Dorota Masłowska: Ludzie mnie kochają i nienawidzą

Marcin Misztalski

"Mam pewną niechęć do podobania się i przymilając się do publiczności czułabym, że umieram" - mówi Dorota Masłowska, autorka tegorocznej płyty "Wolne".

Dorota Masłowska swoją nową płytą sprowokowała słuchaczy polskiego hip hopu do "prymitywnego hejtu"
Dorota Masłowska swoją nową płytą sprowokowała słuchaczy polskiego hip hopu do "prymitywnego hejtu"Kasia Bielska/Papayamateriały prasowe

 Marcin Misztalski, Interia: Twój profil na Instagramie obserwuje blisko 7000 osób. Trochę mało jak na raperkę.

Dorota Masłowska: - Bardzo mało. Ale zaczęłam go prowadzić w kwietniu i robię to na własnych zasadach.

To znaczy?

- Nie jest moim priorytetem, nie tworzę go, by zwiększać swoje zasięgi. Jest narzędziem, użytecznym, ale też nie do końca bezpiecznym. Prowadzę go tak, by pozostać w zgodzie ze sobą, ale nie stać się jego niewolnicą.

A kiedy byś poczuła, że jesteś jego niewolnicą?

- Kiedy zauważyłabym, że coś za jego pomocą udaję. Albo że robię coś tylko po to, by się sfotografować, sfilmować. To wprowadziłoby do mojego życia wymiar fałszu, którego nie chcę.

Bardzo długo unikałam zakładania kont w mediach społecznościowych. Założyłam Facebooka, dopiero kiedy okazało się, że brak konta ma dla mnie poważne konsekwencje. Mam na myśli np. to, że o mojej twórczości i moich działaniach opowiadały inne, przypadkowe osoby, a ich historie nie miały za wiele wspólnego z rzeczywistością. Poza tym kiedy nie wrzucałam do sieci informacji o tym, co robię, co wydaję, gdzie jeżdżę, to chętnie mówiono, że już pewnie nic i że się skończyłam (śmiech).

Musisz zrozumieć moje próby ochrony siebie przed mediami, które są po prostu maszynkami do kreowania fikcji i zarabiania pieniędzy. Media społecznościowe wyciągają od nas czas, prywatność i marzenia o sobie, a niewiele dają w zamian. Dlatego bardzo oszczędnie i powściągliwie prowadzę swoje profile - tak, żeby je mieć, ale by one nie zaczęły rządzić moim życiem. Każda osoba, która ma Instagrama, wie, że w pewnym momencie zaczynamy być łowcami scen i obrazków, które możemy tam wrzucić i zebrać lajki. To są typowo dopaminowe akcje - serduszka, komentarze i aprobata ludzi sprawiają, że kształtujemy swoje życie pod kątem ich zdobywania.

Otrzymywałaś oferty reklamowe?

- Tak, wielokrotnie. Oczywiście je konsekwentnie odrzucam, bo jestem artystką i nie wyobrażam sobie, bym mogła zainwestować swój talent, swój umysł w reklamowanie produktów. Bardzo ważne jest dla mnie, by mówić tylko to, co w moim odczuciu jest prawdziwe.

Uważasz, że te marki nie zasługują na to, byś firmowała je swoim nazwiskiem?

- Nie ujęłabym tego w ten sposób. Chodzi o to, że jeżeli pracuję w słowie, to nie mogę tego prostytuować. Nie ma opcji, że będę coś reklamować, a później tą samą ręką napiszę słowa, które mają znaczyć coś poważnego. Nie jestem spikerką radiową, która ma piękny głos, piękną dykcję i może mówić tym głosem cokolwiek. Moim skarbem jest pewne niezanieczyszczanie linii umysł-serce-słowo. Jeżeli zacznę zanieczyszczać ją mówieniem rzeczy, których nie myślę, to będzie to mój koniec. Mój największy skarb przepadnie.

Myślisz, że takie samo podejście miałabyś do reklamowania produktów, z którymi się utożsamiasz?

- Nie wiem, co to miałby być za produkt. Kiedyś niefortunnie powiedziałam w jakimś wywiadzie, że mogłabym reklamować pewną firmę produkującą kefir i ten żart źle się dla mnie skończył. Albo właściwie nigdy się nie skończył, bo fani ciągle przynoszą mi na spotkania autorskie te kefiry.

Uważaj z tymi żartami, bo mam wrażenie, że ludzie coraz rzadziej potrafią je wyłapać, nie mówiąc już o wyłapywaniu metafor.

- Coś w tym jest. To tendencja, która pojawiła się wraz z przyspieszonym rozwojem mediów społecznościowych. W nich wszyscy mówią jedną czcionkę niezależnie od poziomu rozwoju osobistego, inteligencji i wykształcenia. W związku z tym istnieje cała rzesza ludzi, którzy nie rozumieją kontekstu, ironii, cudzysłowu, abstrakcji, absurdu - momentu, kiedy słowa znaczą coś innego, niż jest napisane. Język odarty z tego niedosłownego poziomu jest źródłem wielkiego nieporozumienia i co za tym idzie - agresji i przemocy.

Żarty są więc coraz bardziej ryzykowne. Ludzie piszący profesjonalnie, odruchowo starają się to rugować, bo wiedzą jak nieobliczalne są tego konsekwencje. Nazywa się to literalizmem - język traci metapoziom i wszystko jest czytane jeden do jeden. Myślę, że to tragedia dla literatury i okaleczające dla wszystkich sztuk posługujących się językiem.

Dorota MasłowskaKasia Bielska/Papayamateriały prasowe

Myślisz, że skoro świat tak bardzo pędzi i wszystko dzieje się naraz, to na szukanie kontekstu zwyczajnie nie ma czasu?

- Myślę, że to jest posunięte dużo dalej, niż ty mówisz. Ludzie przede wszystkim tracą zdolność czytania - i to nawet krótkich informacji. Liczą się nagłówki, które powodują impulsy, najchętniej silne, sprawiające że klikniesz. Media są teraz dość cyniczne konstruowane pod kątem tej "klikalności", więc należy zapomnieć o rozumieniu jakichś rozległych kontekstów. Co tu dużo mówić - wraca kultura obrazkowa. Żyjemy w erze memizacji. Jest obrazek, jedno zdanie i taka jednobitowa informacja wystarcza. Zaraz za nią jest kolejna i tak w nieskończoność.

Ciebie to przeraża? Irytuje? Boli?

- Przeraża mnie, że te zmiany idą w tak zastraszającym tempie. Wszyscy jesteśmy wobec tego dość bezbronni, a osoby słabo wykształcone, niedbające o swoją umysłowość już zupełnie. To straszne, bo jeśli ludzie nie wnikają w informacje, które czytają albo raczej którymi są bombardowani, to łatwo nimi manipulować i stają się bezwolni. To przerażające. Z innej strony - dla mnie, osoby trudniącej się pisaniem, jest to trudne, bo wiem, że jestem członkiem jakiegoś wymierającego plemienia. Pisanie i czytanie literatury staje się egzotyczną sztuką.

W związku z tym pisarze celowo obniżają poprzeczkę?

- Nie powiedziałabym, że ją obniżają, tylko ustawiają w innym miejscu. To proces, który wiąże się z tym, że książka zamienia się po prostu w produkt, który musi zarabiać pieniądze. Ten rynek zmaga się z niesamowitą nadprodukcją tytułów. Żeby coś się "czytało" i dobrze sprzedało, musi być napisane atrakcyjnie, najlepiej tak jak serial, czyli np. intryga musi być dezawuowana tak, jak nasze mózgi są przyzwyczajone z Netflixa. To odpowiedź na potrzeby rynku. Wydaje mi się, że to kierunek, w jakim obecnie przekształca się literatura. Nie jest coraz głupsza czy bardziej prymitywna, tylko swoimi konstrukcjami zaczyna gonić serial.

Myślisz, że buntowanie się przeciwko temu ma sens?

- Jeśli artysta czuje szczerą, twórczą niezgodę wobec tej zmiany, to zdecydowanie ma sens. Artysta wyrażający niezgodę w ten sposób, że siada i pisze książkę, która będzie totalnie impresyjna, wysokoartystyczna, afabularna i bierze na klatę to, że ona się nie sprzeda to... w porządku. Widzę w tym sens.

Przeczytałem przed naszą rozmową kilka wywiadów z tobą i wyłania się z nich obraz Doroty Masłowskiej, która była trochę zaskoczona hejtem, jaki się na nią wylał. Naprawdę spodziewałaś się, że fani SBM przyjmą cię z otwartymi ramionami? Przecież nagrałaś coś zupełnie innego, niż to, co tworzyli wcześniej reprezentanci tej wytwórni. A ich słuchaczy nie podejrzewałbym o to, że wolą słuchać czegoś innego, niż sprawdzoną już wcześniej muzykę.

- Oczywiście przeszło mi to przez głowę. Byłam pogodzona z tym, że może mieć to taki koszt, że mój eksperyment i ta szalona akcja godzi w to, do czego ci ludzie są przyzwyczajeni - w ich tabu i ograniczenia. Wiedziałam, że to wzbudzi szok. Nie spodziewałam się jednak, że spotkam się z tak prymitywną nienawiścią. Wiedziałam, że w SBM ukazują się płyty artystów, którzy robią zupełnie inne rzeczy niż ja i że w tej - nazwijmy to - głównej części wytwórni nie mam czego szukać. Natomiast interesował mnie eksperyment, w ramach którego biorę ich formę i wypełniam ją własną, niekompatybilną treścią. Dla mnie ani przez chwilę nie było to niespójne. Uważam to za naprawdę ożywczy eksperyment.

Na jaki odbiór liczyłaś?

- Pomimo tego, że doszło do gigantycznego wypadku w zetknięciu mojego albumu z odbiorcami wytwórni, to okrężną drogą trafił do publiczności, która go zrozumiała. Spotkałam wielu ludzi, którzy w tę płytę bardzo głęboko weszli. Feedback, który otrzymałam był w dużej mierze świetny. Nie mówię oczywiście o tej prymitywnej fali hejtu i ludziach, którzy mnie obrażali w ekstremalnie głupi sposób. To oczywiście jest po ludzku przykre, bo to czyste i bezsensowne zło. Ale brak aprobaty środowiska hiphopowego nie był dla mnie druzgocący, bo wiedziałam, że zrobiłam to, co chciałam. Płyta "Wolne" jest prawdziwa i spójna. To mi wystarczy.

Powiedziałaś wcześniej o tym gigantycznym hejcie. A ty z tej całej sytuacji wyciągnęłaś dla siebie coś pozytywnego? To była lekcja?

- Nie nazwałabym tego lekcją, bardziej energią. W pierwszym momencie była dla mnie przykra, a później zaczęła mnie twórczo stymulować. Zobaczyłam taki mentalny syf i takie bagno, że to mnie kreatywnie podekscytowało. Wiedziałam, że jestem w obrzydliwym, ale i w bardzo ciekawym miejscu. W epicentrum tego, czego w Polsce nienawidzę. Uważam, że artyści potrzebują trudnych kontekstów i oporu. Nie wierzę w powiedzenie, że artysta głodny jest wiarygodny. Wcale tak nie jest. Brak pieniędzy nie jest twórczą sytuacją, a wręcz często zmuszającą do śmierdzących kompromisów czy wręcz prostytucji swojego talentu. Ale myślę, że najbardziej wiarygodny jest artysta niewygodny, który mierzy się z presją i trudnościami. To daje efekt ostrości myślenia i radykalizacji przekazu. Ja tak miałam. To mi dała ta zła i mroczna energia. To nie była lekcja, a siła.

Zapytam wprost - czym najbardziej wkurzyłaś fanów hip-hopu?

- Szkoda mi trochę tej rozmowy na takie rozkminy. Że seplenię, jestem stara? Że nie rapuję tak, jak uważane jest za fajne? To o co pytasz, nie jest meritum sprawy. Najważniejsze jest, że odmienność budzi aż taką nienawiść, agresję i wk*rw. Że osoba, która czegoś nie rozumie, chce to zaatakować, zniszczyć, że poświęca temu tak dużo czasu i uwagi. Ta prymitywna siła z jednej strony wydaje się ekscytująca, ale i ciemna. Przemówiła trochę taka dzika Polska - kryptokonserwatywna, kryptokatolicka, nieświadoma, bo przecież wiele osób nie wiedziało nawet, co atakuje. Ślepa, nakręcająca się nienawiść. Trochę to straszne, bo przecież to dzieciaki pisały głównie te komentarze.

Dorota MasłowskaWojciech OlszankaEast News

Matylda Damięcka przyznała w jednym z wywiadów, że przegrała z hejterami, bo w pewnym momencie przez nich odechciało jej się internetu i twórczego działania. Czułaś coś podobnego?

- Nie (śmiech). Ale nie powiem ci też, że to była sytuacja komfortowa. To było w pewien sposób bolesne. Natomiast ja dzięki temu coś dostałam. Myślę sobie, że zjawisko hejtu nie jest w naszym kraju uregulowane prawnie i jeszcze długo pewnie nie będzie. Jest nie do zatrzymania i może spotkać każdego. Tę nienawiść trudno wytrzymać, ale konieczność ustawienia się wobec niej w taki sposób, by cię nie zniszczyła jest dla artysty dobrym ćwiczeniem.

"Bo w życiu chodzi o to, by nie podobać się innym, ale być na maksa sobą" - jak to kiedyś powiedziałaś.

- Długo musiałam dochodzić do tego wniosku. Mimo że od samego początku swojej drogi robię rzeczy niepopularne - świadomie niepopularne i świadomie prowokujące, po których też już spotykały mnie duże fale hejtu. Nawet wtedy, kiedy hejt jeszcze nie był rozpoznany jako zjawisko socjologiczne. Taki tupet pojawił się we mnie niedawno i żałuję, że stało się to tak późno. Uważam to za bardzo ważne zadanie w życiu, to być sobą tak mocno i tak prawdziwie, jak się tylko da.

Ty jesteś tak bardzo sobą, że nazywana jesteś artystką kontrowersyjną. Czujesz się nią?

- Może to trafne określenie, bo ludzie mnie kochają i nienawidzą. Emocje wobec mojej osoby bywają skrajne. Każda rzecz, którą wypuszczam, potrafi zebrać opinie od zera do jedenastu, w skali od jeden do dziesięciu. Mam pewną niechęć do podobania się i przymilając się do publiczności czułabym, że umieram. Kompletnie mnie to nie interesuję. Mam w sobie trolla, który podpowiada mi, by drażnić i niepokoić. Publiczność reaguje często agresją i płacę za to wysoką cenę, ale stać mnie. Chodzi przecież o emocje, a nie o oklaski fanów.

Pytanie kończące - myślisz, że w Polsce nadejdzie taki dzień, kiedy artyści będą lądować w więzieniach za to, co mówią w swoich kawałkach?

- Jeśli PiS wygra wybory, to niestety tak. Rzeczywistość w ich rękach jest kompletnie nieobliczalna, a demokracja jest swoją własną parodią.

Dorota MasłowskaKasia Bielska/Papayamateriały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas