Lech Janerka: Dla pieniędzy i taniego poklasku zrobię wszystko [WYWIAD]

Lech Janerka wydal album "Gipsowy odlew falsyfikatu" /Roman Bosiacki / Agencja Gazeta /materiały prasowe

Mówią, że to "prawdziwy rebeliant na polskiej scenie muzycznej". Dla mnie legenda, choć kiedy wydawał poprzednią płytę, kupowałam swoje pierwsze zeszyty w trzy linie, szykując się do rozpoczęcia nauki w podstawówce. "Gipsowy odlew falsyfikatu" jeszcze długo będzie kręcił się w odtwarzaczu.

Oliwia Kopcik, Interia: Ostatnio też po wielu latach doczekaliśmy się płyty innej legendy - Rolling Stonesów. To było ustawione? 

Lech Janerka: - Tak, Jagger zadzwonił, mówi, że wydaje płytę i “weź przesuń swój termin wydania, bo będzie chryja" (śmiech).  

To pytanie, na które możesz odpowiedzieć "No bo tak", ale nie mogę nie spytać - dlaczego zeszło aż 18 lat? 

- Tysiąc powodów.  Po 60-ce i kilkudziesięciu latach działalności w branży człowiek ma wrażenie, że nie ma obowiązku wydawania płyt. Że wydaje się wtedy, kiedy ma się na to ochotę, komponuje się, kiedy ma się ochotę... To jest punkt pierwszy. Punkt drugi: fajnie szło przez pierwsze pół roku, a potem już różnie bywało. Nie że siedzieliśmy i dukaliśmy nuta po nucie, tylko zajmowaliśmy się innymi rzeczami.  

Reklama

Wszystko było zaśpiewane w suahili, ale były te linie wokalne, było wiadomo, gdzie są napięcia i kulminacje, gdzie spuszczenie z tonu. Muzyka była wyprodukowana i właściwie, gdyby to miało być karaoke, to mogłoby wyjść po dwóch miesiącach. Ale przyjęło się, że to, co robię, to nie karaoke, więc trzeba było dopisać teksty. Wcześniej teksty się same pisały, w ogóle się tym nie zajmowałem, tylko to się po prostu robiło, nie wiem kiedy. A tutaj było tak, że myślałem sobie: "A, napiszę o tym" i się okazywało, że już o tym pisałem 30 lat wcześniej. I mijał rok, drugi, piąty... 

A to nie jest trochę tak, że im dłużej się nad czymś zastanawiasz, tym jest potem gorzej? Ja tak mam z tekstami, że im więcej razy je czytam, tym więcej bym tam poprawiła, a na koniec w ogóle pewnie nie publikowała. 

- U mnie to tak nie działa, bo ja o tym nie myślałem. Teksty piszę bardzo szybko. Zazwyczaj komponując jakąś melodyjkę, żeby ją zapamiętać, buduję od razu pierwszą frazę. Czasami ją wyrzucam, czasami zostaje, a potem dopisanie reszty to jest jakiś banał. A tutaj tej pierwszej frazy nie było, były melodie i "bla bla". I ta myśl, że już o tylu rzeczach napisałem, że w tej chwili nie wiem, o czym mówić. Tak lata mijały, mijały, aż w końcu napisałem z siedem piosenek! Ale przyjąłem kiedyś taką zasadę, że płyta powinna trwać mniej więcej 45 minut, czyli tyle, ile godzina lekcyjna, bo potem percepcja siada. A tutaj było 30 minut. Wtedy pojawił się Michał Wardzała z Mystic, puściłem mu wszystkie te, które już miałem, i te które były, ale bez tekstu, i pytam, czy on to zaakceptuje. Chwilę wcześniej wyszła płyta Moniki Brodki, która też miała z 30 minut, więc miałem argument. I on mówi: "Słuchaj, ale zrób te dwa numery, bo one są świetne", nagle mnie natchnęło i szybko je dokończyłem.  

Pierwsze wgrywki, mówię o muzyce, były 12 lat temu, a ostatnią piosenkę wśpiewałem kilka dni przed oddaniem materiału. Z "I moll" miałem większy problem, bo kiedy wśpiewywałem demo, zaśpiewałem bardzo wysokim głosem, chciałem imitować chorał gregoriański, a okazało się po latach, że nie mam już tego głosu i za cholerę nie mogłem tego powtórzyć (śmiech). Myślałem, że zatrudnię jakichś ludzi, ale producent - Bartosz Straburzyński, z którym wcześniej nagrywałem płytę "Ur" - mówi: "Nie no, chłopie, to jest twoja płyta, nikt nie będzie śpiewał za ciebie". Pokombinowaliśmy i jest, jak powinno być.  

Nie miałeś czegoś takiego, nawet podświadomie, że "O kurde, ludzie tyle czekają, a w dodatku jestem Lechem Janerką i muszę wypuścić teraz album życia"? 

- Chciałem zrobić coś, czego się nie będę wstydził. Jeżeli już coś robię, to się przykładam. Presją było to, że ktoś przyniósł ponurą, złowieszczą informację, że dziennie pojawia się w streamingach kilka tysięcy piosenek. Nikt nie jest w stanie tego przesłuchać. Uważam, że muzyka tego typu jest domeną młodzieży. Młodzi ludzie to powinni robić. Ja to robię, bo jestem lekko niedorozwinięty, więc ciągle tkwię w takim obłoku rojeń. Chociaż może 1/78 mojej osobowości jest młoda... więc dokończyłem tę płytę. Poza tym nie lubię wyrzucać rzeczy. No i żona mi mówiła, że "fajny ten numer" i trzeba go dać ludziom. 

Pytam o to bycie Lechem Janerką, bo przy Hot16Challange i "bzy pylą" widziałam komentarz, że "jak pan Lech mówi, że bzy pylą, to ja mu wierzę". Autorytet ponad wszystko. 

- Ja byłem przekonany, że pylą! Bożena mi powiedziała, że nie. Ale któryś fan zripostował, że jest jakaś odmiana bzu, która pyli.  

Grasz z żoną właściwie od zawsze, a niektórzy mówią, że niedobrze przynosić pracę do domu. Rozdzielacie ten czas w studiu albo sali prób od domu? 

- Nasz dom to jest sala prób. Jest taki pokój, który ma 50m kw., tam jest całe instrumentarium. Tylko bębnów nie odpalamy, bo przy tym trzeba grać głośno. Więc tam sobie rzępolimy, a próby z bębnem i gitarzystą rockowym robimy w sali prób, która jest gdzie indziej. Jestem z Bożeną 50 lat, dzień po dniu, razem śpimy, razem narobiliśmy dzieci, razem gramy. Jesteśmy razem sekunda po sekundzie, aż dziw, że jej tu nie ma. Miała wizytę, której nie mogła przełożyć, tak to by tu była.  

To jest bardzo kochane, że jesteście razem i że możecie jeszcze dzielić pasję.  

- Tak, to jest szczęście. To się rzadko zdarza, zazwyczaj ludzie po tylu latach już są sobą zniechęceni. A ja robię jej śniadania do łóżka, bo później wstaje niż ja, ona wita mnie uśmiechem, ja próbuję powiedzieć na dzień dobry coś mądrego i zabawnego zarazem i tak się to wszystko kręci.  

Falsyfikat to, za definicją, "kopie wierne do złudzenia, łącznie z podrobionym podpisem autora". Zdradzisz, co autor miał na myśli, nazywając swoją płytę falsyfikatem? 

- Autor miał na myśli to, że większość tego, co słyszę i co jestem w stanie z siebie wyartykułować, wisi na czymś, co już też zostało zerżnięte z czegoś (śmiech). Trudno jest o rzeczy nowe. Trochę dezawuuję to, co robię, ale coś w tym jest. Jeżeli się przyjrzysz okładce, to zobaczysz, że jest tu gips i ja też powoli zaczynam być gipsowy. Zaczynałem słuchać muzyki w latach 60., kiedy wyszły płyty Beatlesów, Janis Joplin, The Doors, Jimiego Hendrixa, Led Zeppelin... 

Same klasyki.  

- To wszystko było zniewalające.  Wtedy pole było czyste i łatwo było je zapełniać. Na szczęście ludzie, którzy zapełniali tę pustkę, byli genialni. Klasyki, jak to nazwałaś. A potem część tego, co powstawało, było odwołaniem się do nich. Co dekadę ktoś wyskakiwał, pokazywał coś nowego, ale to był promil tego, co można było usłyszeć. Reszta była kopią. Gipsową falsyfikatu.  

W tekstach bawisz się słowem, kiedyś takie operowanie metaforami czy ironią świetnie się sprawdzało przy walce z cenzurą, ale ludzie też byli przygotowani na odbiór takich tekstów. Myślisz, że teraz nadal są na to gotowi? 

- Nie bardzo się przejmuję. Tak się porozumiewam na co dzień. U mnie w domu się tak mówi. Klasyczny sposób porozumiewania się zaczyna być nudny w pewnym momencie i chyba naturalną rzeczą jest to, że człowiek się bawi słowem, próbuje budować nowe konstrukcje, które są trochę adekwatne do rzeczywistości, a trochę ją podbarwiają.  

Myślę tutaj, na przykład, o wersach typu "Bo fortepiany znowu z hukiem lecą na bruk".  

- Tu się odwołałam do klasyki, bo kiedyś, jak Olga Tokarczuk dostała Nobla za “Księgi Jakubowe", wystąpił pan Gliński i powiedział, że on takiej literatury nie czyta. Zmroziło mnie to trochę, bo nagle się okazało, że rzeczami ważnymi się pomiata. Stąd te fortepiany.  

Byłbyś w stanie wybrać swój ulubiony kawałek z tej płyty? 

- Z tej? Chyba nie mam takiej, ale łazi za mną "Nie śpię, śpię i nie śpię". Dosyć nudnawe, ale coś jest na rzeczy. To opisuje mój stan, w którym funkcjonuję od kilku lat. Że tak do końca nie wiem, czy to jawa, czy sen.  

Tak spytałeś, czy z tej, to w ogóle za wszystkich swoich piosenek masz jakąś najukochańszą?  

- Ja ich wszystkich do końca nie pamiętam, tak naprawdę. A na pewno nie jestem w stanie tak globalnie rzucić okiem i powiedzieć: "Ta się świeci". Z piosenkami jest tak, że robiąc je, przykładasz się, starasz się, żeby uzyskały jakąś pełnię, ale kiedy już ją skończysz, to ona jest dla ludzi i niech oni oceniają.  

Sama się zastanawiałam, spisując to pytanie, czy byłabym w stanie wybrać i wyszło mi, że to byłoby "Wyobraź sobie" z płyty "Dobranoc", której nigdzie nie da się dostać! 

- Nie lubię tej płyty, ale "Wyobraź sobie" gramy na koncertach. W koncertowym wydaniu to jest taka piosenka, z której się cieszę.  

Wrócę jeszcze na chwilę do Hot16Challange - wywodzi się to ze środowisko hiphopowego, nie ciągnęło cię, żeby spróbować nagrać z kimś takim? 

- W 1987 czy 88 roku mieszkałem w Nowym Jorku. Kiedyś sobie idę na Times Square i słyszę, że wali bęben i koleś rapuje. Pomyślałem: "Co to jest?!", ale było fajne, ludzie mu z taksówek brawa bili. Jeden rapuje, drugi robi salta, niesamowite. Wtedy przypomniało mi się z mojego dzieciństwa - bo mieszkałem w takim miejscu, gdzie ludzie albo właśnie szli do więzienia, albo właśnie z niego wrócili - że gwiazdą wśród nich był ten, który mówił do rymu. Mówił bzdury, ale byleby było do rytmu i szybko. I stwierdziłem, że to jest dokładnie to samo. Że to podbija ludziom prestiż, kiedy mówią szybko i do rymu. Wróciłem do Polski i pomyślałem, żeby może zrobić taki numer. 1988 rok. Pokazałem taki szybki podkład, który zmontowałem, coś tam przygdakałem i muzycy mówią: "Co ty, odbiło ci, chłopie" (śmiech).  

Ogólnie nie jestem fanem. Rap jest agresywny i nachalny, ja taki nie jestem. "Come Together" Beatlesów to też było takie trzepanie dziobem - przez część utworu Lennon wykrzykiwał jakieś słowa od czapki, które nie miały większego związku, ale fajnie to brzmiało, a w refrenie coś podśpiewywał. Łatwiej być raperem, bo nie ma melodii. Czasem ona się pojawia, ale wtedy to nie raper wyśpiewuje, tylko dziewczyny w chórku. Ale też nie chcę dezawuować. Uważam, że jest w tym wartość, czasami to potrafi być zabawne. Ale rap, tam w Nowym Jorku, to była muzyka getta, to było agresyjne, walczące. U nas ostatnia muzyka walcząca to chyba punk rock. Polski rap jest wtórny, ale jest to nośne, bo można to zrobić bardzo szybko i sprawnie - kupić beat za dolara i jak ktoś ma trochę pomysłu i głosu, to jest w stanie coś fajnie wyskandować.  

Na początku pamiętam, że polscy raperzy rapowali takimi piskliwymi głosami (śmiech). Ale potem pojawili się ludzie, którzy robili to świetnie i też w trochę lżejszej odmianie. Słucham Taco Hemingwaya, słucham Maty, bo potrafi być zabawny, i jeszcze paru innych. Popek też mnie potrafi rozbawić.  

Śledzisz w ogóle tę młodą polską scenę? Jest dużo głosów, że już nie ma dobrej muzyki, zwłaszcza rockowej.   

- Trudno mi powiedzieć, bo nie śledzę. Bardzo niewiele słucham, bo już jestem za stary. Jeśli z daleka słyszę odgłosy kapeli rockowej, to uciekam, bo mnie głowa boli od tego. Nie chodzę na koncerty, ale nie robię tego złośliwie, po prostu fizjologia. Jeśli sam mam grać koncert, schodzę ze sceny głuchy. Sam też niespecjalnie skanuje streamingi, ale mam od tego ludzi i oni, jak coś zauważą, to podrzucają.  

Podobne dyskusje pojawiają się przy Jarocinie. Że kiedyś to był rockowy czy punkowo-metalowy festiwal, a teraz pojawia się tam pop, jak Ralph Kaminski. Występowałeś tam i w latach 80., 90., i w tym roku, więc śmiało mogę spytać o opinię. 

- Lubię Ralpha Kaminskiego! Jego crescenda i decrescenda zwaliły mnie z nóg. Kiedyś Jarocin to było takie forum dla zespołów z dupy. Robiono selekcje i z tych dziwnych rzeczy wybierano coś, co coś oznacza - na przykład wyskakują goście i mówią "Klaszczę w dłonie, by było mnie więcej". Genialne. Na tym polegał Jarocin. Trzeba było wyjść i na ludziach, którzy są młodzi i dużo słuchają, zrobić wrażenie. Jeśli nie zrobiłaś, to cię obrzucili syfem i pogonili (śmiech). Grałem tam kilkukrotnie, zawsze starałem się przyjeżdżać z nowym materiałem. Publiczność była wymagająca.  

 Ale wszystko się komercjalizuje. Kiedyś pistolet automatyczny był dostępny dla paru żołnierzy, a teraz możesz sobie kupić, jeśli tylko masz kasę (śmiech). 

Skoro już o graniu koncertów, to czy fani mogą liczyć na jakąś chociaż małą traskę przy okazji premiery? 

- Nie przepadam za koncertami, bo raz, że głuchnę, dwa, że trochę się nieswojo czuję, widząc dzieciaki pod sceną. Oczywiście przykładam się, nie że lipę odstawiam, ale siły już nie te. 7 grudnia gramy ostatni koncert ze starym materiałem, a potem spróbujemy pograć kilka piosenek z tej płyty i jeśli okaże się, że jesteśmy je w stanie na tyle ożywić, żeby to się dało pokazać publicznie, to wiosną zaproponujemy trasę. Jeśli okaże się, że to nam nie idzie albo nie łapie wyrazu, to nie będziemy tego grali. I chyba już w ogóle nie będę grał.  

Byłam raz na twoim koncercie, właśnie na Jarocinie, i dla mnie było świetnie.  

- Dla pieniędzy i taniego poklasku zrobię wszystko (śmiech).  

To jeszcze na koniec filozoficznie - gdybyś wiedział, że słucha cię cały świat, co byś powiedział? 

- Chyba bym zaniemówił, wiesz?  

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lech Janerka | wywiad
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy