Natalia Przybysz: Prawda jest tam, gdzie ludzkie błędy [WYWIAD]
Marcin Misztalski
"Tam" - to najnowsze dzieło Natalii Przybysz, które powstawało zimą na greckiej wyspie Hydra. Porozmawialiśmy więc o nowej płycie artystki, sile podróżowania i momencie, kiedy poczuła, że jest na... statku kosmicznym.
Marcin Misztalski: O czym marzyłaś, będąc młodą dziewczyną, mieszkającą w bloku z wielkiej płyty?
Natalia Przybysz: - Mieszkałam długo z babcią i marzyłam, by w końcu zamieszkać z rodzicami w naszym domu, który wtedy był dopiero w trakcie budowy. Tak naprawdę więc tęskniłam za nimi. Oprócz tego marzyłam też o tym, żeby latać. Kilka razy śniło mi się, że kiedy szłam między blokami do szkoły - tej takiej klasycznej z oknami "pokrojonymi" na pięć kawałków - poczułam, że mój plecak nie był już ciężki, a po chwili zaczęłam wznosić się w powietrze i lecieć. Sen był do tego stopnia realistyczny, że kiedy kolejnego dnia szłam do szkoły, to byłam ciekawa, czy naprawdę potrafię latać. Ogólnie ta szkoła była dla mnie straszna.
Dlaczego?
- W ogóle się nie uczyłam. Byłam w konflikcie z dziećmi, z nauczycielami. Prawie na każdej lekcji, każdego dnia otrzymywałam uwagi. Stawiali mnie też do kąta. Wydaje mi się, że na początku szkoły podstawowej jeszcze słabo czytałam. Nie potrafiłam zaadaptować się w tym systemie.
W ten sposób wyrażałaś swoją tęsknotę za rodzicami?
- Nie miałam wtedy takiej świadomości, ale pewnie tak. Rozrabiałam naprawdę strasznie - skakałam, krzyczałam, nie reagowałam na słowa nauczycieli, zamykałam się w sobie. Byłam ultra ciężkim przypadkiem (śmiech). Dzisiaj pewnie zaproszono by mnie na jakąś diagnozę, ale wtedy jeszcze nie robiono z dziećmi takich rzeczy.
Poczułaś się bezpieczniej, kiedy przeniosłaś się do szkoły muzycznej?
- To było, kiedy chodziłam do piątej klasy, więc przede wszystkim zamieszkałam już z rodzicami i siostrą we wspólnym domu. Szkoła mnie fascynowała, bo wszystko w niej było o muzyce. Już wtedy śpiewałam, zaczęłam też grać na wiolonczeli. Z jednej strony spokorniałam w obliczu tej całej tajemnej wiedzy o muzyce - tym bardziej że musiałam nadgonić materiał. Z drugiej strony miałam już bliziutko rodziców, więc byłam grzeczna i starałam się nie rozrabiać.
I jak to się dalej u ciebie potoczyło z tą pokorą?
- Muzyka mnie zatrzymała, zaciekawiała, pozwoliła mi się skupić i odkryć w sobie nowy potencjał. Jednak dziś doświadczenia ze szkoły muzycznej stoją na przeszkodzie mojemu dobremu samopoczuciu na koncertach. Mam na myśli to, że stresy związane z egzaminami, lekcjami, ćwiczeniem na instrumencie były tak ogromne, że zjadały mnie od środka. Dziś bardzo się spinam, kiedy chcę grać na instrumencie na własnych koncertach. Szczególnie stresuję się, gdy mam grać na instrumentach klawiszowych. Moje dłonie się wtedy usztywniają i przed koncertem muszę bardzo długo rozmawiać z samą sobą - że to jest wszystko na moich zasadach, że to mój świat, że mam wspaniały zespół...
Muszę sobie przypominać, że sytuacja, w której jestem, jest super bezpieczna. Mówię sobie, że nie jestem już małą dziewczynką, która walczy o ocenę z gry na fortepianie. Nie płaczę ze stresu. W szkole płakałam, zamiast grać. Dzisiaj pokora jest mi częściowo potrzebna, by pilnować tematów i się do nich przykładać. Może to dlatego, że lubię porządek? A może dlatego, że jestem zodiakalną panną? Ale muszę przyznać, że coraz bardziej otwieram się na moją omylność i niedoskonałości. Obecnie żyjemy w czasach, kiedy wszystko jest gładkie. Kupujemy te drogie, bezbłędne kosmetyki, iphony i inne rzeczy. Coraz częściej mam wrażenie, że prawda jest tam, gdzie ludzkie błędy. Stare drewno ze śladami użytkowania, a nie wypolerowany granit.
Jak w połowie września grało ci się na nowym, europejskim Stadionie Śląskim dla tysięcy ludzi? Takie koncerty robią na tobie jeszcze wrażenie?
- Robią na mnie wrażenie, ale akurat tamtego dnia przeżywałam jeszcze coś zupełnie innego. To było na tyle mocne, duże i osobiste, że doświadczenie grania na Śląskim prawie mnie ominęło. Najfajniej wspominam próbę przed koncertem, kiedy leżeliśmy sobie na plastikowej podłodze, pod wielkim jajowatym niebem i słuchaliśmy próby Fisza. To było przyjemne. Później, na samym koncercie nie miałam perspektywy, by móc się zachwycić miejscem, tymi wszystkimi ludźmi i całym wydarzeniem. Inne rzeczy mnie wtedy zabrały. Natomiast pamiętam, jak kiedyś graliśmy support przed Jamiroquai na stadionie Legii w Warszawie w ramach reanimacji Sistars. Cały zespół miał odsłuchowy system douszny, a ja, jako jedyna osoba, korzystałam z odsłuchów naziemnych. Dzięki temu słyszałam tę całą przestrzeń i śpiewających ludzi. Znam więc te ciarki i wiem, jakie to niesamowite, kiedy tłum śpiewa i w pewnym momencie przestaje brzmieć jak melodia, a zaczyna brzmieć jak siarczysty deszcz.
Co dzieje się w głowie artysty, który schodzi ze sceny, a chwilę wcześniej słuchało go około 35 tysięcy ludzi?
- Przyznaję, że wtedy, kiedy graliśmy na stadionie Legii, nie miałam jeszcze emocjonalnego kontaktu z samą sobą, więc nie do końca byłam pewna, co się ze mną dzieje. Ogólnie rzecz biorąc, to trochę czasu zajęło mi, bym się dowiedziała, jak się czuję (śmiech). Pamiętam, że wtedy jako jedyna wiedziałam, że było świetnie. I to właśnie za sprawą tego, że miałam odetkane uszy. Pamiętam taką rozmowę, którą odbyliśmy bezpośrednio po zejściu ze sceny, kiedy chyba Paulina (Paulina Przybysz - przyp. red.) powiedziała: "Ej, chyba było fajnie?!" - "Co? Było ekstra". Mogę przyznać, że było to legendarne uczucie.
A co czułaś po zejściu ze sceny na Stadionie Śląskim?
- Nie pamiętam, ale na pewno pomyślałam sobie, że tego dnia na scenie powinno być więcej kobiet. Byłoby raźniej, gdyby było więcej współczesnych raperek. Poza tym czułam się małym ziarenkiem tej całej hiphopowej historii.
Byłaś zaskoczona, że Jimek zaprosił was na to duże wydarzenie?
- Nie byłam bardzo zdziwiona dlatego, że chodziłam do klasy z siostrą Jimka na ulicy Miodowej w Warszawie. Radzimir jest od nas młodszy, ale oczywiście mieliśmy okazję spotykać się w szkole muzycznej. Poza tym otarłyśmy się o polską scenę hiphopową. Paulina dalej rapuje, ja już nie, ewentualnie czasem czytam audiobooki.
A jeśli ich akurat nie czytasz, to podróżujesz. Podróżowanie uczy pokory?
- Nie wiem, czy uczy akurat pokory... Kiedy wyjeżdżam, to mam dreszcze i poczucie, że żyję, że dostrzegam dużo piękna, innych wymiarów, sytuacji, kontekstów. Myślę, że podróżowanie geograficzne jest też jednocześnie podróżą w czasie. W Grecji, gdzie powstawał mój nowy album, ale i Indiach miałam poczucie, że w strefie publicznej widziałam bardzo dużo starszych osób. Jest to oczywiście w pewnym stopniu spowodowane ciepłym klimatem, jaki tam panuje. Mam wrażenie, że byli obecni, ważni i szanowani. Można z nimi wchodzić w interakcje. W tych miejscach często miałam wędrówkę do swojego dzieciństwa, wzruszałam się. Podróże są dla mnie formą terapii, przeglądania się w sobie. Czasami zabierają mnie do przeszłości, a czasami w przyszłość, bo pokazują nowe przestrzenie, smaki, zapachy. Ogólnie rzecz biorąc - ruch to życie.
Co masz na myśli, mówiąc, że ludzie starsi są tam bardziej szanowani?
- Słuchałam ostatnio Paula McCartney'a, który w tekście do piosenki "Eleanor Rigby" opowiada o postaci, którą stworzył, myśląc o różnych starszych osobach. Paul jako chłopiec pomagał starszym osobom w różnych obowiązkach, np. w małych pracach ogrodowych i domowych. Jako dziecko związał się ze starszymi sąsiadami i lubił im pomagać. Utożsamiam się z tą piosenką, bo - jak wspomniałam wcześniej - spędzałam bardzo dużo czasu ze swoimi dziadkami. Mam w sobie wrażliwość i czułość w stosunku do starszych osób. Lubię, kiedy przychodzą na moje koncerty, to mnie totalnie porusza.
Często pojawiają się na twoich koncertach?
- Nie, ale np. na "dniach miasta" jest pełniejszy przekrój społeczeństwa. Niestety nie widzę u nas wielu starszych osób na koncertach. Mam wrażenie, że są w osamotnieniu, jakimś oddzieleniu. Powinniśmy bardziej zadbać o naszych seniorów. Możliwe, że tak mówię, bo przemawia przeze mnie tęsknota za moimi dziadkami i babciami, których już nie ma.
Nawiązując do początku naszej rozmowy. Będąc ostatnio w Grecji, miałaś momenty, kiedy czułaś że - oczywiście metaforycznie - unosisz się nad wyspą i odlatujesz?
- Oj tak. Dlatego, że oko osoby na wyspie trzyma się horyzontu. Wkoło jest tylko sama woda i niebo. Wyspa jest na tyle mała, że mogłam ją objąć wzrokiem. Zdecydowanie czułam się, jakbym była na statku kosmicznym.
Dlaczego wybraliście akurat ten statek?
- Przyjaciel powiedział mi, że tam leci, że jest tam studio i że może powinnam tam nagrać nową płytę. W przypływie szaleństwa podzieliłam się tym pomysłem z moją menadżerką. Ona w pomysł uwierzyła i uruchomiliśmy maszynę, by to wszystko się udało. No i się udało. Pojechaliśmy tam bez instrumentów, bo zależało mi na tym, by przy tej płycie stanąć przed wyzwaniem. Dwa poprzednie albumy nagraliśmy strasznie szybko. Nauczyliśmy się tak sprawnie pracować jako zespół, że jesteśmy jednym organizmem. Za każdym razem, gdy kończyliśmy prace, ogarniał nas smutek, że to już koniec. Patrząc więc na cykliczność, która wydarzała się w naszym życiu twórczym - pracujemy nad płytą, wydajemy ją, gramy koncerty, później myślimy nad kolejnym projektem - uznaliśmy, że chcemy jakichś zmian. Tym bardziej, że wciąż jeździliśmy do tych samych miast, graliśmy w tych samych salach. To czasami bywało "dniem świstaka". Chcieliśmy zmian i pogłębić to, co przeżywamy. Stąd pomysł, by przeżyć przygodę i udać się na Hydrę. Tym razem bardziej celebrowaliśmy naszą pracę. Mogliśmy się skupić tylko na muzyce.
Działaliście według jakiegoś harmonogramu?
- Pojechaliśmy tam na 10 dni i cały czas pracowaliśmy. Ale to nie było obowiązkiem. Wszyscy się bardzo wczuli. Poza tworzeniem muzyki chodziliśmy tylko na kawę i jedliśmy pyszne jedzenie. W grę wchodziły ewentualnie jeszcze spacery. Poza tym na tej wyspie nie było się gdzie podziać, na dworze było zimno, a w studyjku było ciepło - tam było najmilej. Tak celowaliśmy w ten wyjazd, by nie było tam turystów. To się udało, bo trafiliśmy na zimę. Skupiłam się wyłącznie na muzyce, nie miałam chęci ani możliwości, by przeżywać coś innego.