Reklama

"Jedna, wielka rodzina"

Trzydzieści lat na scenie, trudna do zliczenia ilość wydawnictw, tras i sukcesów. Kariera, którą ciężko ogarnąć. Saxon to żywa legenda muzyki metalowej, współtwórca NWOBHM, doskonale czujący się w realiach XXI wieku.

- Aby twoi fani nadal byli zainteresowani muzyką, którą grasz, musisz wciąż na nowo siebie odkrywać - mówi w rozmowie z Bartoszem Donarskim wokalista i lider Biff Byford.

O tym, że nie jest to pusty frazes zasłużonego weterana heavy metalu, po raz kolejny przekonuje - wydana w marcu 2007 roku - płyta "The Inner Sanctum", mająca sporą szansę stania się jedną z najmocniejszych pozycji w dyskografii Brytyjczyków. I nie ma tu mowy o odbudowywaniu wysokiej pozycji za wszelką cenę czy odcinaniu kuponów od dawnej sławy. Saxon pozostaje w świetnej formie, a "The Inner Sanctum" pokochają nie tylko ci, którzy śledzą ich historię od początku, pielęgnując wspomnienia ze złotych lat 80.

Reklama

"The Inner Sanctum" trzyma wysoki poziom od początku do końca. To materiał, który będzie chciał mieć każdy fan Saxon.

Fantastycznie!

Wasz perkusista, Nigel Glockler powiedział nie tak dawno, że była to najlepsza sesja nagraniowa, w jakiej kiedykolwiek uczestniczył. Reszta składu podziela jego zdanie?

Dla niego na pewno, ale czy dla mnie była to najlepsza sesja? Raczej nie, jednak było całkiem nieźle.

Album wyprodukowaliście z Charliem Bauerfeindem.

Tak. To ten sam człowiek, z który współpracowaliśmy przy "Lionheart" (2004). Było przyjemnie. Z Charliem bardzo dobrze mi się pracuje.

Jaki jest, jako producent i osoba?

Charlie to bardzo miły facet, wyluzowany. Doskonale wie, czego potrzebuje Saxon. Produkcją zajmowaliśmy się wspólnie, to znaczy ja i on. Charlie zajmuje się i odpowiada za brzmienie, ja troszczę się o właściwe wykonanie.

W ciągu kilkudziesięciu lat rejestrowaliście płyty w naprawdę wielu miejscach. Czy dla tak doświadczonych muzyków jak wy, to gdzie nagrywacie ma jeszcze większe znaczenie?

W sumie nie. Jeśli tylko sprzęt w studiu jest dobry, to gdzie nagrywamy staje się mniej istotne. Liczy się też atmosfera danego miejsca i to czy ludzie dookoła ciebie są w porządku. To z pewnością robi różnicę.

Zresztą w dzisiejszych czasach album można nagrać praktycznie wszędzie: w sypialni, zamczysku, w domu, oborze, studiu (śmiech). Dziś sprzęt nagraniowy stał się bardzo mobilny, można go przenieść gdziekolwiek się chce.

Nie sądzisz, że jedną z rzeczy, która z sukcesami utrzymuje Saxon na fali przez tyle lat jest to, że jesteście w stanie uwspółcześniać wasz oryginalny styl pod względem brzmieniowym? Wydaje się, że trzymacie rękę na pulsie, korzystacie z pojawiających się ulepszeń.

Zdecydowanie tak. Lubimy wiedzieć, co się dzieje nowego. Cały czas chcemy się rozwijać. Aby twoi fani nadal byli zainteresowani muzyką, którą grasz, musisz wciąż na nowo siebie odkrywać. Dzięki temu przyciągasz też do siebie nowych ludzi. W Saxon ta metoda sprawdza się bardzo dobrze. Dziś mamy więcej fanów niż, powiedzmy, dziesięć lat temu. I to nas cieszy.

Z tego wniosek, że wasi fani wciąż się zmieniają.

Tak myślę. Mamy stałą bazę starych zwolenników, ale i nowych ludzi. Szczególnie widać to teraz. Przez ostatnie dziesięć lat napisaliśmy kilka wspaniałych albumów, a ostatnia płyta - moim zdaniem - jest prawdopodobnie najlepsza.

Kto w takim razie w największej mierze odpowiedzialny jest za muzykę na "The Inner Sanctum"? Komponowaliście bardziej kolektywnie?

To zależy od muzyki. Ja piszę teksty i biorę na siebie linie melodyczne. Najprościej mówiąc są to proporcje pół na pół. Połowę robię ja, resztę zespół.

Pisanie materiału na następcę "Lionheart" rozpoczęliście już w styczniu 2006 roku...

Masz rację, ale z tych początkowych sesji niewiele rzeczy trafiło na "The Inner Sanctum". Przez ten rok nie była to jednak jakaś usystematyzowana praca. Przez tydzień robiliśmy coś w jednym miejscu, później przez dwa tygodnie gdzieś indziej. Trochę tu, trochę tam. Wiesz jak to jest, gdy ciągle coś się dzieje.

Trochę czasu to jednak zabiera.

Wszystko wymaga czasu, zwłaszcza, gdy zależy ci na napisaniu dobrych utworów. Jest sprawą oczywistą, że jeśli chce się osiągnąć coś dobrego, trzeba wciąż nad tym pracować. Pisanie dobrych numerów to ciężki kawałek chleba i niezła harówka.

"The Inner Sanctum" to materiał pełen mocy i wigoru. Ma w sobie tę szybkość, którą ja akurat lubię najbardziej. Dobrym tego przykładem mogą być utwory: "Need For Speed", "Let Me Feel Your Power" czy ostatni "Atila The Hun". Te kompozycje świetnie odnajdą się na koncertach.

Tak, ten album ma faktycznie dużą moc. Pisanie takich utworów, jak te przez ciebie wymienione, to nasza firmówka. To właśnie z tego jesteśmy znani. Wiele naszych starych kompozycji cechuje spora szybkość. Ludzie lubią, gdy gramy w ten sposób.

Jednym z wyróżniających się utworów na "The Inner Sanctum" jest rock'n'rollowy hymn pełną gębą "I've Got To Rock (To Stay Alive)".

To wspaniały numer!

Granie takich utworów na żywo to pewnie spora przyjemność.

Myślę, że największą radość mają z tego fani. To oni lubią słuchać takich kompozycji na koncertach. Wytwórnia chciała, żebym ponownie napisał coś w stylu "Solid Ball Of Rock" czy "Wheels Of Steel". I właśnie dlatego powstał "I've Got To Rock (To Stay Alive)".

Koniec końców uważam, że jest to naprawdę fajna piosenka. Mamy też taki plan, żeby wydać niebawem ten utwór na singlu. Będę w nim śpiewać razem z Lemmym.

Na tym albumie jest praktycznie wszystko, czego mógłby sobie zażyczyć fan Saxon: szybkość, świetne melodie, ciężar, wolniejsze numery... To płyta bardzo dobrze wyważona.

Też tak sądzę. Na tym nam zależało - na dobrze wyważonej muzyce, składającej się z różnych nastrojów.

Przez lata napisaliście już tak wiele pamiętanych do dziś melodii, mających status heavymetalowej klasyki. Zastanawiam się, czy z każdym kolejnym rokiem nie jest wam trudniej wymyślić coś równie przykuwającego uwagę. Jest na to jakaś recepta?

Wymyślanie nowych melodii jest dość trudne, zwłaszcza dla mnie. Bo ja zawsze muszę postarać się o coś wyjątkowego (śmiech). I właśnie dlatego jest to szczególnie dla mnie najtwardszy orzech do zgryzienia.

To spoczywa na moich barkach - jestem głównym kompozytorem melodii i twórcą słów. Muszę też wymyślić jakiś tytuł, no i oczywiście dobry tekst. Nie ma jednak co narzekać. W sumie lubię ciężko pracować i przekraczać kolejne granice.

Czy ciężka praca to właśnie ta recepta?

Nie tylko. Niebagatelną rolę odgrywa również zapał i wena. Trzeba mieć to natchnienie. Poza tym trzeba też umieć wziąć na siebie ten ciężar, presję, jakakolwiek by ona nie była. Jakoś sobie do tej pory z tym radzimy.

Faktycznie, z każdym rokiem i nowym albumem jest trudniej wyjść z czymś równie interesującym, ale tak to już jest. Im jestem starszy, tym mam z tym większy kłopot (śmiech). Ale jak sam mówisz, płyta jest w porządku, także chyba nadal sobie radzimy.

Jasne. Wciąż dajecie nam z siebie to, co najlepsze.

Racja. Ktoś tam nas chyba lubi (śmiech). Ktoś też daje nam inspirację do tego, co robimy. To dość długi proces, choć muzykę nagrywamy bardzo szybko i sprawnie.

O wiele więcej czasu poświęcamy na komponowanie utworów. W sumie to może nie trwa aż tak długo, z reguły trzy miesiące i mamy wszystko napisane. Jednak z drugiej strony patrząc, to kupa czasu.

Wspomniałeś wcześniej o pisaniu tekstów. Raczej nie masz z tym większych kłopotów.

Zgadza się, w końcu trochę już ich w swoim życiu napisałem. Na "The Inner Sanctum" większość tekstów dotyka różnych aspektów życia, ale nie tylko. Na przykład "Red Star Falling" opowiada o upadku komunizmu. I to nie o jakimś tam upadku, tylko właśnie tym w Polsce i Rosji.

Innymi słowy, ta płyta ukazuje ludzi i ich losy. Byłem w Polsce w 86 roku, przed tymi wszystkimi zmianami. To było wspaniałe miejsce do grania koncertów i poznania fanów, ale nie do życia. Ludzie byli stłamszeni przez władzę. Taka właśnie jest tematyka tych utworów.

Czym jest dla ciebie tytułowe "wewnętrzne sanktuarium"?

W jednym znaczeniu to bardzo prywatne miejsce, do którego zaprasza się zaufanych ludzi, przyjaciół. Twoje tajemne miejsce, traktowane dosłownie lub jako coś osobistego wewnątrz ciebie. Zapraszamy cię tam, żebyś posłuchał tych utworów (śmiech).

Czyli nic uduchowionego religijnie.

No tak, ma to też swój podtekst religijny. W tym znaczeniu to miejsce w kościele, gdzie schodzą się najbardziej pobożni. Ale dla nas jest to bardziej rodzaj odpowiednika duchowego zjednania się z muzyką.

Czy w tym roku nie przypada czasem trzydziesta rocznica powstania Saxon?

Pierwszy album wydaliśmy około 1979 roku, także prawie by się zgadzało. W tamtym roku zmieniliśmy nazwę na Saxon [z Son Of A Bitch - przyp. red.].

Wiem, że to niezbyt oryginalne pytanie, ale jak to jest grać przez tyle lat?

Cóż, nie jesteśmy jedyni. Wiele innych zespołów gra równie długo, jak my: Iron Maiden, Motörhead, Whitesnake... Dlatego też będąc w tym już tyle czasu, wcale nie czujemy się jakoś szczególnie. Choć może i racja, że granie przez tyle lat jest czymś wyjątkowym, czymś naprawdę fajnym.

Przyznam, że dla mnie to coś niesamowitego. Gdy wy zaczynaliście grać, ja się dopiero rodziłem, a dziś rozmawiamy o nowym albumie. To skłania do refleksji.

Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, to rzeczywiście jest to coś wspaniałego. Pomyśl chociażby o The Rolling Stones (śmiech).

Czy - patrząc z twojej perspektywy - heavy metal wciąż ma taką siłę przyciągania nowych fanów, jak to było w złotej erze lat 80.?

Uważam, że heavy metal dostał ostatnio konkretnego przyśpieszenia. Dzieciaki zaczynają się jednoczyć, idą w tym samym kierunku. Tak, jak to było kiedyś. Lubią po prostu jeden rodzaj muzyki - metal. To uczucie z czasów "Denim And Leather", z lat 80. właśnie teraz się odradza, znów powraca.

Grając koncerty na całym świecie, widzimy, że ludzie wracają do tego, co kiedyś przyniósł im heavy metal - braterstwo, koleżeństwo, te emocje, które są w każdym z fanów hard rocka i heavy metalu. Kiedy jest się na jednym z tych dużych festiwali, typu Wacken, Graspop czy Download, fani stanowią jedną, wielką rodzinę, która przyjeżdża zobaczyć swoje ulubione zespoły, tak jak to miało miejsce dwie dekady temu.

Podejście niektórych dzisiejszych zespołów do własnych fanów jest obecnie jednak trochę inne niż lata temu. Niekiedy diametralnie odmienne. Zgodzisz się, że dużo rzeczy robi się dziś po prostu na pokaz.

Nie można uogólniać. Części nowych grup naprawdę zależy na fanach. Z kolei innym chodzi raczej o modę. Dla takich zespołów, jak Saxon, Maiden czy Motörhead fani są bardzo ważni, najważniejsi. Starzy fani, nowi fani - wszyscy są częściami tej samej rodzimy. My uważamy, że rozmawianie z fanami, słuchanie ich jest istotnym elementem bycia w rock'n'rollowym zespole. Może nowe grup nie mają już takiego podejścia. Nie wiem.

Czytałem, że postanowiłeś napisać autobiografię.

Jest już skończona. Ukaże się w okolicach marca. Opowiada o moim życiu, od urodzenia do praktycznie dnia dzisiejszego. Zatytułowana jest "Never Surrender" ["Nigdy nie dawaj za wygraną", tak brzmiał również tytuł singla z albumu "Demin And Leather" z roku 1981 - przyp. red.]. Ma w sumie dwa tytuły, drugi to "Nearly Good Looking" ("Prawie jak przystojniak"). To całkiem zabawna, ale i poruszająca książka. Myślę, że będzie to coś fajnego dla fanów.

Jakie uczucia towarzyszyły ci przy jej pisaniu?

Naprawdę różne. Wiesz, ta książka jest bardzo prawdziwa. Ale było też i sporo zabawy, szczególnie przy tych wszystkich wspomnieniach z lat 80., choć również w czasach nam bliższych.

Pod koniec kwietnia zagracie dwa koncerty w Polsce.

Tak. Byliśmy już w Polsce kilka razy, ale raczej nie było tego zbyt wiele. Teraz przyjedziemy do was w ramach trasy [wraz z Masterplan - przyp. red.] i z pewnością jeszcze nie raz odwiedzimy Polskę. Latem będziemy grać festiwale, może w Polsce też da się coś zorganizować. Byłoby super.

No pewnie! Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: szybkość | metal | rock | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy