"Hip hop jest autentyczny"
Jarosław Staniek - pierwszy i wielokrotny mistrz Polski breakdance. Z tańcem nowoczesnym i klasycznym zetknął się podczas pracy w warszawskim Teatrze Syrena. Ma w swoim dorobku kilkadziesiąt realizacji teatralnych, w tym pokazywane z licznymi sukcesami w Europie "Hair", "Szachy", "Jesus Christ Superstar", "Dracula", a także programów TV i teledysków. Jest autorem i twórcą pierwszego polskiego tanecznego show "Opentaniec" i autorem choreografii do filmu fabularnego "Ubu Król", w reżyserii Piotra Szulkina, W styczniu 2005 roku w Teatrze Muzycznym w Gdyni odbyła się premiera przedstawienia "12 ławek" w jego reżyserii. To autorski projekt, w którym Staniek podjął próbę znalezienia formuły wypowiedzi scenicznej, wynikającej z połączenia kultury hiphopowej z teatrem. Z Jarosławem Stańkiem rozmawiała Barbara Badyra.
"12 ławek" to pierwszy hiphopowy spektakl w Polsce?
Tak, pierwszy. Oczywiście czasami wykorzystywano hip hop. Sam jeszcze będąc tancerzem breakdance, udzielałem się czasem w teatrze w formie breakdance'owej. Ale takiej sytuacji jak teraz, że wszystkie elementy scenicznej kreacji całego spektaklu pochodzą z kultury hiphopowej, to chyba nie było. Nie słyszałem o czymś takim.
A skąd się wziął pomysł - z refleksji na temat własnej przebytej drogi, z obserwacji młodego pokolenia, czy chęci pozyskania nowego widza w teatrze?
Powiedziałbym, że to wszystko jest wymieszane. Bo naprawdę to chciałem zbliżyć się do młodych ludzi. Wydawało mi się, że Teatr Muzyczny musi być blisko młodych, nowych nurtów i tego, co dzieje się na ulicy. Nie może być tak, że w teatrze grane jest coś, co przypomina operetkę i nikt na to z młodych ludzi nie chodzi. Za to słuchają swoją muzykę, w swoich klubach, i tak naprawdę teatr dla nich nie istnieje...
Chciałem pokazać, że w teatrze jest ferment, energia, że podejmuje się ryzyko. Doprowadzić do sytuacji, w której młodzi ludzie mówią : "Chodź, pójdziemy do teatru, nie idźmy dzisiaj do kina, bo będzie jakiś czad!". To jest oczywiście marzenie trudne do spełnienia, bo łatwiej się wyświetla film w kinie, niż organizuje się 100 osób w teatrze, by coś się odbyło. Ale i nagroda jest tysiąc razy większa, bo energia jest po prostu nieprawdopodobna, jak już to się uda. Więc chodziło mi o zbliżenie.
Natomiast później ten projekt zaczął żyć własnym życiem i ze zdziwieniem stwierdzam, jak dużo moich osobistych przeżyć - z całej mojej drogi - nagle mocno mi się przypomina. Ponieważ ci młodzi ludzie mają swoje problemy, ale one są bardzo podobne do problemów wszystkich. Tylko wyrażają to hiphopowo, poprzez muzykę i taniec. W związku z tym, że robiłem to samo na ulicy i byłem breakdance'owcem - zanim trafiłem do teatru profesjonalnego - więc czuję dokładnie każdą komórką to, co oni w tej chwili przeżywają. I dlatego jest to mój bardzo osobisty projekt, ale cieszę się tylko z tego. I nie był to mój zamiar podstawowy, pierwszy. Ale tak się stało po drodze.
Jest to pana autorski projekt, ale też z wyraźnym współudziałem uczestniczących tancerzy...
Tak, i to nie tylko tancerzy, ale raperów, ludzi którzy uprawiają graffiti, ponieważ rozmawiałem z tymi wszystkimi ludźmi. Mówiłem, mówcie wszystko, co czujecie, bo to stanie się podstawą tego spektaklu. Jeżeli coś wam się podoba, to mówcie, jeżeli coś wam się nie podoba, to też mówcie. Jeżeli macie jakieś inne pomysły, przemyślenia, to ja to wszystko będę próbował skleić w całość, żeby powstało coś wspólnego, z czym prawie w każdym punkcie się zgadzacie. Że jest OK, że to jest wasze.
Czy można powiedzieć, że ze względu na założenia konstrukcji projektu był on demokratyczny?
Projekt był demokratyczny z założenia. Ale przychodzi taki moment, że wzięcie na plecy całej tej przygody spada na jednego człowieka. To się musi stać! Bo oni muszą się wyspać, być gotowi, pełni energii, wiary, wyleczyć swoje kontuzje. Ta metoda warsztatowa - takiej pracy zbiorowej - to był mocny ferment przez powiedzmy pierwszy miesiąc, dwa.
Powstał scenariusz, który poszedł do realizacji i od tego momentu moja rola stawała się coraz większa. Ponieważ pewne możliwości techniczne teatru, scenograficzne i wiele innych rzeczy już nie pozwalały na to, żeby dryfowało to we wszystkie strony. Tylko musieliśmy zacząć trzymać jakiś kurs i moja rola zaczęła być już ważna na zasadzie tłumaczenia struktury teatru, wobec tego co chcemy. Ale tych rozbieżności nie było dużo. Staram się więc zachować taki stopień demokracji, jaki jest możliwy.
Czy współudział wykonawców w projekcie miał uwiarygodnić spektakl w oczach przyszłych odbiorców?
To znaczy jeśli miałbym odpowiedzieć osobiście - to on był najważniejszy dla mnie. Bo to ja chciałem z tymi ludźmi porozmawiać. A nie mógłbym tego zrobić na zasadzie, że poszedłbym na ich koncert i powiedział, no słuchaj ziomal, co tam dzisiaj jest w hip hopie. Jest za duża różnica wieku, podejścia. To są wszystko niesamowite oryginały, wolni ludzie, szaleni kompletnie.
Musiałem im coś zaproponować, jakąś wspólną przygodę. I w tej wspólnej przygodzie chciałem spotkać się z nimi. Porozmawiać z nimi szczerze o wielu rzeczach i również pobawić się w coś, ale tak na serio, bez udawania, bez ściemy.
Natomiast ja nie wiem, czy to może być uwiarygodnieniem wobec widza. Na pewno gdyby sytuacja tego spektaklu była taka, że jakiś tam teatr próbuje zrobić widowisko, uszył kostiumy i szuka kogoś, kto umie stać na rękach, to w ogóle nie byłoby tematu. Bo hip hop jest autentyczny i zasadniczo tylko na tym bazuje. Ale rozumiem, że w momencie gdy tworzymy ten spektakl i wokół niego zaczyna się robić jakiś szum, to takie pytanie się pojawia. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy będę musiał coś uwiarygodnić. To jest dla mnie tak oczywiste, że trudno mi jest teraz odpowiedzieć na to pytanie w spójny sposób.
Czy rozmowa z dyrektorem Maciejem Korwinem o projekcie przypominała trochę wykorzystaną w spektaklu projekcję "Na dywaniku"?
Projekcja "Na dywaniku" jest współautorstwa dyrektora. I tutaj objawia się poczucie humoru, wyluzowanie, które mogło sprawić, że w ogóle ten projekt powstał. Bo gdyby dyrektor nie miał otwartości na pewne rzeczy, to wystarczająco dużo wydarzyło się w trakcie, na początku warsztatów, że zamknąłby teatr przed tymi ludźmi. I właściwie nie byłoby mowy o stworzeniu tego projektu. To jest nasz wspólny żart, bo jednak zaczęło się od rozmowy, podczas której siedzieliśmy po jednej stronie biurka.
Natomiast od momentu, kiedy projekt wystartował, dyrektor siadł po drugiej stronie i już czasami dywanik był. Ale to już zupełnie inna historia!
Zebrany po castingach zespół spełnił pana oczekiwania?
On nie spełnił moich oczekiwań, on spowodował, że stały się one tysiąc razy ciekawsze! Bo ci ludzie są tak nieprawdopodobnie kolorowi, rozbrykani, ale w takim dobrym sensie. Jednocześnie pracują w super zaangażowaniu, to znaczy potrafią się 20 minut spóźnić na próbę, ale potem 40 razy więcej pracować i w ogóle nie wyjść stąd, bo muszą sobie zrobić trening...
Obawiałem się, czy uda się mi zorganizować próbę. Czy z nimi będzie można wspólnie pracować. Natomiast problem polega na tym, że muszę ich teraz często hamować. Mówiąc: "Dziś wieczorem mamy publiczność, dajcie na luz dzisiaj, teraz, na chwilę - bo wieczorem musicie się sprężyć". Przerosło moje oczekiwania, co ci ludzie mogą dać i co potrafią. To jest dla mnie duży szok!
Co wyróżnia tych tancerzy?
Przede wszystkim wyróżniam jedną cechę - zaangażowanie. Ci ludzie są jakby super przykładem na to, że stanie na rękach staje się wydarzeniem artystycznym. Ale nie jest to figura z kosmosu, nie jest to rzecz, której ja nie widziałem wcześniej. Oni robią to z taką pasją, że zamieniają to w nieprawdopodobne wydarzenie. A potem kiedy unoszeni tą energią tworzenia, stają na jednej ręce, łokciu, głowie i zawisają w powietrzu, to powstaje coś właśnie niezwykłego.
Zaczyna się od tego, że każdą drobną rzecz, każde postawienie stopy, zamieniają w artystyczne wydarzenie, bo bardzo tego chcą. I tak samo jest ze wszystkim - ze śpiewaniem, tworzeniem, z każdą formą działania. Natomiast jeśli wewnątrz siebie jesteś nieuczciwy, robisz coś, czego nie chcesz, albo w czym nie czujesz się dobrze, to jest to męczarnia. Dużo energii ucieka i trudno z tego zrobić coś bombowego!
To co częściej miał pan na scenie podczas prób? Jakąś formę profesjonalizmu, czy ogarnięta anarchię?
Ja bym powiedział anarchię nieogarniętą. To bardziej przypomina pudełko ołowianych kuleczek, którymi człowiek potrząsa. Można nimi w jakiś sposób starać się sterować, ale tak żeby ułożyć jedną obok drugiej i to na 100 procent, to się nie da. Trzeba sobie od razu odpuścić takie myślenie, tylko starać się kierować tę falę energii w jedną stronę lub drugą. I to jest piękne, wtedy pojawia się coś niezwykłego.
Wśród wykonawców są dwie profesjonalne aktorki. Łatwo dostosowały się do grupy?
Tak, bo one przyszły na casting jako dziewczyny z bloków. Musiały przejść całą drogę, nie związaną w ogóle z ich zawodem - uczyć się tańczyć, funkcjonować w tej grupie. W ogóle nie pamiętam o tym, że one mają doświadczenia aktorskie. Rozmawiałem z nimi, jak z wszystkimi ludźmi, którzy tu przyszli: "Co chcesz mi opowiedzieć, po co przyszedłeś tutaj w ogóle? Znasz ode mnie tylko hasło hip hop i co masz mi do zaproponowania?".
Jedni kręcili się na głowie, drudzy opowiadali niesamowite historie. Ktoś pokazał mi żonglerkę uliczną, ktoś rapował, ktoś wystukiwał rytm. To razem tworzyło potencjalne możliwości. I to jest też ważny komunikat z mojej strony - bądźmy tolerancyjni, ale to musi działać w obie strony. To znaczy uważam ludzi, którzy tańczą na ulicy za artystów godnych tego, by występować w teatrze. Ale również, że artyści hiphopowi nie mogą odrzucać ludzi tylko dlatego, że w wieku 6. czy 7. lat na przykład trafili do szkoły baletowej. Bo to byłoby dokładnie tym, co społeczeństwo robi hiphopowcom. To mnie w ogóle nie interesuje.
Jeden z najlepszych, największych twórców rapujących - O.S.T.R. - ma muzyczne wykształcenie, gra w klasie skrzypiec, a nie jest to instrument łatwy. W związku z tym, gdyby przyjąć takie kryteria, to O.S.T.R. musiałby zostać w jakiś sposób napiętnowany... Nie chodzi o to, żeby nic nie umieć. Tylko żeby swój bagaż doświadczeń kierować w tę stronę, którą się chce i na przykład może to być strona bliska hip hopowi.
A które cechy podczas castingu były dla pana najważniejsze?
Najważniejsze dla mnie było to, żeby ktoś potrafił opowiedzieć mi ciekawą historię. Bo jeśli umie tak opowiadać i wciągnąć mnie w to i rozumie, co to znaczy ciekawa historia, to tak samo tańczy, rapuje, zachowuje się i tak samo się porusza. Nie mówię o opowiedzeniu tej historii na scenie, bo to już jest związane z techniką, z pewnym przełamaniem barier. Ale w prywatnej rozmowie jeśli ktoś to potrafi, to przynajmniej w tym spektaklu to jest baza do tego, że będzie tak tańczył.
Zwłaszcza breakdance jest tańcem, w którym osobowość jest na pierwszym planie. Decyduje o tym, że jesteś oryginalnym, niezwykłym i niepowtarzalnym tancerzem, przykuwającym uwagę. A reszta jest jedynie kwestią ćwiczeń. Jak się jest młodym, ma się pasję, zajawkę i bardzo tego chce, to wyćwiczy się każdą figurę.
Tylko problem w tym, że trzeba ją wymyślić i tu jest potrzebna osobowość i wyobraźnia. Trzeba znaleźć swoją drogę, potem już tylko powtarzać, żeby osiągnąć ten cel. To jest bardzo mocno związane z tym, co jest w duszy i dlatego ten taniec jest tak piękny. Dlatego rap jest piękny, bo płynie prosto z serca i nie da się tego zrobić żadną metodą nauczania. Nie zarapuję żadnego tekstu kogoś, kto tworzy swoją własną muzykę. Bo jest to rzecz niepowtarzalna i wiąże się bardziej nie ze słowami, tylko ze sposobem przekazu.
Często bierze pan udział w spektaklach jako choreograf, a w "12 ławkach" jest pan także reżyserem. Co taka sytuacja powoduje poza podwyższoną adrenaliną?
Wszystkie nitki skupiają się u mnie i jest to duża odpowiedzialność. Bardzo mocno wychodzi na pierwszy plan praca z ludźmi. Uważam, że moje wieloletnie doświadczenia choreograficzne, pracy gdzieś na granicy między zespołem a np. reżyserem, pozwalają mi doskonale - i to mówię świadomie - rozumieć, co czują ci ludzie. Kiedy mówię technikom czy tancerzom, że było źle, że muszą to powtórzyć, to wydaje mi się, że oni czują to, że wiem, że to ich dużo kosztuje. I przede wszystkim wiedzą, że wiem, że starali się na 100 procent, a nie wyszło z wielu powodów, czasami bardzo błahych. I wiedzą, że nie robię tego złośliwie, z niewiedzy.
Odpowiedzialność dużo więcej mnie kosztuje, bo już nie ma osoby, która by wzięła na siebie ciężar psychiczny tego wydarzenia. Mój stopień zaangażowania, stopień adrenaliny, czy stopień wejścia w projekt niewiele się różni od tego, gdy byłem tylko choreografem projektów, gdzie był reżyser. Jestem częścią ekipy obojętnie, czy jestem tancerzem, czy kimkolwiek innym. Jestem w tym i prowadzę cały czas moją kreację. I takimi ludźmi się otaczam również teraz, którzy przebiegają obok mnie, tworzą wszystkie rzeczy, działają.
Ja tylko staram się to ogarnąć. I bardziej chodzi o psychiczne obciążenie, odpowiedzialność za tych ludzi. Poprowadzić ich w taką stronę, żeby odnaleźli szczęście. Żeby to nie był reżimowy obóz, który ich zmusza do jakiejś ciężkiej pracy, tylko żeby dla nich to była także radość.
W trakcie pracy nad "12 ławkami" zaszły jakieś zmiany w artystach biorących udział w projekcie?
Nie. Myślę, że się w ogóle nie zmienili i to jest właśnie sukces. Wiem, że oni robią to w sposób naturalny i nie stają się kimś innym. Dlatego ten spektakl będzie wyjątkowy.
Pana plany na przyszłość?
Na tym etapie chciałbym, żebyśmy z projektem zaczęli jeździć i prezentowali go w całej Polsce. I dlatego jestem skupiony teraz na tym. Mam tam jeszcze jakieś mgliste plany, ale w tej chwili "12 ławek" to najważniejsza rzecz w moim życiu.
Dziękuję za rozmowę.