. Nie bałeś się, że to będzie dla ludzi element dużego zaskoczenia? Ci, którzy śledzili twoje poczynania muzyczne wcześniej, z pewnością wiedzieli, czego mogą oczekiwać, natomiast wiesz, że jest duże grono osób, które poznały cię dzięki utworowi "Przyjmij brak" nagranemu właśnie z duetem Rysy.
- Nie sądziłem, że ktoś może tak pomyśleć. Od zawsze wiedziałem, w jakim kierunku chcę podążać. Dla niektórych rzeczywiście mogło być to spore zaskoczenie. Czy ich do siebie przekonałem? To już nie mnie oceniać (śmiech). Gościnny występ na płycie Rys był dla mnie cennym doświadczeniem, złapaniem oddechu, ale najgłośniej w sercu gra mi rock'n'roll. Niemniej jednak mam nadzieję, że to nie koniec moich elektronicznych podróży.
W wywiadach mówiłeś o tym, że w przyszłości chciałbyś podjąć próbę pisania własnych tekstów, natomiast póki co, przy debiutanckim albumie zaangażowałeś w pisanie innych. Jak na tym etapie wyglądała wasza współpraca? Tłumaczyłeś o czym chcesz, by dany utwór opowiadał i budowaliście go razem, czy dawałeś autorom całkowicie wolną rękę?
- Tak naprawdę z każdym tekstem wiążę się inna historia. Najczęściej przeprowadzałem rozmowy z autorami i sugerowałem im emocję czy treść, która kojarzy mi się z konkretną piosenką. Z Radkiem Łukasiewiczem nie znałem się wcześniej. Gdy pisał dla mnie pierwszy tekst, odbyliśmy długą konwersację telefoniczną. Chciał mnie bliżej poznać. Uważam, że nie powinno być to tylko zwykłe pisanie na zlecenie. Pragnąłem, żeby szło za tym coś więcej. Teksty dobierałem w taki sposób, żeby móc się z nimi utożsamić, żeby w moich ustach brzmiały prawdziwie. W przeciwnym razie nikt mi nie uwierzy.
Na twoim debiutanckim albumie gościnnie pojawiła się Natalia Przybysz. Podczas współpracy z Rysami śpiewałeś w duecie z Justyną Święs. Co te dwie zdolne kobiety wniosły w twoją muzyczną przestrzeń?
- Z każdą z nich łączy mnie zupełnie coś innego. Duet z Natalią był moim marzeniem z dzieciństwa - byłem wtedy fanem Sistars - i nigdy bym nie przypuszczał, że dojdzie do takiego spotkania. Przede wszystkim miałem okazję podpatrzeć, jak pracuje Natalia. Jest dużo bardziej doświadczona ode mnie.
Czy czułeś się onieśmielony obecnością Natalii w studiu?
- Tak. Byłem skrępowany i zawstydzony. Czasami mi przechodziło, ale tylko na chwilę.
A czego się od niej nauczyłeś?
- Bywało, że Natalia wpadała do studia. Jej obecność przy nagraniach była dla mnie wsparciem. Przy singlowej wersji piosenki "Podobny" zaczerpnąłem jej pomocy. Podpowiedziała mi, jak odnaleźć właściwe emocje w tym utworze. Dała mi kilka wskazówek technicznych, a nawet rad dotyczących żywności, której wokaliści powinni unikać.
A jak było z Justyną, która muzycznie zdaje się być nieco dalej od ciebie niż Natalia?
- Z Justyną poznaliśmy się rok temu na Spring Breaku w Poznaniu, a już dwa tygodnie później spotkaliśmy się w studio. Nasze charaktery są zupełnie inne, a mimo to od razu narodziła się między nami nić porozumienia. Justyna jest dwa lata ode mnie młodsza i jednocześnie dwa lata dłużej występuje na scenie. Zaskoczyła mnie spontanicznością i podejściem do pracy. Ja potrzebuję czasu i skupienia, najlepiej, żeby nikt mi nie przeszkadzał przy komponowaniu. Justyna po prostu wchodzi do studia ze szkicem tekstu, wymyśla melodię w tym samym czasie, w którym śpiewa i nagrywa. Tak lekko podchodzi do muzyki.
- Bardzo lubię koncertować z chłopakami z Rys i Justyną. Jesteśmy w podobnym wieku, mamy szeroki zakres zainteresowań i wspólne tematy do rozmów. Bardzo doceniam tę współpracę. Wyszła trochę przez przypadek, a mimo to zapamiętam ją na długo. Dzięki niej otworzyłem się na nowy gatunek. Wcześniej elektronika nie była mi po drodze. Lubię takie niespodzianki.
Zastanawiałeś się kiedykolwiek nad tym, w jakich warunkach - miejscu czy czasie - twoja muzyka mogłaby zabrzmieć najlepiej?
- To zależy od piosenki. Słuchając niektórych, wyobrażam sobie jazdę samochodem. Nazwałbym je "drive'owymi" - można zamknąć oczy (byle nie na miejscu kierowcy) i wyobrazić sobie zagubioną autostradę Lyncha.
O których piosenkach tak myślisz?
- Na pewno numer pierwszy ("CFTCL" - przyp. red.) oraz singlowy "Podobny" w wersji płytowej.
- Kawałki takie jak "Revolving Door" czy "Safari" nazwałbym mianem utworów wieczornych. W wyobraźni ilustruję sobie ciemny, zadymiony pokój po zmierzchu oraz wygodny fotel. Uważam, że miejsce ma duże znaczenie podczas odbioru muzyki. Te dwa przychodzą mi do głowy. Chętnie usłyszę inne propozycje.
Czy na koncertach powinniśmy spodziewać się nowych aranżacji utworów z płyty?
- Nie jestem zwolennikiem kopiowania jeden do jeden. Dążę do tego, żeby materiał wciąż żył. Na płycie mogliśmy sobie pozwolić na nagranie sekcji dętej czy smyczkowej, ale na scenie gramy ze skromniejszym instrumentarium, bardziej organicznym. Mnie, jako słuchacza i fana muzyki, ciekawią koncerty. Jeśli muzyka na żywo brzmi identycznie jak album, to też niedobrze. Podczas występu mam bezpośredni kontakt z publicznością, do której się zwracam. Ważne, żeby pozwolić sobie na jeszcze więcej energii oraz odrobinę luzu. Moje koncerty się różnią, ale nie na tyle, żeby stwierdzić, że to kompletnie inny materiał (śmiech).