Dariusz Rosiak: Lubię twórczość Łony

Dariusz Rosiak: Polityka jest czymś, co ogranicza człowieka, a nie go rozwija /Michał Woźniak /East News

"Sztuka nie ma żadnego celu społecznego" - mówi nam autor podcastu "Raportu o stanie świata". Dlaczego nie sięga po rap? Którego artysty słucha całe życie? Czy w Polsce funkcjonowali artyści, którzy swoimi piosenkami stanowili zagrożenie dla systemu? Oddajemy głos Dariuszowi Rosiakowi.

Marcin Misztalski, Interia.pl: Mój informator powiedział mi, że tak spodobała się panu zabawa w "Hot 16 Challenge", że nagrał pan dwie rapowe płyty, które obecnie trzyma pan w szufladzie. To prawda? (śmiech)

Dariusz Rosiak: - No, wie pan... dwie to mało powiedziane (śmiech). Nie, nie. Muszę pana rozczarować - nie nagrałem dwóch rapowych płyt. Nagranie "Hot 16 Challenge" wspominam bardzo miło, ale - jeśli mam być szczery - to nie było to jakieś epokowe wydarzenie. Po prostu zostałem "wyzwany", napisałem tekst, poprosiłem chłopaka mojej córki, by stworzył linię melodyczną, Kris Wawrzak to wyprodukował, Arvind Juneja sfilmował i tyle. Pracowaliśmy nad tym nie dłużej niż kilka godzin.

Reklama

Płyt nie ma pan na koncie, ale chyba lubi pan sięgać po twórczość raperów z Beastie Boys.

= Nie bardzo. Nie słucham rapu. Myśli pan pewnie o "(You Gotta) Fight For Your Right (To Party)", który prezentowałem kiedyś w "Raporcie o stanie świata". Muzyka do "Raportu" nie jest dobierana pod kątem moich muzycznych preferencji, tylko pod kątem tego, czy dany utwór pasuje do tematu odcinka. Żebyśmy mieli jasność - nie puszczam muzyki, która mi się nie podoba, ale z pewnością najważniejszy jest temat, który akurat poruszamy. Zetknąłem się z tym utworem dawno temu - wtedy, kiedy wszyscy go słuchali i śpiewali. To była bardzo popularna piosenka.

A pan, jakie kawałki znał i śpiewał, gdy był młodym chłopakiem?

- Dorastałem na polskiej muzyce z lat 60. i 70. - np. piosenkach Agnieszki Osieckiej, Wojciecha Młynarskiego czy innych artystów, których słuchali moi rodzice: Ireny Santor, Haliny Kunickiej, Anny German. Nie obnosiłem się z tym specjalnie. Nie mówiłem wśród kolegów, że jej słucham.

Dlaczego?

- Jak miało się 12 lat, to należało słuchać: Suzi Quatro, Beatlesów, Rolling Stonesów, Led Zeppelin i tego wszystkiego, co puszczała radiowa Trójka. Sięgałem po zespoły, które zbudowały mit hard rocka i tak zwanej muzyki ambitnej, czyli rocka progresywnego: Genesis, Yes, King Krimson. Czasem udawałem, że utwory mi się podobają, a czasem naprawdę mi się podobały. Poza tym warto powiedzieć, że prezenterzy Trójki też przecież nie puszczali wszystkiego. Rzadko się o tym mówi, ale są całe połacie stylów muzycznych, których w Trójce nie było - na przykład bardzo rzadko można było usłyszeć punk rocka. David Bowie stał się naprawdę popularny w momencie, kiedy zmarł, w czasach gdy tworzył swoje najlepsze płyty, w Polsce mało kto go słuchał. Van Morrison w Polsce w ogóle nie był popularny w latach 70. i 80., a przecież był u szczytu swojej kariery.

Kupował pan w tamtym czasie płyty winylowe?

- Polskie tak. Pamiętam, że wydawałem pieniądze na płyty Breakoutu czy Czesława Niemena. W połowie lat 70. Budka Suflera nagrywała płyty, które były znakomite, to była zupełnie inna muzyka niż ta, którą zaczęli grać później. Potem przyszły te zespoły, które zbudowały polską muzykę lat 80: Maanam, Perfect, Kult, T.Love, itd. Pamiętam, że była u nas też dostępna muzyka tak zwanych krajów demokracji ludowej - np. albumy zespołów węgierskich. Były też w sprzedaży płyty niemieckie, ale ich akurat nie kupowałem, bo nie lubiłem niemieckiego. Węgierski rock był u nas bardzo popularny i... bardzo dobry. Myśmy tego wszyscy namiętnie słuchali takich zespołów jak Locomotiv GT, Omega, Scorpio. Poza tym Węgrzy i Czesi wydawali płyty sto razy lepiej niż Polacy - okładki były na dużo lepszym papierze i lepiej je tłoczono. Mieli też licencje na zagraniczne albumy. Pamiętam, jak pojechałem kiedyś na wycieczkę szkolną do Czechosłowacji i kupiłem płytę Pink Floydów, chyba "Ciemną stronę księżyca". W naszym kraju płyty Zachodnie (głównie amerykańskie i brytyjskie) można było kupić tylko na warszawskim Wolumenie - czyli na targu pod Hutą, który istnieje do tej pory, ale teraz sprzedaje się tam warzywa, a nie płyty. Osoby, którym udało się wyjechać na Zachód i kupić winyle, były panami świata. Tak robili np. prezenterzy z Trójki. Ja miałem kolegę, którego ojciec pracował w Japonii i przywoził mu np. krążki Electric Light Orchestra, Boney M, albo Bee Gees. Na tamten czas były to niesamowite rzeczy.

Wcześniej powiedział pan, że Trójka nie grała u siebie kilku gatunków...

- Nie sądzę, by akurat to było polityczne motywowane. Myślę, że prezenterzy nie byli po prostu zainteresowani puszczaniem takiej muzyki. Nie uważam, by granie wówczas Sex Pistols czy Ramones, mogło być jakimś aktem buntu politycznego. Raczej chodziło o to, że dla większości słuchaczy to była muzyka stylistycznie nie do przyjęcia. Polskie zespoły były oczywiście cenzurowane, bo wszystkie treści publiczne podlegały urzędowi kontroli publikacji. Jeśli cenzura nie godziła się na prezentowanie niektórych piosenek, to nikt nie mógł jej grać publicznie. Wolność słowa była traktowana jako zagrożenie dla komunizmu.

Dlatego muzyka działa się też w podziemiu.

- Wtedy często chodziłem na koncerty i był naprawdę wysyp zespołów o czasem niemożliwych nazwach:  Milion Bułgarów, Bielizna Goeringa, i inne. Mnie było bliżej do Republiki, Kultu, T.Love. W latach 80. byłem na festiwalu Fama w Świnoujściu i to było dla mnie ogromne przeżycie, tam widziałem pierwszy raz Republikę. Nie jeździłem za to nigdy do Jarocina.

Festiwal Fama był wówczas oazą wolności?

- Z perspektywy czasu to wszyscy mówią, że były takie oazy wolności. Ludzie te koncerty traktowali raczej w miarę normalnie i zachowywali się swobodnie, czasami obrażali władzę oczywiście.

Gdzie poza Famą uczestniczył pan w wyjątkowych koncertach?

- Do końca lat 80. do Polski nie przyjeżdżało zbyt wiele zespołów z Zachodu. A jeśli już ktoś się pojawiał, to naprawdę trudno było się na nie dostać. Pamiętam, że moim pierwszym koncertem zespołu z Wielkiej Brytanii był Procol Harum, którzy zagrali w Sali Kongresowej jeszcze w latach 70. To było dla mnie objawienie. W 1985 roku w naszym kraju był niesamowicie oblegany koncert Leonarda Cohena, na który niestety nie udało mi się wejść. Wówczas przyjeżdżali do nas też muzycy jazzowi.

Jazz był w którymś momencie panu bliski?

- Po muzykę klasyczną i jazz sięgałem już jako młody chłopak. Do tej pory mam w domu węgierskie płyty z muzyką klasyczną, które można było kupić w sklepie, który znajdował się na ówczesnym placu Dzierżyńskiego, dziś Bankowym w Warszawie. To był najlepszy sklep muzyczny w stolicy. Od zawsze słucham różnej muzyki.

Poza rapem. To ustaliśmy już na początku.

- Rap wydawał mi się raczej prymitywnym stylem muzycznym. Myliłem się, bo przecież nie zawsze tak jest. Niektóre kawałki są słabe, a niektóre są znakomite - jak zwykle. Większość polskich raperów nadwyręża moją wrażliwość, jeśli chodzi o język. Bardzo często nie mogę ich słuchać, bo piszą z pogwałceniem podstawowych zasad polszczyzny. Nie chodzi o to, że rapują językiem, którego nie rozumiem, tylko o to, że ich teksty są nieskładne i niegramatyczne. Lubię twórczość Łony i chyba tylko tyle, jeśli chodzi o rap. Podoba mi się nie tylko to, co pisze. Muzyka Webbera też jest inspirująca.

Treść w piosence zawsze jest dla pana najważniejsza?

- Ależ skąd. Bez przesady. Muzyka jest od tego, żeby sprawiała przyjemność, niekoniecznie musi zmuszać do głębokich przemyśleń. Czasem słucham muzyki żeby poskakać. To wszystko zależy. Ale, jeśli całe życie słucham Boba Dylana, to dlatego, że w jego twórczości inspiruje mnie wiele rzeczy - melodia, treść, interpretacja, sposób opowiedzenia historii. Jeśli słucham ABBY, to chcę się po prostu uśmiechnąć, pobawić, wyluzować - nic więcej. Kiedy słucham Metalliki, a zdarza mi się to od czasu do czasu, chcę poczuć energię, a kiedy Vieux Farka Toure chcę odpłynąć w obce światy.  

Odbywał pan kiedyś podróże muzyczne?

- Kiedy mieszkałem we Francji czy Wielkiej Brytanii chodziłem na koncerty wszystkich tych artystów, których podziwiałem. Jeździłem do Glastonbury, kiedy to jeszcze był festiwal w miarę dostępny dla każdego. Wie pan, ja mam takie okresy, kiedy muzykę śledzę bardziej, później odpuszczam. Czasem słucham jednego stylu, a czasem je miksuję. Mam takie płyty, których nie dotykam przez pięć lat. Nie pamiętam na przykład, kiedy słuchałem Led Zeppelin, ale nikomu bym nie oddał płyt z ich nagraniami. Pracując w BBC prowadziłem - dosyć popularny - program "Fakty i kompakty". Wtedy ciągle chodziłem na koncerty i chłonąłem wszystkie rodzaje muzyki.

Lubi pan muzykę rosyjską?

- Zdarza mi się jej słuchać.

Jej odbiór jakoś się u pana zmienił po wybuchu wojny w Ukrainie?

- Pokolenie ludzi wyrastających z komunizmu nie ma problemu z Rosją odkąd napadła na Ukrainę, tylko od zawsze. Równocześnie nigdy nie było jakiejś blokady kultury rosyjskiej, bo przecież słuchaliśmy Wysockiego, czy Okudżawy, dysydenckich artystów. Czytałem rosyjskie książki, oglądałem filmy. Moje podejście do muzyki rosyjskiej nie zmieniło się, ale też nie zastanawiałem się specjalnie, jaki ja mam stosunek do muzyki z tego kraju. Nie ma tam znów tak wielu artystów, którzy mnie porywali. Najbardziej chyba Czajkowski.

Ma pan swoje ulubione biografie książkowe?

- Rzadko czytam książki o muzyce, rzadko czytam dziennikarstwo muzyczne. Okazjonalnie sam o niej pisałem, ale bliskie mi jest powiedzenie Franka Zappy: "Dziennikarze rockowi, to są ludzie, którzy nie umieją pisać, robiący wywiady z ludźmi, którzy nie umieją mówić dla ludzi, którzy nie umieją czytać." Okrutne, ale coś w tym jest. Mam w domu kilka biografii Boba Dylana, bo to jest postać która mnie fascynuje od zawsze. Jego "Kroniki" to znakomita książka o historii Ameryki - z jednej strony autobiografia, a z drugiej rzut oka na kulturę amerykańską z okresu, kiedy on dorastał i kiedy kształtowały się jego gusta.

W Polsce funkcjonowali artyści, którzy swoimi piosenkami stanowili zagrożenie dla systemu?

- Artystów zaangażowanych społecznie było mnóstwo. Piosenki Jacka Kaczmarskiego pewnie nie obaliły komunizmu, ale na pewno wpływały na myślenie całego pokolenia ludzi. Obserwacje Kazika dotyczące Polski od lat 80. do współczesności bywają inspirujące i poruszające. Twórczość Pablopavo wzrusza mnie i zadziwia. Sztuka może pomóc zmienić spojrzenie na świat czy je rozszerzyć, ale nie wiem, czy coś więcej. Chyba nie to jest rolą sztuki. Sztuka nie ma żadnego celu społecznego. Artysta powinien być wierny sztuce, a nie społeczeństwu. Powinien myśleć nad tym, jak napisać dobrą piosenkę, a nie jak zmieniać świat. Jego piosenka może zmienić świat na lepszy, ale tylko wtedy kiedy jest dobrą sztuką, nie dlatego, że politycznie słuszna. 

Artyści powinni namawiać do pójścia na wybory?

- To ich sprawa i wybór. Jeśli namawiają, to moich zdaniem ich to ogranicza, bo polityka jest czymś, co ogranicza człowieka, a nie go rozwija. Polityka dzieli ludzi. Słowo partia oznacza część. Poza tym, nie zawsze ważni są ci, co najwięcej mówią. np. Dylan nigdy nie uważał siebie za żadnego lidera ruchów politycznych, ani człowieka, który ma misję społeczną. Mówił o sobie: jestem "song and dance man". A był artystą, który poważnie wpływał na świat i kolejne pokolenia ludzi.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy