Emil Blef: Muzyka dała mi śmiałość wychodzenia do ludzi

-To jest bardzo ekscytujące, gdy stajesz przed mikrofonem, zaczynasz rapować i czujesz, że numer zaczyna się urzeczywistniać. /Daniel Jaroszek /materiały prasowe

- Pamiętam, że kiedy pierwszy raz usłyszałem bity Fonaia, doznałem jakiegoś wewnętrznego, muzycznego orgazmu. Chciałem natychmiast zabrać je na chatę i od razu zacząć pisać - mówi Emil Blef. Powrót po 11 latach i całkowita zmiana swojego stylu była tylko jednym z tematów, o którym raper opowiedział Interii.

"Przesunięcia" to tytuł pierwszego od 11 lat wydawnictwa Emila Blefa. Na minialbumie z marca tego roku znalazło się osiem numerów, które wraz z raperem stworzył Andrzej "Fonai" Pieszak".

"Z perspektywy dojrzałego mężczyzny, ojca czwórki dzieci, Emil opowiada o poszukiwaniu niezbędnego w życiu balansu, walce z depresją, rodzicielstwie, którego rolą jest przeprowadzenie dzieci przez pierwszy etap życia" - czytamy w materiałach prasowych. Każdy z tych wątków w naszej rozmowie Emil miał okazję rozwinąć.

Reklama

Daniel Kiełbasa, Interia: Rozmawiamy po godzinie 18, czyli po zakończeniu twojego dnia pracy w agencji reklamowej. Wychodzi na to, że podczas nagrywania "Przesunięć" kończyłeś pierwszy etat i szedłeś na drugi. Jak ogarniałeś to logistycznie?

Emil Blef: - Powiem ci, że teraz sam się zastanawiam, jak to połączyłem. Kiedy pisałem kawałki, wrzucałem na Insta Stories zdjęcia z wielkim napisem "flow". Ludzie wysyłali mi w odpowiedzi znaki zapytania, zastanawiali się, o co mi chodzi. Pisałem tę płytę głównie, jeżdżąc autobusem do pracy. Pisałem w parkach, na spacerach z córką, gdy spała. Na balkonie, gdy moja rodzina wyjeżdżała na działkę i miałem wolne wieczory. Czasem myślałem, że z zimna odpadną mi palce, ale pisałem dalej.

To zapytam jak kolega, który na co dzień też ma do czynienia ze słowem, kolegę operującego słowem. Nie miałeś takich obaw, że po ośmiu godzinach analizowania danych, wymyślania kampanii, dogadywania się z klientami, nie będziesz miał siły zabierać się za kolejne kreatywne zajęcie, jakim bez wątpienia jest pisanie płyty?

- Nie myślałem o tym w tych kategoriach, wszystko jest kwestią motywacji. Mi po prostu strasznie zależało, aby napisać tę płytę. Poczułem, że przestała być już tylko tworem w mojej głowie, kiedy w projekt zaangażowałem Andrzeja Pieszaka, czyli Fonaia, który ją wyprodukował i stworzył wszystkie bity. "Siedziała" w tym kolejna osoba. Nie mogłem więc sobie pozwolić na to, że przełożę coś na jutro albo pojutrze. Miałem poczucie, że skoro są w to zaangażowani kolejni ludzie, nie mogę się już zatrzymać. Potem jeszcze doszedł Witek Michalak, współwłaściciel Alkopoligamii, który po przesłuchaniu 70 procent materiału powiedział, że chce go wydać - tak pojawiła się kolejna motywacja.

- Miałem ogromną przyjemność z pisania tej płyty i chyba to mnie tak napędzało. Bo gdybym wracał z pracy i miał jeszcze robić nieprzyjemne rzeczy, to nie mogłoby się udać. Nie wisiały nade mną terminy, nigdzie nie musiałem się spieszyć. Moim ograniczeniem był tylko sen, a że od wielu lat i tak śpię niewiele, to szybko ładowałem akumulatory. Po prostu siadałem i robiłem. Bywało ciężko, bo jednak musiałem wrócić do formy pisarskiej, musiałem się przełamywać, ale bardzo mi na tym zależało.

A miałeś taki moment, może przy nagrywaniu numeru na "Molzę", może w studiu przy tworzeniu "Przesunięć", że pomyślałeś sobie: "Brakowało mi tego".

- Tak, brakowało mi pracy w studiu. To jest bardzo ekscytujące, gdy stajesz przed mikrofonem, zaczynasz rapować i czujesz, że numer zaczyna się urzeczywistniać. Rapujesz pierwszą zwrotkę i już wiesz, czy kawałek idzie do kosza, czy warto nagrywać kolejną -  to jest genialne uczucie. Najlepsze były jednak momenty, gdy Andrzej po szybkim miksie podsyłał mi kawałek, więc już po drodze do domu ze studia mogłem posłuchać pierwszych efektów. Kapitalne.

Była to dla ciebie jakaś forma odskoczni od codziennych obowiązków? 

- Tak! Pisanie płyty było czymś zupełnie innym. Chodzi o akt kreowania. Kiedy zaczynałem pracować w reklamie, odszedłem całkowicie od rapu i odciąłem się mentalnie od muzyki. Miałem wtedy poczucie, że "zhandlowałem" moje słowo na rzecz reklamy. I miałem trochę z tym jazdy. Oczywiście, byłem 10 lat młodszy i inaczej postrzegałem rzeczywistość - ale powrót do robienia utworów, w których mogę mówić o swoim stanie ducha i nie muszę się na nikogo kreować, dawał mi dużą przyjemność. Na co dzień pracuję w określonych ramach i pod czyjeś dyktando - klienta, czasu, itd. - tu miałem wolność. Pisanie płyty na każdej płaszczyźnie stało w kontrze do tego, co robiłem codziennie.

Pociągnę wątek "zhandlowania słowa" i pracy w agencji reklamowej. Jaki handicap dał ci rap na początku twojej kariery w reklamie? A z drugiej strony - czy doświadczenie zawodowe pomogło ci jakoś w tworzeniu "Przesunięć"?

- Paradoksalnie, między tymi dwoma dziedzinami widzę bardzo dużo podobieństw. Na pewno w reklamie przydała mi się umiejętność prezentowania swoich pomysłów, która w branży muzycznej jest codziennością. Opowiadanie o swoim utworze, źródłach inspiracji, tłumaczenie, co miałem na myśli, jest podobnym klimatem, co opowiadanie o kreatywnej idei.

- Muzyka dała mi też śmiałość wychodzenia do ludzi. Ten specyficzny rodzaj pewności siebie, umiejętność bawienia się słowem i angażowania publiczności... Wchodziłem w reklamę ze świadomością tego, jaką potęgę ma słowo. Zaczynałem jako copywriter i wiedziałem, że skoro potrafię napisać kawałek o pięknie filiżanki do herbaty, to tym bardziej jestem w stanie napisać tekst reklamowy o właściwie każdym produkcie. W moim przypadku rap mocno przełożył się na marketing.

- Natomiast praca pozwoliła mi zrozumieć, jak ważny jest wgląd w psychikę słuchacza i sposób, w jaki do niego mówimy. A warto mówić insightowymi rzeczami, to znaczy takimi, które odpowiadają na pewne, nie do końca przez niego zidentyfikowane potrzeby, one trafiają w sedno i przez to poruszają. Gdybym rapował teraz o bogactwie, nie mógłbym liczyć, że wiele osób się z tym zidentyfikuje oprócz bogaczy. Gdy jednak poruszam kwestię bliższe ich rzeczywistości, to słuchacze myślą wtedy: "kurde, przeżywam to samo" - wtedy są większe szanse, że twój utwór zostanie w głowie. Oczywiście, to nie tak, że moje numery są efektem jakiejś chłodnej kalkulacji, co zadziała, a co nie. Pisząc "Przesunięcia" działałem intuicyjnie. Dałem sobie pełną wolność w pisaniu, a długo miałem z tym problem. Gdybym jednak ciągle był dla siebie surowym cenzorem albo kierował się wyłącznie oczekiwaniami słuchacza, to te piosenki po prostu by nie powstały.

Przy promocji płyty doradzałeś jakoś Alkopoligamii, co można by zmienić, jakie akcje można by przeprowadzić?

- Alkopoligamia bardzo liczyła, że ja sobie sam to wszystko ogarnę, zaplanuję (śmiech). Od początku zależało mi na spójnej identyfikacji wizualnej całej płyty. Zaprosiłem do współpracy Dominika Robaka, który - oprócz robienia projektów streetowych, niekomercyjnych - pracuje też dla dużych marek. Chciałem, aby stworzył dla mnie coś, co "rozleje się" na wszystkie możliwe kanały społecznościowe - Instagram, Youtube — żeby słuchacze mogli nie tylko łatwo zidentyfikować "Przesunięcia", ale też je zapamiętać czy połączyć z innymi działaniami. Oczywiście, w grę wchodziły proste pomysły z określonym budżetem. Ale promocję można robić sprytnie i to bez imponujących środków. Zrobiliśmy więc znajomym raperom i influencerom portrety, a potem przerobiliśmy je na wzór okładki — w końcu każdy z nas ma jakieś swoje życiowe "Przesunięcia". W galerii znaleźli się m.in. Pezet, Sokół, Rosalie., ale też Hirek Wrona. Dzięki temu docierałem do różnych grup, innego audytorium, a to zwiększało zasięg naszych działań. Bardzo dużą rolę odegrał też Witek, który wie, jak planować. Początkowo wydawało mi się, że będę mógł bardziej spożytkować swoją marketingową wiedzę, ale z czasem się okazało, rynek muzyczny bardzo różni się od tego, czym zajmuję się na co dzień. Byłem trochę zawiedziony, że nie mogę robić tyle, ile bym chciał. Ale uczę się szybko i wyciągam wnioski.

11 lat od wydania "Billingu", 16 od ostatniego Flexxipu - dla niektórych słuchaczy, zwłaszcza młodszych, jesteś postacią anonimową. Czy właśnie ta swego rodzaju "czysta karta" natchnęła cię do całkowitej zmiany stylu? Miałeś w głowie myśl typu: "Ci, którzy mnie znają, nadal będą mnie słuchać, ale spora grupa ludzi mnie nie kojarzy, więc mogę spróbować czegoś totalnie innego".

- Dokładnie tak myślałem. Bardzo chciałem nagrać płytę, która pokaże nowego Blefa. Czułem, że jestem innym człowiekiem, przez co mogę być lepszym raperem. Tak, jak na "Przesunięciach", nie rapowałem ani na "Billingu", ani na "Fachu". Udało się, odbiór płyty jest świetny. Pomijając zawarte w tekstach inne spojrzenie na rzeczywistość - w końcu minęło 10 lat - słuchacze piszą, że w warstwie tekstowej i rapowaniu absolutnie nie słychać, żebym przez ten czas zardzewiał. Myślę, że to wynika z tego, że tak bardzo chciałem przeskoczyć swoje dotychczasowe umiejętności, rapować na innych bitach, inaczej pisać piosenki. Przyjęło się, że jak rapuje Blef, to na bezpiecznym, klasycznym tempie. A ja chciałem muzyki, która będzie wyzwaniem. Sięgać po coś, co spowoduje, że będę musiał przełamać stare schematy. Chciałem też odrobinę zluzować z treścią, bo miałem poczucie, że jestem trochę niewolnikiem swojego wizerunku - że Blef to zawsze musi mówić mądre rzeczy, a każdy problem rozkładać na czynniki pierwsze. Tym razem bardzo skupiłem się na tym, by numery miały przyswajalną formę. To się udało, ludzie po "Przesunięciach" pisali do mnie, że to wciąż ten sam głos, wartościowe treści, ale zupełnie inna stylistyka.

Raperzy, którzy nagrywają regularnie mają łatwość adaptowania nowych trendów, bo mogą robić to stopniowo. Ty rzuciłeś się od razu na głęboką wodę, dlatego zastanawia mnie, jak słuchacze przyjęli Blefa na nowoczesnych bitach?

- Trudno mi to obiektywnie ocenić. Mogę jedynie bazować na tym, co mi powiedzieli w bezpośrednim kontakcie. Gdy wyszedł klip do "KO", wszyscy byli trochę w szoku. Pierwszy singel, "Coney Island" był jednak utrzymany w starym, bezpiecznym stylu. Muzycznie się wymykał temu, co znali słuchacze, ale zabawa słowem, budowanie metafor były typowo "blefowe". "KO" natomiast było totalną jazdą na ciężkim house’owym bicie. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz usłyszałem bity Fonaia, doznałem jakiegoś wewnętrznego, muzycznego orgazmu. Chciałem natychmiast zabrać je na chatę i od razu zacząć pisać. Jego muzyka mnie inspiruje, bo wymaga ode mnie zmiany stylu rapowania. W tamtym czasie słuchałem wielu wykonawców - sprawdzałem, jak oni to robią, jaki jest podział sylabowy, w jaki sposób budują wersy, że udaje im się w nich zmieścić tak skondensowane treści. Więc ja sobie nad nimi pracowałem, niektóre zwrotki przepisywałem wielokrotnie. Brzmi to może trochę tak, jakby to była jakaś katorga, ale robienie płyty jednak więcej daje niż odbiera.

- "KO" napisałem bardzo szybko, pierwszą zwrotkę w jakiejś knajpie, kiedy czekałem na Hubsona przed wyjazdem na soundsystem, drugą na papierosie w pracy. Inne kawałki wymagały więcej uwagi i je pisałem dłużej, ale to też wynikało z faktu, że im dalej byłem w "Przesunięciach", tym bardziej czułem, że piszę lepiej i lepiej rozumiem timing. Reasumując, było w tym sporo radości, bo jak słuchałem gotowych kawałków, w których moje wersy są inaczej zbudowane, rapuję szybciej i to wszystko się ze sobą skleja - kładłem się spać z myślą, że to był dobry dzień.

A czy jest coś, czego Emil Blef z 2019 roku zazdrości temu z 2008 roku jeżeli chodzi o styl rapowania?

- Nie, niczego mu nie zazdroszczę. Bardzo lubię Emila Blefa z "Przesunięć", chciałbym tak rapować w 2008. Żałuję, że nastąpiło to tak późno, ale widocznie to wszystko musiało się wydarzyć dopiero teraz.

Wróćmy do tematu tekstów. Z wersów, które znalazły się w "Coney Island", ale przede wszystkim we "Frontmanie", wykształca się obraz "family mana" - człowieka, który skupia się przede wszystkim na rodzinie.

- A powiedz mi, sam jesteś może ojcem?

Jeszcze nie.

- Z byciem ojcem czwórki dzieci sytuacja jest o tyle zabawna, że nie masz prawa narzekać. Jak masz jedno dziecko, dwójkę, możesz powiedzieć: "miałem wczoraj ciężki dzień, dzieci dały mi w kość". Ale jeśli jesteś ojcem czwórki i tylko cicho jękniesz, od razu narażasz się na pytanie, po co ich tyle narobiłeś. Kocham swoje córki, a przy czwórce dzieci statystyka robi swoje - nad wieloma przyziemnymi sprawami, trudnościami, po prostu się nie zastanawiam. Staram się mieć w głowie jak najwięcej przyjemnych momentów, a tych jest zdecydowanie więcej. Dziewczynki są dla mnie źródłem przeżywania na nowo pierwszych razów. Kiedy moja córka pierwszy raz była nad morzem i cieszyła się wydmami, ja cieszyłem się dziewiczo jej radością. Taki był zamysł tego utworu. Pisząc "Frontamana" wyszedłem od tej obserwacji.

A jak bliscy zareagowali na twoją decyzję o wydaniu płyty? Czy twoje córki są w ogóle świadome tego, co robiłeś kiedyś?

- Moje córki chyba nie do końca rozumieją, z czym właściwie wiąże się wydanie płyty. Ale lubią te numery. Zawsze, kiedy wsiadamy do samochodu to proszą o "To nie moje życie" (czyli "Frontmana"), śpiewają refreny. Najstarsza powiedziała kiedyś: "Moja mama jest fotografką, tata raperem, chyba mam sławnych rodziców"(śmiech).

Dobra praca, szczęśliwa rodzina, a mimo wszystko pojawia się taki numer, jak "Crashtesty", gdzie piszesz o depresji. Czy miał on być w jakimś sensie próbą uświadomienia słuchaczy, że ludzie którzy mają problemy ze zdrowiem psychicznym są między nami, a oni, żeby ich zrozumieć, muszą nauczyć się odczytywać pewne, często bardzo dyskretne, sygnały?

- Trochę się obawiałem, jak ten utwór zostanie odebrany. Ojciec, czwórka dzieci, wszystko dobrze, a tu nagle wyjeżdżasz z depresją. A ja bardzo chciałem napisać ten numer. Zacznijmy od tego, że depresja jest chorobą i to potwornie podstępną. W moim przypadku wynikała z długotrwałego i silnego stresu.

- Wielu ludzi na moim miejscu pewnie by się tak wszystkim nie przejmowało, ale ja nie potrafiłem nad tym zapanować. W pewnym momencie mój organizm powiedział: "zamykam synapsy, nie będzie serotoniny, zobaczysz wszystko w czarnych barwach". Na szczęście bliscy szybko zauważyli, że coś jest ze mną nie tak. Bo gdy wracasz do domu i wszystko jest w porządku, masz zdrowie dzieci, masz spoko pracę, otaczają cię przyjaźni ludzie, a ty nie jesteś w stanie wyciągnąć z tego krztyny radości, to jest to znak, że dzieje się coś niedobrego. O tym właśnie chciałem powiedzieć. Ludzie obok nas często nie są w stanie zdiagnozować, że coś jest nie tak. Osoby chore na depresję często próbują to tuszować, nam się wydaje, że mają świetny humor, a one tak naprawdę wpadają w czarną dziurę. Często swoją chorobę rozpatrują w kategoriach słabości - skoro są mniej odporni psychicznie, to są słabi. A jest dokładnie odwrotnie - zmaganie się z depresją, kiedy najzwyklejsza czynność jest wyczerpująca, wymaga ogromnej siły.

"Billing" miał być dla ciebie puentą kariery, ale pojawiły się "Przesunięcia". Czy możemy mówić o nowym otwarciu, kolejnym etapie? Jak widzisz swoją przyszłość w muzyce?

- Nie przestałem pisać. Płyta została świetnie przyjęta, ma dobre recenzje. Zrobiłem to, nadal potrafię pisać o czymś sensownym, mimo wielu obowiązków, wciąż tworzyć muzykę. "Przesunięcia" dały mi kolejne możliwości, a jest ich na tyle dużo, że aż trudno się na coś konkretnego zdecydować. Wiem tyle, że chciałbym sobie teraz trochę muzycznie poszaleć. 


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Emil Blef
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama