Curly Heads: Wszystko jest remiksem (wywiad)

Dawid Podsiadło po zwycięstwie w "X Factor" uparł się, żeby jego kontrakt płytowy objął również debiutancki album zespołu Curly Heads z Dąbrowy Górniczej, w którym to zespole Dawid jest wokalistą. Kudłaty laureat czterech Fryderyków dopiął swego, bowiem na półki sklepowe trafiła właśnie płyta "Ruby Dress Skinny Dog".

Curly Heads (fot. Łukasz Ziętek)
Curly Heads (fot. Łukasz Ziętek)materiały prasowe

Nie wszyscy pamiętają, że Curly Heads pojawili się w programie "Mam talent" już w 2011 roku. Agnieszka Chylińska i Robert Kozyra jeszcze w trakcie występu wcisnęli przycisk "na nie". Jurorzy wypowiedzieli się o grupie bardzo krytycznie i zaproponowali Dawidowi Podsiadle przejście do kolejnej rundy, tyle że bez rzekomo pozbawionych umiejętności kolegów.

"Przyszliśmy tu jako Curly Heads i wyjdziemy jako Curly Heads" - odparł Podsiadło.

Ciąg dalszy tej historii zaskoczył chyba wszystkich zainteresowanych: Dawid i tak odniósł solowy sukces, a Curly Heads i tak wydali album, który już zaczyna zbierać świetne recenzje.

Z okazji premiery tej płyty rozmawialiśmy z Dawidem Podsiadło (wokal), Oskarem Bałą (gitara) i Damianem Lisem (perkusja).

Michał Michalak, Interia: - Większość naszych czytelników najpewniej zna tylko Dawida. Chciałbym, żebyśmy ustalili na początku hierarchię w zespole: czy Dawid jest tu szefem, wiceszefem czy zwykłym szeregowym?

Curly Heads: - Wokalistą. Szeregowym. "Siedź tam, nie odzywaj się i śpiewaj".

- W zespole jest pięciu szeregowych. Jesteśmy wszyscy równi. Zarówno muzycznie jak i decyzyjnie w jakichś innych kwestiach. Staramy się zawsze utrzymywać demokrację. I to działa. Jak na razie.

Chyba jednak nietypowe dla zespołów, gdzie zazwyczaj albo rządzi autokrata, albo mamy duopol.

- Nasze podejście jest bardzo zdrowe. A jako że prywatnie jesteśmy ze sobą bardzo mocno, przyjacielsko związani, to w ogóle nie dopuszczamy do siebie innego scenariusza.

- Dopóki działa, to działa. I myślę, że będzie działać jeszcze przez długi czas. Jakiś miesiąc na bank.

No tak, trzeba promocję płyty dokończyć (śmiech).

- No!

Czy piosenki, które trafiły na waszą płytę, to rzeczy, które od kilku lat czekały na publikację czy też zostały napisane stosunkowo niedawno?

- Nie, to są rzeczy, które powstawały mniej więcej od kwietnia tego roku. Tylko jeden numer jest starszy od pozostałych i załapał się na tę płytę, a cała reszta to jest nowy materiał.

Uznaliście, że tamten materiał był zbyt słaby, żeby wejść na album czy po prostu się zdezaktualizował? Bo gracie nie od dziś, dodajmy.

- W momencie, kiedy zaczynaliśmy tworzyć ten album, takim przełomem była piosenka "Ruby Dress Skinny Dog", gdzie zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy w stanie stworzyć jakąś nową jakość. Nie narzuciliśmy sobie takiej presji, że wyrzucamy to co jest, nie bierzemy tego pod uwagę i tworzymy od nowa. Zaczęliśmy pisać nowe piosenki i te piosenki sukcesywnie wypierały stare, bo po prostu były lepsze.

Sięgnąłem do waszego występu w "Mam talent" z 2011 roku i opinie jurorów były wyjątkowo surowe. "Jeśli chodzi o zespół, jest bardzo przeciętnie" - oceniał Robert Kozyra. Czy z perspektywy tych trzech lat, które upłynęły, była to, waszym zdaniem, opinia krzywdząca?

- Wydaje nam się, że było dużo prawdy w tym, co usłyszeliśmy na temat całego zespołu. Od tego momentu zrobiliśmy duży postęp zarówno w umiejętnościach technicznych, jak i w kompozycjach. Mimo że nie traktowaliśmy tego jak słów wyroczni, to z perspektywy dzisiejszego dnia i tego, co zrobiliśmy na tę płytę, na pewno dużo racji było w tym, co powiedzieli nam wtedy jurorzy. Ja się osobiście bardzo cieszę (mówi Dawid - przyp. aut.), że nie mieliśmy okazji wydać wtedy płyty, bo wiem, że po jakimś czasie żałowałbym tego. Wiem, że do tej dzisiejszej płyty wrócę z uśmiechem, a do takiej, która wyszłaby trzy lata temu, mógłbym mieć pretensje w przyszłości.

Czy to przykre w sumie doświadczenie było dla waszego zespołu w jakiś sposób cementujące?

- Tak naprawdę to do nas nie dotarło jakoś negatywnie. Zdawaliśmy sobie sprawę z naszej wartości i wiedzieliśmy, że nawet jeśli rzeczywiście nie jest tak super, to na sto procent możemy lepiej.

- Na pewno było to fajne przeżycie pod względem przyjaźni i lojalności, ale nie było to wydarzenie znacząco wpływające na nasze samopoczucie.

Ciągnę ten wątek dlatego, że zastanawiam się, co w przypadku ewentualnego sukcesu - bo to chyba jest jeszcze trudniejsze do ogarnięcia niż porażka...

- Wydaje mi się, że mamy luźne podejście do tego wszystkiego i nie mamy dużego parcia na osiągnięcie nie wiadomo jakiego sukcesu. Chcemy się skupić na tym, żebyśmy grali jak najlepiej, żebyśmy byli zadowoleni z naszych występów i żeby ludziom się to podobało. Ale nie ma w tym wielkiej presji i wygórowanych oczekiwań.

Ale na pewno będziecie zerkać na wyniki sprzedaży, na recenzje. Rozmyślacie o tym na co dzień?

- No jasne, nie da się tego uniknąć. Nawet gdybyśmy mówili, że nas to nie obchodzi, to i tak podświadomie zawsze będziemy chcieli wiedzieć, co się dzieje, i każdy z nas marzy o sukcesie. Ale to nie jest tak, że to nas napędza, że to jest dla nas cel. Jak się nie uda, to bardzo nas to nie zdołuje.

Robert Brylewski, legenda polskiej sceny alternatywnej, powiedział ostatnio, że po 30 latach grania nie ma pieniędzy na jedzenie. Czy was to nie przeraża?

- Chyba jesteśmy za młodzi i za bardzo impulsywni, żeby myśleć o tym, co się będzie z nami działo za 30 lat, bo nie wiemy, co się będzie działo za pięć miesięcy.

- Jest to na pewno smutne i trochę sprowadza na ziemię. Zawsze trzeba mieć jakiś plan, żeby muzyka nie była naszym jedynym zawodem. Żeby inwestować w siebie, rozwijać się i zawsze mieć to w głowie, że niekoniecznie wszystko musi być takie, na jakie się zapowiada. Myślę, że każdy z nas ma taką świadomość.

Jakie zespoły najbardziej was ukształtowały i dlaczego The Strokes?

- (śmiech) Rzeczywiście, Strokesów najbardziej słychać. Ale nie jest tak, że mieliśmy jakieś parcie, żeby zabrzmieć jak Strokesi.

- Nie było scen w stylu: "Musisz tu zmienić gitarę, bo nie brzmi jak Nick Valensi", tylko było tak, że tworzymy coś, a potem ktoś mówi: "Zaczynacie brzmieć jak Strokesi". Na co odpowiadaliśmy: "No co ty! Da się tak?".

- Zawsze cieszyliśmy się z takich porównań, bo jednak The Strokes to dla nas bardzo ważny zespół. To jest pewnego rodzaju zaszczyt, że dla kogoś, kto słucha muzyki z całego świata, tworzymy na takim poziomie, że on jest w stanie powiedzieć, iż brzmimy jak nasz ulubiony zespół. To na pewno jest też jakaś pułapka, ale każdy zespół słuchał jakiejś muzyki wcześniej i będzie tworzył w podobnym stylu.

- To jest bardzo podświadoma rzecz. Jeżeli kręcisz się wokół danego gatunku muzycznego i określonych zespołów, to zawsze w grze na instrumencie to się pojawi i chyba nie da się tego uniknąć. Nie dałoby się nic stworzyć, gdybyś nie miał inspiracji.

Czy wszystko w muzyce już zostało wymyślone?

- Tak. "Everything is a remix". Pewnie jeszcze kilka razy będziemy zaskoczeni i zadziwieni kierunkiem, w jakim to wszystko pójdzie, ale jednak jest bardzo ograniczona liczba dźwięków i nie da się zrobić nowych. Wszystko to zostało zapisane, i to bardzo dawno temu. Możemy jedynie starać się robić to, co nam się podoba, to, co kochamy, i liczyć, że to, co wymyśliliśmy, nie zostało już wymyślone kilkaset lat temu. Ale i tak zostało.

Czyli zrzynacie z Bacha.

- Oczywiście.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas