"Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień". Wspominamy pierwszy krążek Firmy

Firma w 2002 roku /Zooteka /materiał zewnętrzny

"Firma nie wybrała ulicy, tylko została na nią, tak to określę, wepchnięta przez los" - Bosski Roman wspomina z nami 20-lecie debiutu Firmy. W 2002 roku na półki sklepowe trafił jeden z najważniejszych albumów w historii krajowego, hardego rapu. Okrągłe urodziny "Z dedykacją dla ulicy" to odpowiedni moment, by cofnąć się w czasie na krakowskie – nie zawsze bezpieczne - osiedla i trochę powspominać.

Marcin Misztalski: Kraków w latach 90. był niebezpiecznym miastem?

Bosski Roman: - Można tak powiedzieć. Polska nie była bogatym krajem, więc ludziom przychodziły do głowy różne pomysły na zarobek: kradzieże, handel narkotykami, wymuszenia. Przesiadywaliśmy wiele godzin na osiedlach, na których krystalizowały się bojówki kibicowskie i inne uliczne ekipy. Niektórzy biegali z nożami i siekierami, ale jeśli mam być szczery, to gorsze rzeczy działy się w latach 2000, kiedy w użyciu był już bardziej wyspecjalizowany sprzęt, na czele z maczetami. Świat uliczny przenikał się z tym kibicowskim.

Reklama

Mówi się, że Kraków był wtedy stolicą amfetaminy.

- Czy ja wiem? Nie odbierałem tego w ten sposób. Słyszałem, że takich stolic w Polsce było wiele. Oczywiście amfetamina była dostępna. Pełniła na osiedlach taką rolę, jaką dzisiaj pełni jakiś inny syf. Pamiętam, że dzieciaki w pierwszych klasach liceum potrafiły latać na amfetaminie. Wyglądali jak zombie - straszne czasy. Kwitła przestępczość, a wielu boleśnie przekonywało się o tym, że w momencie, kiedy szli do więzienia, to koledzy ich zostawiali. Wiesz, jak to jest - w momencie, gdy masz kasę, to są obok ciebie wszyscy, a kiedy coś się psuje, to zostają tylko nielicznymi. W tym świecie jest dużo przekrętów i pazerności. Ulica uczy solidarności, lojalności, samodzielności i daje mocne lekcje życia, ale z drugiej strony - jest na niej dużo obłudy i pokus, które potrafią zniszczyć człowieka. By się nie pogubić, należy mieć wyobraźnię i być bystrym. 

Na ulicy zdecydowana mniejszość to prawdziwi ulicznicy, na których można zawsze liczyć. Większość to szczekający pozerzy, którzy w chwilach weryfikacji ratują tylko własną dupę. Wielu nieodpowiedzialnych ludzi, którzy chcieli robić na osiedlach kariery, brało się za rzeczy, za które brać się nigdy nie powinni. Dlatego później dochodziło do tragedii i wieloletnich odsiadek, które dotyczyły też osób niewinnych. W tym świecie często wykorzystywało się słabszych, bo co oni mogli zrobić? Pójść na policję? Przecież wtedy byliby skończeni.

Firma była uwikłana w klimat kibicowski?

- Nie. To nie była nasza droga. Staraliśmy się być neutralni i niezależni. Byliśmy bardziej zapatrzeni w świat ulicznej gangsterki, bez aspektu kibicowskiego. Wiem, że nasze kawałki były słuchane przez kibiców, ale nie chciałem (jako hiphopowiec) nigdy wdawać się w jakieś czynne uczestnictwo w tym świecie. Możliwe, że któryś chłopak z Firmy miał nieodpowiedzialne wybryki na tym polu, ale to stare historie. Oczywiście znaliśmy i bardzo szanowaliśmy wielu kibiców w całym kraju. Nie mogę powiedzieć, że wszyscy chuligani są źli, bo znam wielu pozytywnych chłopaków, którzy są po prostu normalni i od zawsze był między nami respekt. Nasza muzyka mówi o rzeczach uniwersalnych, niezależnie od miejsca zamieszkania i uczestnictwa w ekipach.

Bycie neutralnym też może nieść za sobą konsekwencje.

- To prawda. Wiele razy padaliśmy ofiarą insynuacji, że jesteśmy związani z którąś z grup kibicowskich. Nigdy nie dałem nikomu powodu, by łączyli mnie z chuliganką, ale ludzie nakręcali różne plotki i nieraz zdarzały się niesnaski, bo komuś coś się wydawało. Po latach to zrozumiałem: jeśli ktoś osiąga sukces i staje się zauważalny, to nie każdemu jest to na rękę, chce się to podważać. Ludzie myślą, że jeśli upokorzą kogoś rozpoznawalnego, to urosną w oczach innych. To prymitywne schematy, które są stosowane w każdym środowisku. Powiem ci, że częściej spotykaliśmy się ze wsparciem niż z atakami. Choć klimat krakowski nie zawsze temu sprzyjał. 

Uważam, że uliczne hiphopowe składy (na przykład z Warszawy) miały łatwiej i były bardziej wspierane. W stolicy dominuje jeden klub piłkarski i chuligani raczej nie doszukiwali się, że dana ekipa rapowa jest powiązana z ich rywalami. Niesnaski, które nas spotykały, nieraz przekładały się na przykład na problemy z organizacją czy zabezpieczeniem koncertów. Bywały też takie koncerty, po których na drugi dzień w krzakach znajdowano około 80 maczet... Cóż, taki klimat miasta. Czasami prezentowaliśmy swoją muzykę w miastach, gdzie było kilka ekip kibicowskich. Graliśmy więc po jednej stronie miasta, na którą nie mogli dotrzeć kibice jednego z klubów, a później występowaliśmy w drugiej części.

W którym momencie przejrzałeś na oczy i zobaczyłeś, że życie na ulicy nie jest tak fajne, jak niektórym się wydaje?

- To nie jest tak, że musiałem przejrzeć na oczy, bo tak naprawdę często miałem je otwarte. Chodziło o coś innego. Kiedy byłem nieodpowiedzialnym 20-latkiem, działy się wokół mnie dziwne historie i świadomie te oczy przymykałem, miałem klapki. Nie mogę mieć pretensji do młodych ludzi o to, że dają się wciągnąć ulicy, bo brakuje im jeszcze dojrzałości i życiowej refleksji. W pewnym momencie nie mogłem już udawać i zapytałem siebie: "Dlaczego mam robić z siebie bandziora, skoro nigdy nim nie chciałem być? Co tak naprawdę chce przekazać w mojej muzyce?". 

Stworzyłem projekt i fundacje Drużyna Mistrzów. Zacząłem motywować ludzi do sportu i rozwoju osobowego. Postanowiłem jeździć po szkołach, poprawczakach, więzieniach czy ośrodkach terapii uzależnień z autorskim programem warsztatów profilaktyczno-sportowych przeciwko uzależnieniom. Moje doświadczenie, które zebrałem jako małolat, wykorzystuję, aby pomagać innym. Znajomość kontekstu i rozpoznawalność sprawiły, że działania stały się skuteczne, cieszą się uznaniem pedagogów i młodzieży. 

Niektórzy wciąż chcą robić karierę na ulicy.

- Oczywiście, że można ją robić, ale ta kariera z reguły nie trwa dłużej niż kilka lat. A co później? 10 lat w kryminale? Wiedziałem, że nie chcę iść w tę stronę. Nie chciałem, by ludzie mnie szanowali (a tak naprawdę się mnie bali) tylko dlatego, że jestem ustawiony na mieście. Wolałem być szanowany dlatego, że idą za mną dobre czyny. Firma nie wybrała ulicy, tylko została na nią - tak to określę - wepchnięta przez los. Wtedy było to jedyne miejsce, gdzie mogliśmy coś zrobić. W momencie, gdy mieliśmy szansę na normalne życie, to nikt z nas się nie zastanawiał, tylko wybrał legal. Śmieję się z ludzi, którzy nie muszą ryzykować, a i tak tkwią w tych klimatach, bo chcą komuś zaimponować. To błąd. Przecież żaden prawdziwy bandzior nie chwali się tym, że jest bandziorem. Tak robią tylko showmani (śmiech).

Showmani pod wpływem ciężkich dragów.

- Widziałem na swoich koncertach zajechanych, pijanych i naćpanych ludzi, którzy mówili mi, że wychowali się na mojej muzyce. To był dla mnie szok, bo nigdy nie zachęcałem ich do tego, by się stoczyli. W takich sytuacjach dochodzi do mnie, że trzeba brać jeszcze większą odpowiedzialność za swoje słowa, by moje wersy nikomu nie otwierały furtki do nadinterpretacji. Stosowaliśmy dużo wulgaryzmów i ostrego języka, ale taki jest hip-hop. Zawsze jednak dbaliśmy o to, aby nasze utwory mówiły o czymś i miały przesłanie. 

Dzisiaj raperzy jawnie propagują wśród dzieci (bo przecież rapu słuchają teraz też 13-latkowie) dragi i mówią o kobietach, jak o szmatach. Dzieciaki się nimi inspirują i traktują ich słowa jak coś normalnego. Umówmy się - taki rap bardzo dobrze się sprzedaje. Raperzy doskonale o tym wiedzą i nagrywają go z premedytacją. Wiesz, ile osób mówiło nam, że nie możemy grać dużych koncertów, tylko dlatego, że jesteśmy wulgarni i rapujemy o ziole? Teraz gwiazdeczki na wielkich festiwalach wygadują głupoty i lansują patologię wśród dzieciaków. Na to jest przyzwolenie, bo mają zasięgi, a na to teraz tylko patrzy się w show-biznesie. Trochę to dziwne.

Co czujesz, gdy słuchasz dziś słów, które wypowiadałeś na albumie "Z dedykacją dla ulicy"?

- Jest tam dużo głębokiego przesłania i prawdy życiowej. Niczego nie żałuję i niczego nie chcę wykreślać, ale nie oznacza to, że chciałbym pewne słowa powtarzać. Uważam, że nasze wersy były o wiele inteligentniejsze niż te, które są dziś obecne w rapie (śmiech). Byliśmy bardzo autentyczni, niczego nie udawaliśmy i ludzie to doceniali. Mieliśmy argumenty. Jest jednak w naszych słowach także dużo młodzieńczej naiwności i nieodpowiedzialności. Te numery to część mojej twórczości, której nigdy się nie wyprę. Kawałki z pierwszej Firmy pokazują, gdzie byłem 20 lat temu. Wtedy wiele osób, głównie w sieci, chciało zrobić z nas ćwierćinteligentów, dresiarzy, patologię. Mało kto widział w nas potencjał artystyczny.

Niektóre słowa mówiliście na podkładach, które przesiąkały brzmieniem z Jamajki.

- Odkryliśmy dancehall chyba w 2000 roku. Bardzo podobała nam się ta stylistyka. Ci goście przez lata byli naszymi idolami. Był moment, gdy w ogóle nie słuchaliśmy hip-hopu, tylko muzyki jamajskiej. Pamiętam, że ludzie nie wiedzieli, co to jest i gdy puszczaliśmy ją na koncertach, dziewczyny nie wiedziały, jak tańczyć (śmiech). Dziś mamy go wszędzie - dziewczyny twerkują i tańczą dancehall. Jamajczycy to, wbrew pozorom, ostrzy gangsterzy. Wtedy ściągałem Jamajczyków na koncerty do Polski i mówili mi, że to my jesteśmy bardziej rasta niż ci ludzie w dredach, którzy ich zapraszali. Powtarzali mi: "My na Jamajce nie jesteśmy tylko peace and love, tylko mamy grubą bandziorę". Oni się naprawdę nie pierniczą w tańcu i są uzbrojeni po zęby. Na Jamajce np. za bycie gejem od razu jesteś porąbany. Nie ma zmiłuj. Tak wygląda tam rzeczywistość. Nie oceniam tego.

Dość jasno wypowiadaliście swoje zdanie na temat policji. To przekładało się w widoczny sposób np. na częstsze kontrole z ich strony?

- Policja niejednokrotnie była nastawiona na to, że po koncercie mają nas rutynowo sprawdzić, ale my nigdy nie dawaliśmy im powodu do takich interwencji. Nie mieli nas za co zatrzymać. Zawsze inteligentnie potrafiliśmy im wytłumaczyć, jakie są nasze prawa. Nigdy nie wjeżdżali w nas ostro, bo wiedzieli, że mają do czynienia z ludźmi, którzy są inteligentni, znają swoje prawa i nie są z pierwszej łapanki. Wiedzieli, że nie jesteśmy kąpani w gorącej wodzie i że nie mogą nas traktować, jak jakichś małolatów. Wiele razy były też niemiłe sytuacje - chcieli nam spacyfikować imprezę, bo brali nas za bandziorów albo zatrzymywali po koncertach, dla zasady, by zabrać nam trochę czasu. Jednak prędzej czy później zawsze wracaliśmy do domu. Nie było aż tak źle, jak wszystkim mogło się wydawać. 

Dziś patrzę na to inaczej. Jestem podatnikiem, prowadzę fundację, działam społecznie, żyję uczciwie i nie mam żadnych problemów z policją. Jeżeli łamiesz prawo (które nie zawsze jest normalne, ale to temat na inny wywiad) to trzeba też być świadomym konsekwencji. Jeśli robisz ludziom krzywdę, to karma w końcu do ciebie wróci.

Nie każdy ma takie podejście jak ty.

- Mówię to jako osoba dojrzała, która jest świadoma swoich praw obywatelskich. Kiedyś myślałem inaczej. Trzeba też zrozumieć pewien kontekst historyczny. W latach 90. Polska wciąż była w traumie komunizmu, a policja miała na sobie stygmaty zomowców. Policja była przecież aparatem władzy totalitarnej do tłumienia protestów wolnościowych. Niechęć do policji, a wcześniej milicji, była w Polakach od lat. Tekst "je*ać policję" był wszechobecny w - powiedziałbym wręcz - naszej popkulturze. W latach 90. wysoko postawionymi policjantami byli ci sami ludzie, którzy w tych strukturach funkcjonowali w komunie. Nikt ich nie rozliczał. Kontynuowali swoje kariery.

Swoją drogą...

- Chciałbym jeszcze coś dodać do wcześniejszego pytania.

Dawaj.

- Każdy, kto świadomie narusza reguły społeczne, musi liczyć się z tym, że jest duże prawdopodobieństwo poniesienia konsekwencji. Nie można mieć więc o to pretensji. Dla nas już wtedy było to jasne - nie z tego powodu mieliśmy problem do organów ścigania. Byliśmy zbuntowaną młodzieżą bez perspektyw, która lubiła spędzać czas siedząc na ławkach na osiedlach. I często tylko za to byliśmy na ich celowniku. Uważali nas za złych. Z miejsca traktowali jak podejrzanych. Ich interwencje były pełne przemocy czy szyderczych komentarzy. Bardzo nas to irytowało i między innymi stąd brał się nasz bunt. Na porządku dziennym byliśmy przeszukiwani czy obrażani. Nie mogliśmy sobie stać w spokoju i gadać z kolegami, bo ktoś kazał nam się rozejść. 

Kompletnie tego nie rozumieliśmy, nie zgadzaliśmy się z tym. Czuliśmy, że ktoś chce nam ograniczać wolność. To nakręcało i budziło agresję. Było jak takie błędne koło, które kręciło się przez lata. Nawet gdy ktoś już coś miał za uszami, to interwencje policji były nieproporcjonalne do sytuacji, bo były pełne nadużyć - zdarzały się np. pobicia. Znam wiele przypadków, kiedy ktoś tylko z uwagi na reputację, będąc niewinnym, zostawał zatrzymywany, a później przetrzymywany w areszcie śledczym miesiącami. Nie tworzyliśmy na siłę nienawiści do policji, to była nasza reakcja na ich podejście do ludzi.

Odsiadka Kaliego miała bezpośredni wpływ na kształt waszego albumu?

- To było dawno temu, więc już dokładnie nie pamiętam. Było chyba tak, że zawinęli Kaliego, gdy pracowaliśmy nad albumem, wypuścili go i poszedł do więzienia drugi raz, tuż przed premierą krążka. Na pewno brak Kaliego trochę nam podciął skrzydła i czuliśmy załamkę. Bardzo to przeżywaliśmy, ale staraliśmy się go wspierać, jak tylko mogliśmy. Zrobiliśmy dla niego koncert w kryminale, z którego ujęcia pojawiły się w teledysku "Brat". To był pierwszy polski rapowy wideoklip zrealizowany w więzieniu. Pamiętam, że trzeba było trochę pobiegać za tymi wszystkimi zgodami na występ w zakładzie karnym.

Kto był głównym motorem napędowym Firmy przy pracy nad krążkiem "Z dedykacją dla ulicy"?

- Nie było wyraźniej postaci czy lidera. Byliśmy wtedy prawdziwym zespołem. Każdy wkładał coś od siebie, także ludzie spoza naszego zespołu. Mieliśmy ogromne wsparcie na każdym polu. Od przyjaciół, kolegów z miasta i ekipy technicznej w studio Zooteka. Widzieliśmy, że ludzie w nas wierzą, wspierają mentalnie i praktycznie, a to dawało nam motywację. W tamtych czasach fantastyczne było to, że ludzie potrafili żyć we wspólnocie i w szacunku, będąc poza systemem. Działaliśmy razem, to dawało owoce. Czas jednak zweryfikował wszystko i wielu niestety nie przetrwało próby. Cieszę się jednak, że nadal mieszkam w Krakowie, nadal działam artystycznie i wciąż się rozwijam. Pozostało ze mną kilku bardzo konkretnych przyjaciół z tamtego okresu i wiem, po latach, że to są przyjaźnie na zawsze.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: firma
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy