Recenzja Piotr Zioła "Revolving Door": Bez siermięgi i bigosu
Paweł Waliński
Talent shows nierzadko psują biorących w nich udział. Szczęśliwie, Ziołę ten los ominął i mamy oto naprawdę porządny muzyczny debiut. I dobrze.
Jurorów telewizyjnego "X-Factora" ujął niesamowitą barwą głosu: ciepłą, ale zdobną w charakterystyczną chrypkę. Debiutancka płyta Zioły gra na tym atucie w najlepsze, a wręcz za bardzo, bo egzaltacji i maniery (angielskie spółgłoski podniebienne!!!) w jego śpiewaniu jest tyle, że można by nią obdzielić pół jego własnego pokolenia wokalistów, a przydechów śpiewając robi więcej może tylko Ville Valo z HIM-a. To zasadniczo jedyny konkretny (choć subiektywny) zarzut, który można mieć do "Revolving Door". Poza tym wszystko jest na płycie w jak najlepszym porządku.
Co dostajemy? Album zawieszony między znakomitymi numerami soulowymi, a odrobiną indie rocka i garage revival. W singlowym "Podobnym" chciałoby się usłyszeć naraz linijkę tekstu "Heard it through a grapevine", wokalnie natomiast Zioła zdradza tu pewne podobieństwo do Dawida Podsiadły. Fajny jest też drugi singel, "Safari", choć ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że cała partia gitary została żywcem zajumana Johnowi Frusciante. Spróbujcie do tej zwrotki zaśpiewać linię wokalną Anthony'ego Kiedisa z "Under the Bridge". Wszystko się idealnie zgadza? No właśnie.
Kiedy za to Zioła odrzuca funkowe bujanie i soulowy sznyt, a więc w tych co bardziej pop-rockowych numerach, brzmi jak - nie przymierzając - Michał Wiraszko i Muchy ze swojej drugiej-trzeciej płyty. Poza zgrzytami związanymi z oryginalnością wspomnianych dwóch singli, płyta skomponowana jest naprawdę fajnie, a wielość klimatów nie pozwala się nudzić, czego dowodem choćby jak mocno riffowy "Podobny" przechodzi nie w vintage'owe, a wręcz rekonstrukcyjne "As I'm Meant to Be", choć przy nim akurat manieryczność (rozluźnij tę krtań, facet!) i problemy z angielskimi spółgłoskami wyłażą najmocniej. Tymczasem im mniej się Zioła sili, a w szczególności kiedy śpiewa po polsku, jest znakomicie. Choćby tak jak w utworze "W ciemno". Swoją drogą, kto nie usłyszy tam wczesnego Wiraszki, ten niech mówi do mojej dłoni. Ot, co.
I jasne, że granie tak bardzo vintage z założenia nie jest szczytem oryginalności - robią to ostatnio wszyscy, od The Black Keys, czy innych Rival Sons, po Lanę del Rey. Na "Revolving Door" jest to jednak najzwyczajniej w świecie retro dobrze zrobione. Brzmi wręcz do bólu klasycznie i amerykańsko z chórkami, partiami dęciaków i parapetami imitującymi smyki. Za produkcję akurat wielkie brawa, szczególnie, że ten efekt retro osiągnięto bez polackiej siermięgi pachnącej bigosem z wczoraj i noszącej wąsa jak u stryja.
Mój kolega mawiał, że w winiarstwie są dwa ważne terminy. Vintage i gwintage. Pierwszego tłumaczyć nie trzeba, drugi oznaczał picie taniego trunku wprost z butelki. Winną bandyterkę. Zioła ma vintage, mi za to brakuje tu trochę gwintage. Trochę łobuzerki, nienoszenia bielizny pod skórzanymi spodniami, mniej brylantyny, więcej sprężynowego noża. Ale warto przypomnieć, że to przecież debiut. Bardzo udany i choć nie bez wad, zdecydowanie warto śledzić dalsze poczynania Zioły. Trawestując Wałęsę: "O take popy zawsze walczyliśmy".
Piotr Zioła "Revolving Door", Warner Music Poland
7/10