Entombed A.D.: "Ubijanie śmietany" (wywiad)
Ostatnie lata w obozie Entombed były jak kolejne odcinki "Klanu" zakończone nagłym zejściem Ryśka. Nie wiem, czy ostatnie słowa gitarzysty Aleksa Hellida do kolegów brzmiały: "A teraz umyjmy wszyscy rączki", faktem jest, że ostatni z oryginalnych członków goliata szwedzkiej sceny deathmetalowej, zabrał zabawki i z okrzykiem (chciałoby się rzec) "Grażynko, już biegnę" ruszył w siną dal. - Nie da się ukryć, że było to bardzo frustrujące - mówi w rozmowie z Bartoszem Donarskim gitarzysta Nico Elgstrand, który na czele z wokalistą L-G Petrovem, oraz resztą ostatniego składu, postanowili - z przyczyn prawnych - przemianować się w Entombed A.D.
Wbrew obawom, bojowo zatytułowany album "Back To The Front" okazuje się udanym powrotem ludzi, którym wciąż chce się grać. W przededniu europejskiej trasy, w ramach której Entombed A.D. zagrają aż trzy koncerty w Polsce, Nico Elgstrand wyjaśnił nam różnicę między biciem piany a... ubijaniem śmietany.
O ile się nie mylę, wróciliście niedawno z koncertów Japonii. Zgadza się?
- Racja. Dosłownie wczoraj wróciliśmy do domu.
Jak było?
- Całkiem fajnie. W porównaniu do reszty świata, coś zupełnie innego. Baliśmy się trochę, choć może nie baliśmy, a byliśmy nieco zaniepokojeni, że będzie tam trochę za spokojnie, bo Japończycy słyną z uprzejmości, ale nie - pod sceną panowało istne szaleństwo. Bardzo udany wypad.
Od premiery "Back To The Front" mija właśnie miesiąc. Ogólny odzew na ten album jest naprawdę niezły, żeby nie powiedzieć więcej. Musicie być chyba bardzo zadowoleni z tego, jak to wszystko ostatecznie się ułożyło.
- Czujemy się z tym świetnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co działo się ostatnio w zespole. W gruncie rzeczy każdy album robi się głównie dla własnej satysfakcji, mimo to zawsze miło jest, gdy ludzie to doceniają. Reakcje są naprawdę znakomite; jestem bardzo zadowolony. To samo powie ci każdy z pozostałych członków zespołu. Świetnie, że ludziom spodobała się ta płyta.
Wielu niedowiarków, w tym - przyznaję - również i ja, było co najmniej dość sceptycznie nastawionych do tego, co może z tego wyjść. Paradoksalnie, "Back To The Front", doskonale wpasowuje się w to, czym od zawsze był Entombed. O utracie muzycznej tożsamości praktycznie nikt nie mówi. Traktujecie Entombed A.D. jako nowy początek, czy bardziej jako kontynuację tego, co było?
- Wydaje mi się, że Entombed zawsze był czymś na kształt samostanowiącego się bytu. Przez ostatnie lata doszło do kilku zmian w składzie, zawsze jednak pozostawał w tym ów czynnik, który definiuje Entombed. W pewny sensie jest to nowy początek, gdyż teraz jesteśmy zdani tylko na siebie, tak jak to powinno wyglądać, nie ma już tylu trudności, co wcześniej, zabraliśmy się za robienie tego, co chcemy. Z drugiej strony, sprawy toczą się tym samym biegiem, nie odcinamy się od przeszłości, gramy różne utwory, nowe i stare, jest to więc również kontynuacja. To po prostu dodanie dwu liter do nazwy, by uniknąć problemów prawnych.
Coś w tym jest, bo nie słyszałem choćby jednego kumpla, który mówiłby: Hej, słyszałeś ten nowy Entombed A.D.? To zawsze brzmi: Słyszałeś nowy Entombed. No i w porządku; coś w stylu Ghost i Ghost B.C.
- Dokładnie, tak to właśnie wygląda. Podobnie jak w Ghost. To był zawsze Ghost i nawet po dodaniu B.C., nikt nie zawraca sobie tym głowy. To była po prostu kwestia prawna, sposób na uniknięcie problemów. Według mnie to dobry sposób określenia pewnego stanu, bez konieczności przedefiniowania wszystkiego. Nie czujemy, żeby to był nowy zespół. Owszem, straciliśmy kolegę (mowa o odejściu z zespołu gitarzysty Aleksa Hellida - przyp. red.), ale takie rzeczy zdarzają się przecież bez przerwy. Dodaliśmy więc dwie litery. Nieco inaczej, a jednak tak samo.
Podejrzewam, że skoncentrowanie się na muzyce w całym tym zamieszaniu, nie było łatwe. Zastanawiam się, jak przezwyciężyliście te trudności i jak bardzo sytuacja w zespole wpłynęła na prace nad tym albumem?
- Nie da się ukryć, że było to bardzo frustrujące. Nie chodzi nawet o to, że były jakieś kłótnie, wprost przeciwnie - zero komunikacji. Zapadła długa cisza. Alex przestał się pojawiać, pokazując, że przestało go to interesować. Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że nic z tego nie wyjdzie, postanowiliśmy nie załamywać rąk i iść dalej. Oczywiście, irytacja sięgnęła zenitu, byliśmy mocno wkurzeni, co chyba przełożyło się na wyrzucenie tego z siebie podczas pisania materiału i nagrywania albumu.
- Problemy, które napotykasz potrafią jednak podnieść kreatywność; jeśli jesteś ze wszystkiego zadowolony, trudniej dokonać czegoś przekonującego. Myślę, że właśnie tak do tego podeszliśmy. W tym sensie, powinniśmy mu podziękować. Jego odejście sprawiło, że wszyscy skupiliśmy się na muzyce; nie było żadnego grania we flipery, oglądania telewizji. Całą energię skoncentrowaliśmy na ciągłym dawaniu z siebie tego, co najlepsze.
Inna sprawa, że od wydania "Serpent Saints" minęło siedem lat, co mogło też wpłynąć na ogólne zaniepokojenie związane z "Back To The Front". Gdybyście wypuścili nowy album wcześniej, być może zamieszanie byłoby znacznie mniejsze.
- Z pewnością. To było zdecydowanie za długo. Pamiętam, że już rok po ukazaniu się "Serpent Saints", mówiłem, żeby zabrać się za jego następcę. Ale to wtedy zaczęły się problemy, głupie gadanie, odkładanie wszystkiego na później. Skoro zabierasz się do jakiegoś zadania, rób to dobrze, a nie będziesz musiał zaczynać do nowa. Dziś stanowimy jedność, działamy na pełnych obrotach i już teraz zaczęliśmy pracować nad kolejnym albumem. Spora ulga.
Wszystko to byłoby zapewne niewiele warte, gdyby nie muzyka, którą mamy na "Back To The Front". Płyta ta może przypaść do gustu zarówno zwolennikom death'n'rolla z "Wolverine Blues", bardziej d-beatowych rzeczy z "To Ride...", jak i fanom bardziej podniosłych rzeczy z "Morning Star". Wyszło więc na to, że "Back To The Front" oferuje całkiem sporo.
- Też tak sądzę. Kiedy zaczynaliśmy pracę nad tym albumem, postanowiliśmy napisać jak najwięcej utworów, a nie tylko tyle, ile ma znaleźć się na płycie; tak żebyśmy mieli możliwość wyboru z różnych klimatów, szybkości, tempa. Chcieliśmy uniknąć wrażenia albumu, który można skomponować w kwadrans. Gdy działasz w pośpiechu, większość kompozycji brzmi z reguły podobnie, należy więc nieco poczekać, zastanowić się. Mając, powiedzmy, 10 kawałków i tylko je nagrywając, dwa, trzy z nich będą średnie. Tym razem fajne było to, że mogliśmy więcej popracować na etapie przedprodukcji i samego komponowania, dzięki czemu z niektórych utworów mogliśmy zrezygnować, bo, na przykład, nie pasowały do reszty. Ten album jest dobrze poukładany. Jest to też przekrój przez różne nastroje, co według mnie ma niebagatelne znaczenie. Tak właśnie powinno się tworzyć albumy.
I może właśnie dlatego ten album brzmi bardzo solidnie.
- Nic nie ma za darmo. Czasami trzeba się namęczyć, zrobić więcej niż minimum. Inna sprawa, że rzadko zdarza się, gdy dany utwór brzmiał tak samo w momencie jego powstania i po nagraniu. Często zdarza się tak, że numer, który na początku brzmiał dobrze, na końcu okazuje się słaby, i na odwrót. Dlatego to takie ważne.
Mimo udanego cementowania stylu Entombed, pewną nowością są niektóre gitarowe solówki, które czasami brzmią thrashowo czy wręcz heavymetalowo w klasycznym wydaniu. Dobrym tego przykładem jest choćby "Digitus Medius". Określiłbym to pewnym ożywieniem.
- Co do solówek, nigdy nie podchodzę do nich na zasadzie: To powinno brzmieć tak. Nie zastanawiam się nad tym, gram tak, jak mi odpowiada, to, co lubię. W sumie wszystkie solówki wywodzą się z klasycznego heavy metalu, który uwielbiamy. Zależało mi na tym, żeby zagrać je tak, jak lubię, a nie próbować kogoś udawać i dopasowywać się do czyjegoś stylu. Poza tym, uwielbiam grać solówki, a w nich chodzi o to, żeby oddać własny charakter, co mam nadzieję słychać.
Nagrywaliśmy w studiu "Bohus". Był jakiś szczególny powód takiego wyboru?
- Po pierwsze to bardzo stare studio, jedno z tym prawdziwych, z danych czasów, a nie tylko pomieszczenie z komputerami. Działa od lat 60. Było pewnym wzorcem dla studia "Polar" ABBA. Nagrywanie tam tak im się tam podobało, że postanowili później odtworzyć je we własnym studiu w Sztokholmie. Pomieszczenia do nagrywania, mikrofony, stół, wszystko jest tam na swoim miejscu. Naprawdę porządny, analogowy sprzęt. Poza tym "Bohus" polecił nam producent, Roberto Laghi, a skoro on czuł się tam dobrze, uznaliśmy że wszystkim wyjdzie to na dobre. Ważne było też to, żeby wyrwać się ze Sztokholmu, skupić się na zadaniu i nie wracać do normalnego życia po ośmiu godzinach pracy. Zamieszkaliśmy więc nad studiem i było naprawdę mocno. Dzięki temu mogliśmy dać z siebie wszystko.
Bardziej niż zwykle przekonuje też okładka "Back To The Front", autorstwa Zbigniewa Bielaka. Przyznam, że niektóre okładki Entombed zaliczam do bohomazów, a koperta "Wolverine Blues", na ten przykład, do dziś pozostaje dla mnie zagadką. Tym razem jest jednak naprawdę super.
- Pokazał nam (Zbigniew Bielaka) kilka projektów, żebyśmy wiedzieli, jak to widzi. Trochę na ten temat rozmawialiśmy, a kiedy pokazał nam pierwsze szkice, powiedzieliśmy mu, żeby działał, bo wygląda to świetnie. Gdy zobaczyliśmy to, co ostatecznie znalazło się na okładce, stwierdziliśmy tylko: Jasna cholera! Facet wie, co robi, był bardzo dokładny, konkretny i bardzo świadomy swojej sztuki. Jak najszybciej chciał też dostać od nas muzykę, jeszcze przed miksem, żeby poczuć klimat płyty. Można więc powiedzieć, że słuchał tego, co malował i to również widać na okładce. W czasach kiedy winyle to już raczej fetysz i niemal wszystko ukazuje się na CD, trudno uchwycić te szczegóły, jemu się to udało. Ten obraz od razu do ciebie przemawia, a jednocześnie ma wiele szczegółów. Doskonała robota.
Gdzie album, tam i trasa. Niebawem ruszacie w trasę po Europie, która zatrzyma się również w Polsce (17 października w Krakowie, 18 Poznaniu i dzień później Gdańsku; wraz z Grave). Z tego, co sprawdzałem, z "Back To The Front" gracie raptem kilka kawałków.
- Jutro zaczynamy próby. Chcemy przygotować jak najwięcej utworów, żeby na każdym koncercie móc wybierać coś innego. Na pewno pogramy więcej z nowej płyty, nie zabraknie jednak klasyków.
Podejrzewam, że aktualnie nie zawracacie sobie zbytnio głowy tym, czy L-G pojedna się z kolegami z oryginalnego składu, mimo wszystko - myślisz, że jest to możliwe?
- Nigdy nie mówi nigdy. Jeśli będą chcieli pograć razem, dorywczo, jakieś koncerty, nie mam z tym najmniejszego problemu, obecnie jednak nie wydaje mi się, żeby mogło do tego dojść. Ta sytuacja ewoluowała, a aktualne stosunki między nimi są dalekie od dobrych.
Mówimy tu o czymś w rodzaju milczącej wrogości niż brania się za łby, mam rację?
- Dokładnie. Zero dialogu. Dziś pozostaje mi jedynie zastanawiać się, o co tu do cholery chodzi. Normalnie powinno być tak, że jak masz z kimś problem, dochodzi do jakiejś kłótni, wszyscy się rozchodzą, wracają do domów, na spokojnie starają się to jeszcze raz przemyśleć i przyznają w końcu: Dobra, przesadziłem, albo OK, nie powinienem się tak zachować etc. Tu za to była cisza, milczenie, a potem do akcji wkroczyli prawnicy. Nie można nawet powiedzieć, że była to jakaś otwarta kłótnia, jakiś spór, co zazwyczaj nie wróży nic dobrego. Obecnie nie ma nawet od czego zacząć.
Wspominałeś, że piszecie już nowy materiał. Mam zatem nadzieję, że na następcę "Back To The Front" nie będziemy musieli czekać aż tak długo.
- Fakt, że udało nam się nagrać "Back To The Front" ma duże znaczenie. Nasza praca została też doceniona. Dziś wszyscy w zespole nadają na tych samych falach. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że jeśli nie będziemy harować, nic z tego nie będzie. Ktoś powiedział kiedyś, że publiczność jest jak śmietana, którą należy ubić, żeby zrobić z niej coś pysznego. Dobrze powiedziane. Jeśli nie będziesz dawać z siebie wszystkiego, ciężko pracować, doceniać to, co masz i dzielić się tym z ludźmi, w tym biznesie szybko nadejdzie twój koniec.
Dzięki za rozmowę.