Reklama

"Zespół jest jak rodzina"

Po raz pierwszy o Waldemarze Sorychcie usłyszeliśmy w drugiej połowie lat 80., kiedy nagrywał płyty z thrashmetalową grupą Despair. Później nasz zdolny rodak zniknął na parę lat, aby po jakimś czasie powołać do życia jedno z najbardziej wziętych metalowych studiów ostatniej dekady, czyli słynne Woodhouse. Aż w końcu, zgoła nieoczekiwanie, wrócił do czynnego uprawiania muzyki, zakładając formację Grip Inc., w której na perkusji gra sam Dave Lombardo, były bębniarz Slayera. Z Waldemarem, byłym kibicem Górnika Zabrze, a obecnie wielbicielem Borussi Dortmund rozmawiał Jarosław Szubrycht (kibic Przełęczy Dukla).

Będziemy rozmawiać po polsku, czy po angielsku?

Wolałbym po angielsku. Rozumiem jeszcze polski, potrafię też powiedzieć różne rzeczy, na przykład to, że Górnik Zabrze to najlepsza polska drużyna... (śmiech) Łatwiej mi jednak formułować myśli po angielsku. Wiesz, z Polski wyjechałem dawno temu i przez długi czas nie miałem żadnego kontaktu z tym językiem.

Przez jakiś czas nic nie było słychać o Grip Inc. Co się z wami działo?

Rzeczywiście, mieliśmy krótką przerwę. W końcu jednak dogadaliśmy się i Grip Inc. będzie istnieć. Okazało się, że ta dwuletnia przerwa dobrze nam zrobiła, że mieliśmy wreszcie czas na przemyślenie paru spraw i że wreszcie znaleźliśmy receptę na to, jak pracować ze sobą tak, by wszyscy byli zadowoleni. Połączył nas znowu głód muzyki, tej muzyki, którą robiliśmy razem. Nie traktujemy Grip Inc. jako pracy, nie mamy obowiązku nagrywać czegokolwiek i taka sytuacja jest bardzo zdrowa. Każdy z nas wreszcie zrozumiał, że zespół będzie działał sprawnie tylko wtedy, gdy wszyscy będą mieli jednakową chęć do tworzenia muzyki. Jeśli tego nie ma, nie ma sensu w ogóle wchodzić do studia. Oczywiście, są ludzie, którzy traktują granie w kapeli jako zawód, zajęcie zarobkowe równie dobre i równie zwyczajne jak każde inne, ale ja wróciłem do korzeni - liczy się muzyka i tylko ona. Dzięki temu wkrótce powstanie nowa płyta Grip Inc., z czego się bardzo cieszę.

Reklama

Macie już gotowy materiał?

Tak, trochę rzeczy już się uzbierało. Tak naprawdę jednak wszystko będzie jasne dopiero kiedy rozpoczniemy próby, kiedy wychwycimy nastrój, jaki panował będzie w zespole. Może się okazać, że utwory, które już skomponowałem z myślą o Grip Inc. nie będą się nadawały na nowy album. Czuję jednak, że będzie to bardzo mocna, potężna płyta. Nie wiem, czy będzie szybsza od poprzedniej, czy bardziej melodyjna, ale wiem na pewno, że będzie to cholernie dobra płyta!

Czym spowodowana była przerwa w działalności Grip Inc.?

Różnie bywa, czasem jesteś na górze, czasem na dole... Zespół jest jak rodzina i zdarza się, że potrzebujesz wakacji, krótkiej przerwy, która pozwoli ci na chwilę odpocząć. Kiedy nagrywasz płytę, jedziesz na trasę, potem nagrywasz następny album, musi nadejść moment, w którym czujesz, że coś tracisz, coś ci się wymyka. Znikają emocje i kiedy wychodzisz na scenę zdajesz sobie sprawę z tego, że nie zależy ci już na muzyce, którą grasz. Kiedy dzieje się źle, lepiej dać sobie spokój na jakiś czas, niż kontynuować coś na siłę... Tymczasem już za tydzień zobaczę Dave'a Lombardo, z czego bardzo się cieszę. A jeszcze bardziej cieszę się z tego, że już mamy wyznaczoną datę rozpoczęcia prób, dnia w którym wszyscy czterej znowu się spotkamy i zaczniemy grać na swoich instrumentach muzykę, którą kochamy.

Niektórzy twierdzą, że Gus Chambers, wasz wokalista, nie pasuje do Grip Inc. Nie jest fanem metalu, nie czuje tej muzyki...

A co to ma do rzeczy, że Gus nie jest metalowcem? To człowiek, który jest wielką osobowością i świetnym wokalistą, innym od wszystkich. Niektórzy mogą go lubić, inni nie, ale nam odpowiada najbardziej. Kiedy Grip Inc. rozpoczynał działalność, rzeczywiście tu i ówdzie słychać było głosy, że lepiej zrobilibyśmy angażując typowego heavymetalowego wokalistę. Dla nas jednak ważniejsza jest osobowość, a Gus taką ma. Zresztą jeśli uważnie prześledzisz rozwój Grip Inc. aż do "Solidify", naszej ostatniej płyty, na pewno usłyszysz, jak bardzo rozwinął się Gus. Na początku nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić z jego głosem i specyficzną interpretacją, a dzisiaj uważam to za jeden z naszych największych atutów.

Podczas waszego koncertu na Metalmanii 1999 widać było, że w zespole nie najlepiej się dzieje. O co wtedy poszło?

To był dla mnie bardzo ważny koncert. Graliśmy w hali "Baildon", tej samej w której jako dwunastolatek byłem na pierwszym koncercie w swoim życiu - na TSA! Byłem bardzo podniecony faktem, że mogę tam zagrać i że znowu zobaczę ludzi, pomiędzy którymi dorastałem. Niestety, był to najgorszy koncert, jaki zagrałem w całym swoim życiu, koncert podczas którego uszła z Grip Inc. cała pasja i energia... Nie było w Katowicach na scenie zespołu, ale czterech muzyków, którzy nie potrafili ze sobą współpracować. Po koncercie na Metalmanii doszliśmy do wniosku, że to nie ma sensu i chcieliśmy rozwiązać Grip Inc., ale na szczęście wystarczyło trochę od siebie odpocząć, by magia powróciła.

Dlatego obiecuję, że kiedy następnym razem przyjedziemy do Polski, zagramy właśnie taki koncert, jakiego oczekiwali wtedy po nas fani. Tym razem nie zawiedziemy nikogo. Wiesz, nie chcę się usprawiedliwiać, ale czasem w życiu każdego jest taki dzień, kiedy lepiej byłoby dla nas i dla wszystkich z naszego otoczenia, byśmy pozostali w łóżku. Bo jeśli wstaniemy i pójdziemy do pracy, to więcej zrobimy złego niż dobrego. Grip Inc. miał wtedy w Katowicach właśnie taki dzień, za co jeszcze raz serdecznie wszystkich przepraszamy.

Porozmawiajmy przez chwilę o twoim studiu, słynnym Woodhouse. Pracowałeś ostatnio z jakimś ciekawym zespołem?

Ostatnim albumem, który nagrałem był nowy materiał włoskiej grupy Lacuna Coil. Bardzo cenię sobie współpracę z nimi, bo w studiu panowała naprawdę cudowna, rodzinna atmosfera. To bardzo ważne, jeśli czujesz się dobrze z tym co robisz, jeśli budzisz się rano i ochoczo wyskakujesz z łóżka, bo wiesz, że czeka cię coś fajnego.

Do jakiego stopnia takie zespoły jak Tiamat czy Samael zawdzięczają ci swoje charakterystyczne brzmienie?

Myślę, że rola producenta jest bardzo ważna. Dlatego zanim zgodzę się na współpracę z jakąkolwiek grupą, muszę lubić ich muzykę. Jeżeli spojrzałbym na produkcję jak na pracę, która daje mi wyłącznie środki niezbędne do życia i gdybym godził się na pracę z każdym zespołem, który zapuka do moich drzwi, szybko straciłbym do tego serce. Produkuję tylko zespoły, których muzykę lubię i z którymi współpraca przebiega w przyjaznej atmosferze. Wtedy mogę naprawdę skupić się na pracy, naprawdę włożyć w nią cząstkę siebie. Szczególnie uwielbiam pracować z Samaelem, których traktuję właściwie jako członków rodziny.

Obecnie mniej zespołów wzdycha w kierunku Woodhouse, za to do szwedzkich studiów - szczególnie Abyss i Fredman - ustawiają się kolejki. Martwi cię to?

Zawsze tak było, to moda, która pojawia się i przemija. Kiedy jakiś zespół wypuszcza płytę, która brzmi w miarę świeżo w stosunku do tego, co w danej chwili dzieje się na rynku, nagle wszyscy chcą brzmieć tak samo. No, może nie wszyscy, ale większość zespołów, bo większość jest zorientowana na sukces. Myślą sobie: Jak nagramy w tym samym studiu, sprzedamy więcej płyt... To zwykła moda, która szybko przemija i z którą nie trzeba walczyć. Dla mnie sukcesem jest z kolei niezależność od wymagań rynku. Kiedy mogę robić to, na co mam ochotę, a nie to, do czego namawiają mnie inni. Sukcesu nie można mierzyć zawartością konta bankowego. Prawdziwy sukces jest wtedy, kiedy wstajesz rano, patrzysz w lustro i możesz powiedzieć sobie: Ta płyta jest naprawdę fajna i w dodatku jest to w stu procentach moja płyta!

Nie powiesz, że pieniądze nie są ważne...

Są ważne, ale tego rodzaju sukcesu nie kupisz za żadne pieniądze. Muzyczny biznes ma to do siebie, że w krótkim czasie można zarobić naprawdę niezłą kasę. Dlatego pcha się do niego mnóstwo ludzi, którzy tak naprawdę nie kochają muzyki. Ciągnie ich tutaj łatwa forsa, ciągną kobiety i wszystko to, co kojarzy nam się z sukcesem. Czasem słyszę w wywiadach, jak artyści narzekają: Jeśli kiedykolwiek wrócą czasy, kiedy będę musiał podróżować z koncertu na koncert niewygodnym autokarem, dam sobie spokój z muzyką... Chciałbym jednak zadać pytanie, co pieprzony autokar ma wspólnego z muzyką?! Muzyka to jest coś, co kochasz, co jest w tobie, niezależnie od tego, czym podróżujesz, ani gdzie mieszkasz. Nie widzę żadnego związku pomiędzy muzyką a samolotem i autokarem, ani tym czy na koncert przychodzi pięć tysięcy czy pięciu fanów. Muzyka jest w tobie, a prawdziwym sukcesem jest to, kiedy zamiast łatwych i szybkich pieniędzy wybierasz coś, o co musisz walczyć codziennie, ale co daje ci radość i satysfakcję.

A nad czym, oprócz nowych utworów Grip Inc., obecnie pracujesz?

Nie lubię słowa projekt, ale można powiedzieć, że właśnie zacząłem tworzenie nowego zespołu, w którym w przyszłości chciałbym funkcjonować wyłącznie na prawach gościa specjalnego. Razem z Lisą, wokalistką z Francji, stworzyłem projekt, który nosi nazwę She-Devil. Nie chcę się zbytnio uzależniać od tego zespołu i nie wiem, czy będę chciał jechać z nim na trasę, ale wszystko jest możliwe... W każdym razie muzyka She-Devil w niczym nie przypomina tego, co robię w Grip Inc. W domu często gram rzeczy, które nie pasowałyby do tego zespołu, jakieś hiszpańskie klimaty, dużo akustycznych kompozycji. Z Lisą będę mógł je wykorzystać, ale charakter tej muzyki będzie w pewnym sensie zbliżony do tego, co robią Nine Inch Nails, Marilyn Manson czy White Zombie. Dużo w niej będzie tanecznych rytmów, ale też sporo emocji. Zamierzam poeksperymentować trochę z partiami perkusyjnymi, czego do tej pory nie robiłem na szerszą skalę.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Dave Lombardo | Grip Inc. | Despair
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy