Jamie Hince (The Kills): Chcemy pozostać czymś na wzór nieposkromionej, niepokonanej siły
Justyna Grochal
- Im dłużej się znamy, tym mocniejsza staje się ta nasza relacja - mówił nam Jamie Hince o przyjaźni z Alison Mosshart, czyli drugą połówką duetu The Kills. Brytyjski gitarzysta, który po wypadku z 2013 roku stracił sprawność środkowego palca lewej dłoni, musiał na nowo nauczyć się gry na swoim instrumencie. W trakcie rozmowy opowiedział nam o tych niełatwych chwilach, swoim podejściu do sprawy, które zaskoczyło jego samego oraz wyznał, że pierwszy koncert The Kills w Polsce był dla niego lekcją pokory.
Czerwcowy koncert The Kills na Open’er Festiwalu był ich drugim w naszym kraju. Tym razem duet przyjechał do nas promować płytę "Ash & Ice", na której prezentuje swoją nieco łagodniejszą stronę. Wpływ na to w dużej mierze miał wspomniany wyżej wypadek, który wymusił na Jamiem zmianę stylu gry.
Justyna Grochal, Interia: - Pamiętam wasz ostatni koncert w Polsce.
Jamie Hince: - To było tutaj!
Było niezwykle energetycznie. Jak ty zapamiętałeś wasz koncert na Open’er Festival z 2012 roku?
- Pamiętam, że to był nasz pierwszy i jak dotąd jedyny raz w Polsce. Nie sądziliśmy, że ktokolwiek nas tutaj zna, więc to był dla nas szok. Wyszliśmy na scenę i był szał! Ludzie śpiewali słowa... To nauczyło nas pokory. Bo nigdy wcześniej tu nie graliśmy i nie sądziłem, że ktokolwiek wie, kim jesteśmy. (śmiech)
Niejednokrotnie mówiłeś, że lubisz podróże. Możesz podróżować dzięki trasom koncertowym. Starasz się zwiedzać miejsca, w których przychodzi wam grać koncerty?
- Tak, to zabawne, bo koncertowanie zabiera mnie w tyle miejsc, do których pewnie nigdy nie wybrałbym się samodzielnie. To trudne. Kilka lat temu, kiedy podczas trasy graliśmy niemal codziennie, to jedyne co zwiedzaliśmy, to wnętrze klubu. Ale teraz naprawdę staramy się znaleźć czas, by się rozejrzeć, czasem nawet zrobić sobie dzień wolnego, żeby zobaczyć jakieś miejsca. Choć to wydłuża trochę trasę koncertową. (śmiech)
Czy to też was w jakiś sposób inspiruje?
- Zdecydowanie! Kiedy zwiedzamy jakieś kolejne miejsce, to zabieram notes i piszę nowy materiał, szkicuję, a Alison cały czas rysuje i maluje. Robimy zdjęcia w milionach miejsc. To wszystko ostatecznie w jakiejś formie ląduje na tej czy innej naszej płycie.
Porozmawiajmy o dość ciężkich chwilach, jakich doświadczyłeś w związku z kontuzją ręki. Utraciłeś sprawność środkowego palca na skutek wypadku [przytrzaśnięcie drzwiami samochodu - przyp. red.], miałeś kilka operacji. Coś takiego brzmi jak senny koszmar każdego gitarzysty...
- Tak, to wydaje się koszmarem, kiedy spoglądam na to wstecz. Ale zadziwia mnie też, jak bardzo pozytywne miałem wobec tego nastawienie. Kiedy coś takiego ci się przytrafia, to to naprawdę jest dla ciebie wyzwanie. Dowiadujesz się, co tak naprawdę posiadasz. Zaskoczyło mnie to, że nie byłem negatywnie nastawiony, nie byłem zaniepokojony, nie patrzyłem na złe strony, a za to miałem bardzo dobre podejście. Mówiłem sobie: "Myślę, że będę umiał wypracować grę na gitarze bez używania tego palca". I za każdym razem, kiedy wychodziłem ze szpitala, a rany trochę się zagoiły, grałem bez używania tego palca. To było z jednej strony dziwne, ale z drugiej jestem wdzięczny, że tak się stało, ponieważ sprawiło, że musiałem się zatrzymać i zdecydować. Wiesz, pomyślałem, że jeśli zamierzam to zrobić, muszę się temu poświęcić w 100 procentach, całkowicie, włożyć w to mnóstwo zaangażowania. Nie mogę być po prostu przeciętnym gitarzystą, mając coś... wyjątkowego. (śmiech)
Czy po tych doświadczeniach czujesz, że nic nie jest w stanie cię zatrzymać?
- Nic! Jest jeszcze jedna rzecz, która w wyszła w trakcie tych doświadczeń. Dużo ze sobą rozmawialiśmy i zdaliśmy sobie sprawę, że The Kills wcale nie musi oznaczać śpiewającej Alison i mnie grającego na gitarze, może rozwinąć się w cokolwiek. Może być kinem, może być wszystkim. (śmiech) Ale zasadniczo, dla mnie The Kills, cokolwiek by się nie wydarzyło, to ja i Alison razem oraz to, co do tej pory stworzyliśmy wspólnie. I nie potrzebuję wszystkich palców, by to zagrać. (śmiech)
Gdzieś przeczytałam, że podczas operacji chirurg grał twoją muzykę. To prawda?
- O tak! Grał naszą drugą płytę.
Ale to był jego pomysł?
- Tak, to jest naprawdę genialny człowiek! Gdy go poznałem - to było w Londynie - spędzał czas ze swoimi znajomymi. Spotkałem się z nim, żeby porozmawiać na temat postępowania i tak dalej. Miał na sobie szalik, palił papierosa i zabrał mnie do domu - była jakaś druga po południu - gdzie oni wszyscy grali w pokera i palili, a ja pomyślałem sobie: "Wow! Co za super gość!". To Francuz, który kiedyś grał w zespole, jakoś w latach 70.
Więc nawiązaliście pewnie od razu muzyczną nić porozumienia?
- Tak. I on grał naszą płytę ludziom, którzy pracowali nad moją dłonią, kiedy ja... [Jamie w tym momencie wygina głowę w tył i wydaje z siebie odgłos chrapania - przyp. JG] Kiedy operacja trwała, mówił im: "To jest bardzo ważny gitarzysta, więc musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy". (śmiech) Tak przynajmniej mi opowiadał...
The Kills na Open'er Festival 2017
Gracie razem z Alison od 18 lat. Jak udaje wam się utrzymać poziom chemii między wami na wciąż wysokim poziomie?
- Chyba po prostu nie myślimy o tym. Ludzie często nas o to pytają, bo wiem, że to coś między nami jest naprawdę wyjątkowe. Nie jestem pewien, co to jest, ale działa. Kiedy próbuję to wytłumaczyć, myślę o jednej rzeczy - choć jest to duże uproszczenie - my chcemy się przyjaźnić, chcemy być bardzo blisko siebie. To brzmi głupio, ale widzę wiele zespołów, które działają do pięciu lat, gdzie jedna osoba nie rozmawia z drugą, członkowie mają osobne garderoby i inne tego typu badziewia. To byłoby czymś naprawdę głupim, gdyby jakaś mała zazdrość rozrosła się do pewnego szaleństwa. A my po prostu nigdy do tego nie dopuściliśmy. Chcemy być przyjaciółmi, chcemy być blisko, chcemy pozostać czymś na wzór nieposkromionej, niepokonanej siły. Tak to wygląda.
Podejrzewam, że Alison okazała ci duże wsparcie po wypadku i w trakcie rekonwalescencji.
- Tak... a potem poszła i nagrała kolejny album The Dead Weather! (śmiech) [wówczas Jamie odwraca się i żartobliwie, szeptem nazywa udzielającą wywiadu kilka metrów dalej Alison "suką"]
Ale czy wasza relacja w jakiś sposób umocniła się, zyskała na sile po całym tym zdarzeniu?
- Tak. Im dłużej się znamy, tym mocniejsza staje się ta nasza relacja. Teraz jest zdecydowanie silniejsza, ponieważ kiedy przebrniesz przez tak wiele kryzysów, problemów, dylematów, tragedii itd. i wciąż jesteś z tą osobą, to zaczynasz zdawać sobie sprawę, że ta osoba naprawdę jest tam dla ciebie. Pamiętam, że jak pierwszy raz nagrywała z The Dead Weather, to martwiłem się, że może to okaże się dla niej lepsze i przestaniemy tworzyć zespół. Ale już nie przejmuję się takim rzeczami, bo przeszliśmy razem wystarczająco dużo, bym wiedział, że będziemy razem zawsze.
Troszczycie się nie tylko o siebie nawzajem, ale i o relacje z waszymi fanami. Bardzo podobała mi się towarzysząca promocji nowego albumu akcja z tatuażami dla fanów, w której zapłaciliście za ich wykonanie.
- To był pomysł Alison. Dla mnie występowanie i bycie w zespole jest czasem trudne do zrozumienia. Rozumiem to, że wychodzę na scenę i gram, a ludzie mnie oglądają, ale ja nie do końca wiem, jak dobrze wchodzić w interakcję z fanami. To Alison często wychodzi z jakimiś małymi pomysłami, które sprawiają, że coś jest wyjątkowe dla ludzi. A ja to uwielbiam! (śmiech) Ale sam tego nie potrafię...
Ale masz też problem z tym, jak zachować się podczas spotkań z fanami?
- To jest dziwne dla mnie, gdy ktoś... Idziesz sobie ulicą i nagle słyszysz: "O mój Boże! To on!". To jest dla mnie dziwne, bo sam tak o sobie nie myślę.
Bo czasem ludziom wydaje się, że jesteś co najmniej Bogiem.
- Tak! A dla mnie to jest bardzo niezręczne... Chcę być ich przyjacielem, ale to jest trudne, kiedy ktoś myśli o tobie jak o kimś, kim nie jesteś.